Nim do meritum przejdę, wyrzucę korzystając z okazji z siebie rozczarowanie, jakim okazała się dla mnie bardzo skromna frekwencja na warszawskim koncercie Algiers. Trudno mi zrozumieć dlaczego te dźwięki nie przyciągnęły do Nieba liczniejszej ekipy fanów, bo nie wierzę aby Algiers nie cieszyło się zdecydowanie większym zainteresowaniem w tym mrocznym kraju, a jednak show promujący Shook, to za słaby magnes, by zechcieć dotrzeć do stolicy i posłuchać Amerykanów wykładając stosunkowo rozsądne pieniądze. Nie rozumiem też postawy samych muzyków, którzy bez względu na ograniczoną liczebnie publikę, to jednak zostali przyjęci bardzo gorąco, odwdzięczając się bardzo dobrym gigiem, ale wzywani brawami, to na bis jednak nie wyszli. Być może byli jeszcze mocniej rozczarowani zainteresowaniem niż ja - tak sobie to na siłę tłumaczę i już przechodzę do sedna! Sednem rzecz jasna Shook, promowany w sieci premierowymi obrazkami już kilka miesięcy przed ukazaniem się w całości i moje pierwsze wrażenie to pytanie - jak to, single takie z miejsca porywające, a całość po dziewiczych odsłuchach powodująca konsternację. Bowiem Shook okazuje się chyba najtrudniejszą do przyswojenia pozycją w dyskografii formacji pochodzącej z Atlanty. Już zerkniecie na listę indeksów dawało mi do myślenia, bo 17 pozycji zamkniętych w 55 minutach, a pośród nich numery bardzo krótkie, to nic jak pewność, że między punktami kulminacyjnymi będzie się na poziomie kombinowania działo. I dzieje się bezdyskusyjnie, a ja sobie teraz na początek na potrzeby tekstu pozwolę wyłuskać z programu płyty te kompozycje, jakie nazwę głównymi. Trzy na początek - Bite Back, I Can't Stand It! i Cold World - kapitalne przykłady przetwarzania muzycznego dziedzictwa, chwytliwego i interesująco zaaranżowanego wiązania ze sobą elektronicznych bitów/sampli z tak hip-hopową, jak i soulowo-gospelową w wymiarze wokalnym wrażliwością. Dalej najbardziej subtelny i wraz z zamykającym stawkę Momentary najsilniej zainspirowany duchem "czarnego" smutku, ale i zarazem pełen jazzowej poświaty Green Iris, a wcześniej A Good Man, czyli rockowy duch z syntetycznym anturażem oraz rozpoczynający tą niewątpliwie nieszablonową muzyczną przygodę cudnie na basowej figurze oparty Everybody Shatter. Oczywiście między nimi mnóstwo muzycznego dobra w formule minimalizmu miniatur, wiążących koncept liryczny w całość - będących głębokim społeczno-politycznym komentarzem, gdyż Shook to nie tylko koncentracja na brzmieniach, lecz też aby w pełni zrozumieć koncepcję albumu, nie pierwszy raz konieczność mocnego wczytania się w liryki. Manifesty przekonań - braterstwa wprost i niezgody na skurwysyństwo w podtekstach, więc te istotne dla bogatej warstwy dźwiękowej gwarantującej wielowymiarową produkcję zaproszenie całej plejady gości z alternatywy, staje się tylko tłem i narzędziem dla zrealizowania spójnego konceptu jaki zrodził się w głowach muzyków i społeczników zarazem. Wraz ze szczerością przekazu, bezkompromisowością postaw, intuicją i talentem do tworzenia znakomitej hybrydowej nuty oraz możliwościami wokalnymi Franklina Jamesa Fishera, udało się stworzyć płytę pełną niuansów, więc trzeba się z nią nieco posiłować aby zrozumieć, docenić - bo powodów do ekscytacji mimo trudów przebijania się przez wymagające, nie brakuje od startu.
P.S. Nie napisałem że z zaproszenia skorzystał także Zack de La Rocha i użyczając swojej nawijki przyczyni(ł) się do mam nadzieję zwiększenia zasięgów dla Algiers. Choć wspominając niemal żałosną frekwencję w Niebie, mało skutecznie. Przynajmniej u nas! Przynajmniej jak na razie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz