Od smarkatej obsesji fajerwerkowej, przez nieakceptowaną przyjaźń dwojga outsiderów i serię kameralnych tragedii, po krwawą masakrę - prawie dwie godziny seansu w totalnie przygnębiającym klimacie. Na podstawie autentycznych wydarzeń, nawiązując do dramatu z kwietnia 1996-ego roku, kiedy to niejaki Martin (wspak właśnie Nitram) Bryant zastrzelił 35 turystów odpoczywających w wakacyjnym ośrodku na Tasmanii. Justin Kurzel nie epatuje tutaj żadną dosłownością i samą przemoc umieszcza poza kadrem, śledząc w swoim zimnym, mrocznym stylu okoliczności, które doprowadziły do powyższej masakry. Nie jest to jednak li tylko zdystansowane odhaczanie kolejnych epizodów z życia kompletnie nieprzystosowanego do funkcjonowania w społeczeństwie sprawcy, ale rzecz znacznie bardziej gęsta i mimo iż mozolnie (jak i dla kontrastu w australijskim słońcu i ukropie) posępnie w narrację ubrana, to raz nabierająca swoistego rumieńca kina głęboko dotykającego - psychologicznie bez podawania wszystkiego na tacy właśnie fascynującego. Jest w tej smutnej i niosącej ważne choć zapewne bagatelizowane w imię mnóstwa naciąganych argumentów i przede wszystkim interesu branży przesłanie (broń, broń, więcej broni) nie tylko ból, smutek i tragedia ale też silnie odczuwalna frustracja (wszyscy widzieli, nikt nie potrafił zapobiec), a warsztatowo umiejętność przełożenia wewnętrznych emocji postaci na język filmowego dramatu i aktorstwo genialne (potwornie autentyczny Caleb Landry Jones, ale jeszcze lepsi weterani w osobach Judy Davis i Anthony'ego LaPaglia), umożliwiające doznawanie intensywne wszystkiego powyższego. Film to z kategorii zagryzionej wargi z niemocy i lęku, że jak, że dlaczego, że przecież wszędzie i w każdej chwili! Obraz w którym od początku coś wisiało w powietrzu i czuć było że dobrze to się ta historia nie skończy - nawet jeśli przed seansem jakimś cudem udało się uniknąć znajomości jej finalizacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz