piątek, 28 lipca 2023

Dog Eat Dog - All Boro Kings (1994)

 

Mega zajawka z przeszłości wskoczyła - mega zajawka z połowy lat dziewięćdziesiątych w łeb mi się na nowo wbiła! Taka sama sytuacja jaka z dwoma startowymi albumami niemieckiego H-Blockx zaistniała i tak też do początkowych krążków Jankesów wróciłem, za pośrednictwem rzecz jasna właśnie precedensu z Niemcami. Nie ma przypadku, bo być jego nie mogło, kiedy obydwie ekipy reprezentują jeden stylistyczny kierunek, a różni ich może sporo, ale jedynie szczegółów, może wręcz dla mało osłuchanych typów niedostrzegalnych wręcz detali. Dog Eat Dog obok właśnie H-Blockx są największymi mainstreamowymi ikonami najtisowego hardcore'a, który odważnie romansował z innymi gatunkami, w tym oczywiście z kontrowersyjnymi wówczas w gitarowym światku rapsami. Crossover przyjazny dla nieortodoksyjnego środowiska, czyli nuta przebojowo odważna i odważna w urozmaicaniu prostego grzańska akcjami z terytorium czy to raz funky, czy dwa pancurskiego pazura. All Boro Kings startuje z przytupem sygnałem danym przez charakterystyczne dla ich twórczości dęciaki, a ta salwa z otwarcia pojawia się systematycznie w całym programie albumu, niemal w każdym numerze jaki stanowi jego tracklistę. Dalej ostro wchodzi Think za sprawą odgłosów psiej wścieklizny i piany na pysku, zaś trójka (nie będę więcej odliczał kawałków po kolei), to No Fronts, znaczy chyba ich największy hicior, ochoczo wszędobylsko się pojawiający w ówczesnych stacjach telewizyjnych opierających akuratnie swoją ramówkę na wideoclipach. No Fronts zna każdy kto nie tylko sprawdzał swoje możliwości na betonowych płytowiskach, gdzie albo na desce albo na rolkach młodzież energię w przyjaznej subkulturowej atmosferze pożytkowała. Ja jednak obstaje w przekonaniu, że najlepsze na All Boro Kings są Strip Song z doskonałą dętą solówką or motywem i riffem motorycznym oraz zamykający płytę Wha't Comes Around, rozpoczynany i finalizowany mega bujającym basowym tematem. Oczywiście Dog Eat Dog jak i H-Blockx nie odkrywali niczego poza dodaniem do hardcore'a większej wyobraźni i przepraszam jeśli jestem zżyty bardziej z ich krążkami, niż albumami tych na których niewątpliwie się wzorowali, a wzorowali się na stówę tak klimatami Beastie Boys jak Cro-Mags i tylko zapewne dlatego bliżej mi wciąż do tych młodszych, gdyż oni akurat wbili się w mój świat z racji rocznika zdecydowanie celniej. Tyle. ;)

czwartek, 20 lipca 2023

The Offspring - Ignition (1992)

 

Kiedy o amerykańskim punk rocku się pisze, to jest to dobra okazja i nie wypada powstrzymywać smarkatego nostalgicznego tonu i ja korzystając z szansy i wstydu konsumpcji się nie obawiając, tekst zacznę od stwierdzenia, iż miałem swego czasu zajoba na punkcie offspringowej nuty, póty mi się od niej nie ulało i dobrze się tak stało, że się otrząsnąłem, nim więcej niźli mój organizm mógł znieść podobnych The Offspring bandów pochłonąłem. Ale koniec żartów, bo nawet w najbardziej żatrobliwym tonie powinno znaleźć się miejsce dla odrobiny dla kontrastu powagi i ja donoszę iż wówczas, a było to w roku 1994, wpadłem w łapska Smash bandu rzeczonego i nie byłem wówczas odosobniony w tej fascynacji, bowiem kto wtedy już swoje lata miał i z tymi latami wchodził w okres zintensyfikowanego dojrzewania, a przy tym pragnął ucieczki od euro disco natarcia, to on (ten ktoś) w pierwszej kolejności poszukiwał muzycznego natchnienia w nowej fali post już grunge'owych akcji punk rockowych, a (nie przeciągając zdania wielokrotnie złożonego do rozmiarów mega nieprzyzwoitych), że ja taki inny od przeciętnych, ale i nie tak inny jak kompletnie młodzież "orientalna" bywała, to sobie wówczas tak metaluchów jak i rockersów ówczesnych zapuszczałem. Smash niemniej jednak to nie było nic mało popularnego, bo album miał za sprawą kilku singli z klipami takie wejście w mainstream, że obawiam się iż współczesne gwiazdy najwyższej popularności nie miałyby wtedy do niego najmniejszego startu. Tako się stało, że się człowiek młody wkręcił i naturalnie jak zjechał taśmę z materiałem wprowadzającym najtisowego punk rocka na salony, to zaczął poszukiwać czegoś co wcześniej Amerykańcy może nagrali i nie było to takie proste jak obecnie by zdobyć wiarygodną wiedzę w temacie, a jeszcze trudniejsze mogło okazać się zdobycie kasety z ewentualnymi starszymi nagraniami. I tutaj dysponuję anegdotą bez napięcia i chyba nawet błyskotliwej puenty, że Ignition nie znalazłem w tych sklepach muzycznych w jakie celowałem naturalnie, bowiem mogły w moim przekonaniem dysponować, a znalazłem w przybytku który przy okazji taśmami magnetofonowymi handlował, więc moje zaskoczenie było gigantyczne trafiając pośród może co najwyżej kilkudziesięciu kaset na Ignition właśnie. W podnieceniu album nabyłem i dzisiaj już nie pamiętam, czy była to dystrybucja krajowa, czy może z zagranicy ściągnięta kopia, ale poczułem się (to pamiętam) jak ktoś naprawdę wyjątkowy, iz wytropiłem intuicyjnie, podświadomie - nieważne. Ważne jest że miałem i słuchałem, więc mówię Wam jak bum cyk cyk, że te dwa krążki The Offspring odświeżane przy okazji wciąż są fajowe, a ostatnim jeszcze fajowym jest ten z 1997 roku, a resztę można spłukać w klopie. 

P.S. Dodam jeszcze bo zapomniałem, choć w pierwotnej wersji tekstu zbudowanego "we w głowie" miał to być wątek prawie kluczowy, że dzięki "offspringowym" płytkom to ja zahaczyłem o Bad Religion i to jest taki wzorcowy przykład, że możesz człowieku odnaleźć nutę weteranów, dzięki nucie ich kopistów i to też jest w porządku, jeśli rzecz jasna ustawisz sobie po wszystkim w odpowiedni sposób hierarchię, mimo że możesz naturalnie bardziej kochać krążki wiekowo bliższych Ci kolesi. 

środa, 19 lipca 2023

The Kid Detective / Detektyw małolat (2020) - Evan Morgan

 

Fajna odmiana, super odskocznia od bardzo poważnej twórczości bardzo poważnych kinowych twórców nazywanych zasadnie Artystami, przez koniecznie ogromne A. Nie pomyślcie jednak drodzy wierni choć nieliczni czytelnicy, że The Kid Detective to taka pierdoła pozbawiona kompletnie ambicji, bowiem jeśli nawet urzekająco zdystansowana do kina intelektualnie wypasionego, to błyskotliwa jak na kino przede wszystkim rozrywkowe i nawiązujące do familijnej amerykańskiej formuły ejtisowej, już dzisiaj z rzadka praktykowanej. Film o "uwięzieniu w niedorosłości", więc i z pozoru możliwe że nie traktuje się go tak poważnie na jakie poważne traktowanie zasługuje. Reżyser świetnie korzysta z klasycznych nawiązań i kapitalnie lawiruje pomiędzy dorosłym gatunkowym kinem detektywistycznym, a młodzieżowym filmem właśnie familijnym. Poza tym można odnieść wrażenie że nieobca jest mu legenda miasteczka Twin Peaks, bowiem w miejscowości akcji i jego mieszkańcach żyje jakaś tajemnica czy rodzaj zmowy jest podejrzewany, lecz operowanie światłem dziennym i kompletna rezygnacja z wizualnego mroku absolutnie nie łączy obu produkcji, więc ktoś lub więcej ktosiów mogłoby uznać, że to moja subiektywna nadinterpretacja, z której faktycznie to nawet pod presją nie zamierzam się wycofać, gdyż na tyle moje przekonanie silne, że nie i koniec tematu. :) Film o "uwięzieniu w niedorosłości" więc i z optymalną dawką sentymentalizmu, jak i zatopiony teoretycznie w tradycji czarnego kryminału, lecz jak powyżej już napomknąłem o zupełnie innym niż mrocznym wizualnym obliczu. W Detektywie odbija się echo noirowe, ale charakter jest poniekąd pozornie pastiszowy, a jego najmocniejszym walorem jest zgrabne połączenie filmowych konwencji i dojrzałe przesłanie o edukacyjnym walorze, że udźwignięcie sławy w zbyt młodym wieku jest niemożliwe, a gonienie za coraz wyżej stawianymi wymaganiami i aspiracje niedostosowane do wieku potrafią złamać najlepiej się zapowiadający talent, stąd niby kryminał, tudzież też przygodówka, to tak naprawdę obyczajówka nieco niekonwencjonalna, o od początku doskonałej psychologicznej rozkmnie i jak się okaże w finale dramatycznym szlifie.

wtorek, 18 lipca 2023

Ztraceni v Mnichově / Zagubieni (2015) - Petr Zelenka

 

Bardzo interesująca historia z autentycznymi wydarzeniami w roli sprężyny, więc pod względem istoty fundamentu, jest to kino przyciągające uwagę, lecz nie ma tak dobrze że wszystko w nim gra, bo nie gra (upieram się) na równym poziomie i obok scenariusza być może/poniekąd/jakoby napisanego przez życie, kwestia poprowadzenia narracji oraz aktorstwo nie w pełni Mariusza malkontenta satysfakcjonuje. Nie ma tragedii Mariusz precyzuje, lipa to nie jest totalna, ale myśli Mariusz, że można było nakręcić zamiast kina przekombinowanego, najzwyczajniej bardziej emocjonujące kino, zamiast też ulepić niewyraźnie kino bardzo letnie i zabawne może nie w takiej konwencji jaka akurat mnie by bawiła. Jest rozrywkowo, też jest pouczająco, bo konteksty historyczne zagmatwane przez skomplikowane relacje międzypaństwowe pierwszej połowy XX wieku dostarczają wiedzy i uważam, że to bardzo dobra droga edukacyjna dla mniej zorientowanych i opornych, aby poważne kwestie ukazywać przez pryzmat obrazu o lekkiej konstrukcji. Tyle że odnoszę też wrażenie już tu zasygnalizowane, iż zamiast coś co zapamiętam na lata, powstał filmik niby to oryginalny ale niezgrabny i też jakoś wątły warsztatowo, bo sporo jego słabości ze świadomej reżyserskiej niechlujności wynikało i mnie podczas seansu potwornie drażniło, a forsowany od drugiego rozdziału wyraźnie luźny pomysł na urozmaicanie formuły narracyjnej, raczej dobił przekorny pomysł do poziomu niezadowalającego, lub co najwyżej nie pomógł jemu samemu osiągnąć wartość wyższą niż tylko po prostu poprawną. Historia u fundamentu ok, realizacja jednak nie dorasta do miary jakiej bym wymagał, więc się ostatecznie wynudziłem i moja uwaga odlatywała co raz to na inne tematy, przez co brak skupienia nie pozwolił być może na wyciągniecie z seansu wszystkiego co było do uzyskania. Tak sobie samokrytycznie wyrzut robię, w który po prawdzie nie bardzo wierzę, podsumowując iż obraz Zelenka mnie wymęczył straszliwie i jestem zły, iż nie złapałem płaszczyzny porozumienia z intencjami reżysera, bo głupio nie jest - jest tylko oj chyba zbyt tandetnie.

poniedziałek, 17 lipca 2023

Foglyok / Więźniowie (2019) - Kristóf Deák

 

Najbliższa ciału jak mówią koszula, więc ostatnio, a nawet od już konkretnie znaczącego czasu proporcjonalnie więcej chyba oglądam kina europejskiego, a wręcz z dawnego bloku wschodniego, niżli jankeskich produkcji, szczególnie tych wysokobudżetowych, bo do amerykańskich projektów teoretycznie niemainstreamowych bowiem ambitnych, wciąż mam słabość niepodważalną. Rzeczona propozycja z filmowego rynku węgierskiego, to teoretycznie materiał na film quasi teatralny bardzo dobry, w rzeczywistości to tylko poprawne wykorzystanie potencjału, bez w sumie emocji i z kontekstem politycznym mdławym oraz tajemnicą vel. intrygą, mimo iż dla podniesienia atrakcyjności rozrywkowej lekko groteskowo zabawną i merytorycznie ciekawą, jak w dostatecznym stopniu czytelną, to podaną bez charyzmy odpowiednio przekonującej. Półtorej godziny może nie całkowicie stracone, ale można było je wykorzystać w inny sposób, bo jak się przekonałem takie produkcje, w takim anturażu wizualnym, to u nas też się z rożnym powodzeniem produkuje i zdarza się, iż na przykład bywają bardzo rzadkie sytuacje, że za mało imponujące pieniądze powstają rzeczy dużo bardziej od węgierskiej propozycji emocjonujące.

niedziela, 16 lipca 2023

Dylda / Wysoka dziewczyna (2019) - Kantemir Bałagow

 

Po „naszemu” Wysoka dziewczyna, po „ich niemu” chyba Tyczka, bo tak oryginalnie należałoby tą dyldę przetłumaczyć, a że nie przetłumaczono, żadne już zaskoczenie, kiedy często polscy dystrybutorzy idą w lekko lub kompletnie odlegle od sensu właściwego tytuły. To jednak niewielki w tym przypadku problem, bowiem oglądałem wczoraj film rosyjski, który tuż przed haniebnym atakiem wiadomo kogo na kogo Rosja promowała na wielkich festiwalach i należy przyznać, że miała czymś  oryginalnym prawo się pochwalić. Dziś już Rosja z zachodniego świata przestrzeni kulturalnej została póki co usunięta, a zapewne za sprawą totalitaryzmu właściwego względnie niezależni twórcy kinowi z jej obszaru wyeliminowani, więc jak szybko znów zobaczymy wielkie kino z naszego najbliższego wschodu, trudno powiedzieć rzecz oczywista. To też obecnie dość specyficzna, a na pewno rzadka sytuacja, że chwalę to co rosyjskie, ale jakbym mógł nie napisać iż Dylda jest europejskim kinem ambitnym, zdecydowanie w kategorii „100% sztuki w sztuce” wybitnym i tak od kwestii wizualnej, scenografii, po obsadę której bardzo blisko do naturszczykowatości, a jednak z warsztatem aktorskim na bardzo wysokim poziomie. Ta historia jaką opowiada jest ponura, choć barwna scenografia, podkreślająca wyraziste kolory i fantastycznie oświetlone miejsca jak i postaci, działa jak rodzaj kontrastu i może spowodować że nie odczuwa się jej grozy i mroku poprzez doświadczenie optyczne, lecz nie ma mowy by podczas jej przyswajania, śledząc wydarzenia nie ulec przygnębieniu. Dylda oddziałuje intensywnie, a kolejnym paradoksem z jakim się wiąże jest to, że robi to niemal kompletnie z eksponowania emocji rezygnując. Stąd to zimny obraz przekornie ubrany w wyraziste kolory, więc film o bliznach wojennych przechowywanych w duszy i ukrywanych na ciele staje się rodzajem malarskiej fantazji odpowiedzialnych za ten wybrany rodzaj ekspozycji, lecz pozostaje intensywny i włazi człowiekowi pod skórę i tam robi robotę, mimo że od typowego dramatyzmu na pewno się tutaj widzowi nie ulewa, a co bardziej nieodporni na w kinie zmęczenie rzekną, iż nudą przez dwie godziny i siedemnaście minut wiało, bo wiało, ale jednak... niby pozornie jakaś taka baśń wielowymiarowa, a właściwie to do bólu realistyczny intymny ponad kontrowersyjny dramat o społeczno-politycznym kontekście. Trzymać od siebie z daleka, jak brak pewności iż Wasz gust z takim sznytem narracyjnym kompatybilny, choć z drugiej strony sprawdzić jeśli forma obrazowa do Was przemawia.

sobota, 15 lipca 2023

Systemsprenger / Błąd systemu (2019) - Nora Fingscheidt

 

Przyznaję że długo się wahałem by w końcu obejrzeć i nie mam wątpliwości, że to było bardzo rozsądne niezdecydowanie, bo kiedy wreszcie się odważyłem, to mnie bolało, ale donoszę iż ból to nie był taki jakiego się obawiałem, gdyż merytorycznie w punkt tutaj trafiono, bez skrótowców czy eksponowania nadwrażliwości, podając pod refleksję życie - życie takim jaki myślę jest. Polecam więc uwadze i apeluje by poznać jednak z obiektywnym dystansem, bez dominującego zaangażowania emocjonalnego, a ja ze swojej strony spróbuję obiecać teraz, mimo bezpośrednio z pracą zawodową zrozumiałego doświadczenia, najpokorniej nie będę się tutaj wymądrzał i przyznaję w dodatku, że ani przed seansem, a tym bardziej po nim nie zasięgnąłem opinii znawców z netu, a już na odległość mega bezpieczną trzymałem wszystkich wiedzących lepiej, bo mają po prostu takie wrażliwe serduszka więc wiedzą i sobie bez jakichkolwiek wątpliwości domniemują, że miłość i ciepło wszystko zrekompensują, a tym samym zreperują, a nie zreperują one same osamotnione, mimo że też bez nich ani rusz. Proszę mi wierzyć że to co obejrzycie jest jednym z najbardziej autentycznych obrazów fabularnych jakie widziałem w temacie i chociaż odtwarza sytuację zza naszej zachodniej granicy, może nazbyt ucywilizowaną i bogatszą w możliwości finansowe, to mega ekstremalną i nie mam prawa poddawać w wątpliwość stojącej za nią prawdy ukazanych okoliczności. Doceniam ponadto przygotowanie merytoryczne twórców, tak samo jestem pełen podziwu dla pracy wykonanej przez znakomicie dobraną obsadę i jestem wstrząśnięty po projekcji, mimo że nie jedno z perspektywy pracy widziałem i nie o jednym słyszałem czy czytałem i wreszcie z nie jednym "błędem systemu" przyszło mi się pogodzić, bo bez siły charakteru równoważonej pokorą i mądrą subtelną troską oraz szerokiej amplitudy INTUICYJNYCH reakcji, nie udźwigniesz człowieku tego co inni spieprzyli i czym doszczętnie nie jednemu smarkaczowi życie pokomplikowali. Rozumiem że moja prośba ze wstępu trudna do realizacji, a ja sam dostarczam w tekście dowodu, nie potrafię złapać postulowanego dystansu, ale tylko względna rezerwa pozwoli dostrzec te wszystkie krytyczne niuanse, które decydują o prawidłowym zrozumieniu co chciała reżyser nam powiedzieć i z czym tak naprawdę codziennie się siłują wszyscy pracujący z trudnymi środowiskami i ich ofiarami. Wiem że chodzą po tym świecie ludzie zawodowcy-ryzykanci, poświęcający swoje bezpieczeństwo dla idei - świadomi swoich ograniczeń czy roli tak samo decydująco istotnej, jak i marginalnej jednocześnie, w rozbudowanym systemie życia i bycia innych w swoim intymnym koszmarze. Warto skorzystać z tej wiedzy jaką film Nory Fingscheidt dostarcza - wystarczy się na nią otworzyć, rezygnując ze stereotypowych, bądź to ze skrótowych czy podbudowanych wzruszenio-poruszeniem wniosków. W sumie można też przeżywać, bo to ludzki odruch jest, ale nie przede wszystkim!

czwartek, 13 lipca 2023

Lacci / Wszystko zostaje w rodzinie (2020) - Daniele Luchetti

 

Jedna z tych historii, że on ją zdradził i tym samym mocno sytuację skomplikował, bo ta ona od obrączki nie była dla niego chyba wystarczająco troskliwa, więc jest teraz ona jedna i ta ona druga, ale są też dzieci i jest rodzina, przez jego czyn godny potępienia na zakręcie. Sytuacja jest słaba, bo ta relacja między dwojgiem dorosłych naturalnie na dwójce dzieci się odbija, a wszelkie próby pozszywania tego co pozostało, nie bardzo przynoszą pozytywne skutki, bowiem poczucie krzywdy chaotyczne reakcje zazdrosnej kobiety rodzi, a poczucie winy zostaje na zmianę zagłuszone i pobudzane ciągłym sugestywnym napominaniem o poczuciu winy. Niby się nadal kochają, ale w rożny i niestety niekompatybilny sposób, zatem jakakolwiek walka o spójność rodziny, tylko jeszcze mocniej ją rozbija. Absolutnie nie jest to wyjątkowe dzieło, tak samo jak totalnie sposób opowiedzenia tej złożonej rodzinnej historii, nie został totalnie położony niekompetencją reżyserską czy obsadową. Reżyseria i obsada jest poprawna, a sama fabuła spostrzegana przeze mnie jako silny walor filmu, tym bardziej że rozwój sytuacji potrafi poruszyć swoim autentyzmem, ale czegoś całokształtowi brakuje i ja myślę że brakuje zdecydowanej interwałowej konstrukcji, gdyż emocje wynikające z konsekwencji podjętych decyzji i działań tracą przypisaną intensywność pod ciężarem jednostajnego rytmu, więc o większy entuzjazm z mojej strony ciężko. Rożni "sznurowadła" jednak od "tych historii" perspektywa finału krótkiego jak się okaże rozstania i sposób spojrzenia na to doświadczone nielojalnością małżeństwo i rodzinę z punktu widzenia kolejnych trzydziestu lat oraz bardzo dorosłych już pociech, a to ciekawe jest akurat i te dyskusje, a najbardziej refleksje i wnioski są mądre, są pouczające.

środa, 12 lipca 2023

Tu me ressembles / Jesteś jak ja (2021) - Dina Amer

 


Kamera równiutko trzyma poziom lub płynnie porusza się za postaciami, bądź operator dierży ją bez wsparcia stabilizacji w dłoni, więc z tzw. łapy kręci i to urozmaica, jak i dodaje efektu paradokumentalno-reportażowego, a i obraz tym samym staje się w zamyśle projektem bardzo artystycznym, mimo że w formie surowym. Zdjęcia wiele tu znaczą i pokazując imigrancki tygiel z perspektywy dziecięcej, doskonale przemoc związaną z miejscem uwypuklając, jak i podkreślają te immanentne warunki pozbawione większych szans na wyrwanie się z marazmu sytuacji. Arabska lub ogólnie obca kultura i mentalność, we współczesnym paryskim blokowisku, czyli temat jakim ostatnio kino z nad Sekwany mocno eksploatuje i czyni to z doskonałym efektem (patrz  Les Misérables i Gagarine jako najmocniejsze przykłady). Przekrojowo ludzki kontekst uzmysławiając w tym przypadku, bo imigrant jak kilka scen sugeruje, to nie tylko potencjalny patol czy gangster, bądź islamski terrorysta, ale i porządny człowiek, choć może o innym w szczegółach zwyczajach. Projekcja zasadniczo składa się z krótkich ujęć, co czyni ją bardzo dynamiczną i nieco być może chaotyczną, a sens jaki w treści reżyserka i odtwórczyni głównej roli w jednej osobie chce przekazać, przynajmniej na początku sprowadza się do opisania bliskiej relacji dwóch sióstr w świecie mało przyjaznym dla beztroskiego dzieciństwa. Dzieciaki w niewydolnej, rozbitej przemocowej rodzinie, za chwilę na ulicy oraz wreszcie w pieczy zastępczej i niewesołe wnioski - zapewne ważna prawda, podejrzewam że odwzorowana autentycznie, będąca wyrzutem sumienia polityki migracyjnej czy niestabilności w krajach będących kiedyś mocarstw koloniami. Nie będę jednak w tym przypadku powielał znanej powszechnie diagnozy o przyczynach i konsekwencjach, dodam tylko że Tu me ressembles jest bardziej na starcie kameralny i skupiony na uczuciach oraz psychologicznej prawdzie, więc myślę o nim jako zbudowanym z warstw i te warstwy odsłaniającym wraz z upływającym czasem projekcji - do finału, który (nie byłem od początku wtajemniczonym), dość w sensie osadzenia w konkretnych realiach współczesnej historii Francji mnie zaskoczył. Opowieść bowiem nie kończy się na dzieciństwie, bo dzieciństwo jest tylko początkiem historii trudnego dojrzewania do dorosłości i dorosłości spaczonej zakrętami fatalnych okoliczności miejsca i czasu, więc drogą do zachowań ekstremalnych, paradoksalnie w poszukiwaniu pokoju i najsilniej własnej tożsamości. Opowieści tylko we wstępie kameralnej i uduchowionej oraz jak doczytałem i jak w trakcie można było się domyśleć, opartej na autentycznych tragicznych wydarzeniach z pierwszych stron gazet.

wtorek, 11 lipca 2023

Mantícora / Mantykora (2022) - Carlos Vermut

 

Umówmy się, Carlos Vermut nie robi filmów łatwych i przyjemnych i jeśli rozkminia już dobrany temat, to w taki sposób, aby widz nie wyszedł z kina sztampą zanudzony, ale też ja przynajmniej po Magical Girl (jeden z poprzednich obrazów) po seansie na jakieś atomy nie zostałem rozbity. Zaznaczę też, iż Vermuta film (ten jeden dotychczas właśnie widziałem) pozostawił mnie w konsternacji, a wnioski jakie sobie spisałem nie były w żadnym stopniu powiązane z refleksją wokół konkretnych w filmie rozstrzygnięcie z treścią związanych, dlatego potwornie wlekąca się narracja Mantykory absolutnie już nie zaskoczyła i brak nieomal przez znakomicie większą połowę jasnej odpowiedzi na pytanie, o czym właściwie znów kręcił, nie wzbudza już naturalnej w podobnych sytuacjach irytacji - bo uważam że zostałem już do takiego abstrakcyjnego mniej lub bardziej doświadczenia przygotowany. :) To że Mantykora, a dokładnie narracja w Mantykorze nie podąża utartymi ścieżkami i scen z dojmującą ciszą nie brakuje, nie znaczy że się zanudziłem, bo skupiłem się na nieoczywistej fabuły rozczytywaniu i tym razem uważam, iż łatwiej zrozumieć twórcy nietuzinkowego intencje. Dlatego ten najnowszy projekt Vermuta mnie cieszy, bo daje szarym komórkom pożywkę i jest też rzecz jasne wizualnie z treścią bardzo spójny, więc i portret życia introwertycznego, życia samotnego, życia spokojnego i skupionego na zawodowej pasji mi się podobał, a postaci wzbudziły sympatię i ich relacje dojrzewającą dzięki i intelektualnym intymnym dysputom i komentarzom dotyczącym świata kultury popularnej ujęły. To byłby właściwie bardzo dobry filmowy romans - romans subtelny i romans absolutnie nie przesłodzony, gdyby Vermut nie postanowił w swym błyskotliwym i prowokatorskim umyśle głównego bohatera uczynić wirtualnym pedofilem, co wszystko w sumie tutaj zmienia, oprócz przekonania, że reżyser znów poszedł na grubo.

P.S. Sorki za spojler, bo się nie powstrzymałem. Prawdę mówiąc jednak nie zdradziłem wszystkiego oraz nie napisałem wprost, że to jest mocny i fenomenalnie rozegrany film. Dlatego w "pe-esie" dopisuje, a postać Carlosa Vermuta reżysera i scenarzysty przenoszę z kategorii „no nie wiem” do kategorii „bardzo interesująca bestia”.

poniedziałek, 10 lipca 2023

R.M.N. / Prześwietlenie (2022) - Cristian Mungiu

 

Nieco chaotycznie wiążący wątki film z ostatnią sceną prowokującą dyskusje, równa się trudny i meczący film i jeśli interpretacja finału obowiązkowo otwarta, a temat psychologicznie i socjologicznie ambitny, to wynik równania sugeruje dzieło. Podejrzewam celowy zabieg dodający końcowej pracy zespołu i założeniom reżysera elitarystycznego sznytu, jednak w tym przypadku prawda leży po środku i skłaniam się pomimo uwag ku zasłużonemu uznaniu obrazu Cristian Mungiu za pracę wartościową, bowiem raz Prześwietlenie jest mocnym publicystycznym głosem w sprawie ksenofobii zrodzonej raz z historycznych etnicznych roszad, dwa podsycanej na wpół bieżącymi ekonomicznymi skutkami przemian politycznych, jak i katolicką małomiasteczkową czy wiejską obłudą, trzymającą się niczym niepodległości stereotypowego spostrzegania rzeczywistości, przez pryzmat pozbawionego wszelkiego niemal krytycyzmu egoizmu. Z drugiej natomiast strony diagnoza jest myślę trafiona ale potwornie oczywista, więc nie ma w scenariuszu przez omal cały seans odrobiny zaskoczenia, a z trzeciej i czwartej forma narracyjna do bólu klasycznie surowa, a aktorstwo niby autentyczne, ale i bez głębokiej podbudowy emocjonalnej. Poza tym jakieś też tu do wyłuskania dziury logiczne i motywacje postaci czasem niezrozumiale, za to porcja kina bez jakiejkolwiek dodatkowej obróbki by wrażenie czymś na kształt spektakularnej akcji dodać, choć wspomniany quasi surrealistyczny makabryczny finał wzbudza konsternację i zmienia na koniec lekko optykę i być może też podnosi jednak jak wspomniałem we wstępie, zawodowej krytyki ocenę. Moim natomiast laika okiem, które w niewielkim stopniu doświadczone zostało zagranicznym kinem wschodnioeuropejskim widzę, iż to bardzo się kojarzy z filmami twórców Rosyjskich (technicznie Lewiatan Zwiagincewa bardzo) i zapewne taki sposób opowiadania o takich sytuacjach jest naturalny, bo ten samokrytyczny kierunek myślenia o mentalności pochodzącej z bloku wschodniego przecież oczywisty. Krytycy w większości Prześwietlenie wychwalają, pojawiają się też glosy bardziej wstrzemięźliwe, a nawet wprost głosy reprymendy w kierunku jak doczytałem już zasłużonego w środowisku reżysera i mnie to nie dziwi, bowiem Prześwietlenie jest obrazem mogącym wywoływać zróżnicowane odczucia, ale główna opinia zdaje się być jedna, że to film kompletnie nierozrywkowy, film za to rozgrzebujący problematykę wstydliwą w sposób schematyczny, niby neutralnie zdystansowany ale i ideologicznie jednokierunkowy i mocno intelektualny - gdzieś zawarty pomiędzy reportażowym, czy relacyjnym charakterem pozszywanych scen z codzienności współczesnego „folwarku zwierzęcego”, w jakiejś mitycznie odległej Transylwanii, ale i bez większej wyobraźni także u nas za najbliższą zaściankową miedzą doświadczanych, bo reżyser stworzył zwierciadło w którym odbija się myślę że nie tylko ta mniejszej prędkości, ale cała w sumie zalękniona przez kryzysy imigracyjne dzisiejsza Europa.

niedziela, 9 lipca 2023

Linoleum (2022) - Colin West

 

Cameron jest facetem w średnim wieku, ma dwójkę dzieci, licząc od tego wyższego dorastającą córkę i około dziesięcioletniego syna oraz żonę, która uznała że powinni się rozstać, więc złożyła w odpowiednim wydziale sądu rodzinnego stosowny pozew. Cam (tak zdrobniale pozwolę sobie go nazywać, bo to prawie że mój rówieśnik) wygląda jak dziwak-naukowiec, bądź podstarzały nerd i i kocha ścisłą naukę i z nauką ma powiązaną pracę, choć Cam nie jest profesorem w collegu. Jest astronomem opowiadającym dzieciom w programie telewizyjnym o gwiazdach i takich innych dziwnych cymesach, ale jego wyobraźnia wyprzedza praktykę życia, bo Cam chciałby być astronautą. Życie Cama na pewno nie jest pasmem sukcesów i drogą ku gwiazdom dosłownie, lecz Cam jako poniekąd wciąż osobnik o marzycielskiej duszy dziecka, żyje we własnym "osobistym wszechświecie" i dla pikanterii w tą jego lekko zaburzoną rozstaniem monotonię, wkrada się seria trudno wytłumaczalnych zdarzeń. Opowieść o Camie jest więc intrygująca i jest mało sztampowa, a na sto procent jest hipnotyzująca, bo pięknie łączy metaforyczny sens z umiejętnością powiązania obrazu i dźwięku, aby stworzyć kameralny klimat i urzekająco widza otulić jakąś trudno opisywalną milusio refleksyjną aurą. To jest wielce interesujące, że quasi akcja rozwija się bardzo powoli i przez cały seans brak przekonania co wydarzy się dalej. Dla mnie Linoleum okazało się przybyłą z zaskoczenia, załóżmy że też z amerykańskiego „znikąd”, fantastyczną porcją nietuzinkowego, z lekka odjechanego, bardzo inteligentnego i fantazyjnego kina. Rzecz niby o przyziemnym życiu, a jednak o lewitowaniu wśród gwiazd oraz kwestiach ostatecznych, w urzekającej filozoficznej poświacie i ja lubię to - lubię to bardzo, bo to rzecz też momentami po prostu wzruszająco autentyczna, z naprawdę niespodziewanym twistem, o czym cicho, póki jeszcze nie zdążyłem w międzyczasie sprzedać puenty. :)

środa, 5 lipca 2023

Pantera - Cowboys from Hell (1990)

 

Kiedy słucham Cowboys from Hell, a słucham go ostatnio chyba nawet częściej niż do tej pory (czas nieprawdopodobnie zapierdziala), to myślę sobie, iż Pantera wychodząc z tandetnego glamu, to tak naprawdę dzięki tej właśnie płycie otworzyła sobie poniekąd kilka furtek stylistycznych jednocześnie. Przyjęło się uważać, iż Cowboys... jako long w całości stał się początkiem kojarzenia Pantery z nowoczesnym thrashem - tym spod znaku znakomitego groove'u i to jest absolutna, niepodważalna prawda, ale ten tuzin kompozycji, to nie tylko mocarne rytmiczne kawałki, a też numery którym uważam całkiem blisko do hybrydy podobnej jaką w podobnym czasie praktykowali Mother Love Bone, czyli czegoś na kształt po połowie akcji w stylu Guns'N'Roses, a tego czym właśnie w przyszłości osieroceni przez Andrew Wooda muzycy MLB pod szyldem Pearl Jam zachwycili szczególnie na debiucie. Jednak kiedy Pantera zasuwa tutaj riffem mocarnym, to jest oczywiste iż kłaniają się ówcześni już klasycy tak z Annihilator czy Overkill i trudno w tych kompozycjach dostrzegać kolorowe półhipisowskie zajawki, w jakich ekipa Wooda przez krótki, a jednak mimo to wspaniały okres swojego istnienia brylowała. Cowboys bowiem to obiektywnie rzecz biorąc RIFF i TEMPO - riff soczysty, motoryczny i tempo czasem zaskakująco jak na przyszłe ich dokonania żwawe, a momentami już totalnie takie (powłóczyste, czy to dobre słowo?), jakie w przyszłości określili jako własne. Ponadto jeśli już u mnie tak właściwa jedynka w dyskografii Pantery się kręci, to zawsze jestem pod wrażeniem wokalnych akrobacji Anselmo, który co by tu nie owijać w bawełnę, im dalej w las w karierze zespołu i własnej (Down itp.) szczególnie, tracił niestety na elastyczności głosowej na rzecz ryku solidnego i podbijanego charakterystycznymi zawijasami, ale ryku siłowego, a przez to cholera topornego. Tutaj Anselmo jest wokalistą wielkim i potrafi tak samo drzeć mordę surowo, krtań sonie raniąc, jak znakomicie jechać w wysokich rejestrach, niczym najlepsi fachowcy estetyki hair metalowej. Podsumowując, bywało że nie do końca doceniałem jakość, a przede wszystkim wartość Cowboys from Hell, bez sensu najzwyczajniej zaliczając ten krążek bardziej do panterowego czasu glamowego, niż do właściwego okresu w ich niestety tragicznie zamkniętej raz na zawsze studyjnej kariery (tak, te koncerty obecne to jedno, płyty jednak być z tego skoku na kasę nie może), a teraz odszczekuję głupoty, które mogłem napisać i oficjalnie oświadczam iż Cowboys jest megaśny, a te 33 lata od jego premiery nic, a nie go nie skrzywdziły.  

poniedziałek, 3 lipca 2023

Roving Woman (2022) - Michał Chmielewski

 

Jak widzę i jeśli oczy mnie nie mylą, Rownig Woman to projekt polsko-amerykański lub amerykańsko-polski, bo zależy czy patrzeć na dominującą rolę pieniądza i produkcji, czy reżyserię, która po stronie młodego krakowianina, a to wsparcie finansowe sygnowane nazwiskiem Wima Wendersa, więc w takim razie u źródła jest to bardziej europejskie niż jankeskie. Jankeska domyślam się kaska i jak patrzę lokacje, a summa summarum międzynarodowa hybryda pod wspólnym mianownikiem gatunkowym kina drogi. Jest tu odpowiednio surowo, więc czuć kameralny nastrój kina niezależnego i jest też wyczuwalny klimat kina może niezbyt oryginalnego, ale pod względem zaangażowania autorskiego, a sama opowieść o porzuconej i zagubionej kobiecie wędrującej bez celu w instynktownym, bądź wręcz desperackim poszukiwaniu jakiegokolwiek sensu wciąga i potrafi wzbudzić sympatię, chociaż bohaterowie to żadne postaci z którymi znajomość akurat dla mnie byłaby obecnie komfortowa, bo za dużo w nich chaosu i improwizacji życiowej, a w moim wieku najważniejsza jest stabilność wraz z jej kluczowym aspektem, czyli przewidywalnością. Niemniej jednak ja to kupuje jako przygodę ekranową, a być może stoi za tą wspaniałomyślną akceptacją moje alter ego wyparte przez konsekwencje zaprogramowanej odpowiedzialności i nabytego z czasem lęku przed nieznanym. Może nie jest to dzieło w praktyce aspirujące do statuetek (zakładam że reżyser jednak by się nie obraził, gdyby jakieś na przykład niezależne przytulił) - jest jednak bardzo jakieś i posiada hipnotyzujący charakter, a jego chyba najistotniejszym składnikiem prócz dobrego aktorstwa (tu także silny akcent rodzimy, bo Lena Góra jest nasza i jest przyznaję gdzie się nie pojawi dobra), jak i przemawiający ścieżką dźwiękową autentyzm oraz atmosfera nostalgicznej ballady, z wyraźnie anarchistycznym, wróć wolnościowym sznytem - bo ta droga, ta przestrzeń i ta sytuacja w jakiej Sara się znalazła. Tak sobie przez około sześć kwadransów projekcji myślałem, że nie wiem dosłownie dlaczego on i ona się rozstali, ale domyślam się być może co poszło nie tak oraz może i posiada ta narracja swoje dłużyzny i one są tam po coś i też jeszcze gdyby było się programowo złośliwym, to czepiałbym się w dodatku z obowiązku tego i owego, ale jak mógłbym, gdy to taka urocza, choć niewesoła u źródła, a optymistyczna w przesłaniu egzystencjonalno-filozoficzna włóczęga, pięknie przyczyny i poziomy samotności poetycko niemalże analizująca. Dlatego ja do niej zachęcam - pretensji jednak nie przyjmuję.

niedziela, 2 lipca 2023

Vintage Trouble - Heavy Hymnal (2023)

 

Kiedy dowiedziałem się że Vintage Trouble zagrają w niedziele 9 lipca w warszawskiej Proximie uznałem, iż to jest obiektywnie bardzo dobra wiadomość, natomiast subiektywnie okazała się to informacja której posmak był dość gorzki, bowiem trzy dni wcześniej miałem/mam w planie zawitanie do stolicy aby zobaczyć zaległy gig Monster Magnet, a że miasto stołeczne na tyle daleko i blisko jednocześnie, iż podróż względnie krótka, a jednocześnie połączenia późnowieczorne i nocne słabe że należy taką wyprawę szacować na dwudniową, więc wykluczyłem wyjazd prawie dzień po dniu z powodów zdroworozsądkowych. Mam jednak nadzieję, iż jeszcze przy okazji kolejnych albumów szansa na gig Vintage Trouble się przydarzy, bowiem raz studyjne płyty nagrywają zawsze milusie dla ucha i w klimacie stylistycznym jakiego na żywo jeszcze nie doświadczyłem, a przede wszystkim dlatego, że są Amerykanie pozycjonowani jako bardzo dobry band koncertowy. Przygoda byłaby to z pewnością ciekawa, bo przecież mało kto współcześnie z takim kapitalnym rezultatem wskrzesza tradycje nuty pochodzącej z kultowego Motown i nie czyni tego archaicznie, a fantastycznie łączy dzisiejsze możliwości studyjne z klasycznym feelingiem. Heavy Hymnal jak na album blues/funk/soulowy tak samo zaprasza do tańca jak potrafi zaintrygować świetnymi rozwiązaniami rytmicznymi, a przede wszystkim porywać genialnym groove'm, bo te piosenki jak już wcześniej poniekąd zasugerowałem, niczym nie ustępują klasykom sprzed ponad półwiecza, ale też trudno jest mi naturalnie stwierdzić, że jeżeli muzycy VT urodziliby się dużo wcześniej, to dzisiaj byliby spostrzegani jako artyści legendarni czy kultowi, bo też jeśli deklaruje że takie granie lubię, to na takim graniu się nie wychowałem i żadnego poważnego quizu ze znajomości sceny bym nie zaliczył, może nawet i na przyzwoitym poziomie. Dlatego przyznaję że taka nuta to coś pięknego, lecz nie mnie w sumie oceniać jej wartość w kontekście historycznym, a mogę jedynie napisać, iż wokalnie jej poziom uznaję za najwyższy (tak mi słuch nie wiedza teoretyczna podpowiada), a każdy numer posiada w sobie magnetyczny walor, bez względu czy to bardziej klimatyczna soulowa ballada, czy "urokendrolowione" R&B. Tak to ja jako wciąż laik w temacie Heavy Hymnal widzę. :)

Drukuj