Kiedy o amerykańskim punk rocku się pisze, to jest to dobra okazja i nie wypada powstrzymywać smarkatego nostalgicznego tonu i ja korzystając z szansy i wstydu konsumpcji się nie obawiając, tekst zacznę od stwierdzenia, iż miałem swego czasu zajoba na punkcie offspringowej nuty, póty mi się od niej nie ulało i dobrze się tak stało, że się otrząsnąłem, nim więcej niźli mój organizm mógł znieść podobnych The Offspring bandów pochłonąłem. Ale koniec żartów, bo nawet w najbardziej żatrobliwym tonie powinno znaleźć się miejsce dla odrobiny dla kontrastu powagi i ja donoszę iż wówczas, a było to w roku 1994, wpadłem w łapska Smash bandu rzeczonego i nie byłem wówczas odosobniony w tej fascynacji, bowiem kto wtedy już swoje lata miał i z tymi latami wchodził w okres zintensyfikowanego dojrzewania, a przy tym pragnął ucieczki od euro disco natarcia, to on (ten ktoś) w pierwszej kolejności poszukiwał muzycznego natchnienia w nowej fali post już grunge'owych akcji punk rockowych, a (nie przeciągając zdania wielokrotnie złożonego do rozmiarów mega nieprzyzwoitych), że ja taki inny od przeciętnych, ale i nie tak inny jak kompletnie młodzież "orientalna" bywała, to sobie wówczas tak metaluchów jak i rockersów ówczesnych zapuszczałem. Smash niemniej jednak to nie było nic mało popularnego, bo album miał za sprawą kilku singli z klipami takie wejście w mainstream, że obawiam się iż współczesne gwiazdy najwyższej popularności nie miałyby wtedy do niego najmniejszego startu. Tako się stało, że się człowiek młody wkręcił i naturalnie jak zjechał taśmę z materiałem wprowadzającym najtisowego punk rocka na salony, to zaczął poszukiwać czegoś co wcześniej Amerykańcy może nagrali i nie było to takie proste jak obecnie by zdobyć wiarygodną wiedzę w temacie, a jeszcze trudniejsze mogło okazać się zdobycie kasety z ewentualnymi starszymi nagraniami. I tutaj dysponuję anegdotą bez napięcia i chyba nawet błyskotliwej puenty, że Ignition nie znalazłem w tych sklepach muzycznych w jakie celowałem naturalnie, bowiem mogły w moim przekonaniem dysponować, a znalazłem w przybytku który przy okazji taśmami magnetofonowymi handlował, więc moje zaskoczenie było gigantyczne trafiając pośród może co najwyżej kilkudziesięciu kaset na Ignition właśnie. W podnieceniu album nabyłem i dzisiaj już nie pamiętam, czy była to dystrybucja krajowa, czy może z zagranicy ściągnięta kopia, ale poczułem się (to pamiętam) jak ktoś naprawdę wyjątkowy, iz wytropiłem intuicyjnie, podświadomie - nieważne. Ważne jest że miałem i słuchałem, więc mówię Wam jak bum cyk cyk, że te dwa krążki The Offspring odświeżane przy okazji wciąż są fajowe, a ostatnim jeszcze fajowym jest ten z 1997 roku, a resztę można spłukać w klopie.
P.S. Dodam jeszcze bo zapomniałem, choć w pierwotnej wersji tekstu zbudowanego "we w głowie" miał to być wątek prawie kluczowy, że dzięki "offspringowym" płytkom to ja zahaczyłem o Bad Religion i to jest taki wzorcowy przykład, że możesz człowieku odnaleźć nutę weteranów, dzięki nucie ich kopistów i to też jest w porządku, jeśli rzecz jasna ustawisz sobie po wszystkim w odpowiedni sposób hierarchię, mimo że możesz naturalnie bardziej kochać krążki wiekowo bliższych Ci kolesi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz