środa, 31 stycznia 2024

Lęk (2023) - Sławomir Fabicki

 

Wyobraź sobie (oby tylko!), że masz człowieku w zasadzie wszystko to co o prestiżu we współczesnym świecie przesądza, czyli pełną sukcesów karierę zawodową i kasę z niej grubą, a tu jeb!!! choróbsko i brak szans na happy end, więc szykować się w stosunkowo młodym wieku do szybkiego zgonu jedynie pozostaje. Życie jest okrutne, a może na swój sposób sprawiedliwe, bo każdemu cierpienie zostaje rozdane i jedni bez fajerwerków ciągną w biedzie ten swój ciężki wózek, a inni dla odmiany żyjąc w luksusie nagle muszą dźwignąć krzyż ponad miarę możliwości? Oczywiście mało mądre to uogólniające spłaszczenie, ale może coś w tym jednak jest? Do tego rodzaju zero jedynkowych wniosków sprowokował mnie film o niepodjętej, bo pozbawionej sensu walce. Relacja z przebiegi dramatu, w którym człowiek pogodzony z losem na zewnątrz trzyma się możliwie dobrze, a w środku pęka, lecz siły na konfrontację z nowotworowym wyrokiem brak, bo motywacji nie ma, a i duma na żałosne odchodzenie przedłużające męki nie pozwala. Do walki przez chwilę bohaterkę zachęca siostra, współcierpiąc psychicznie, dzieląc ten ból, poddając się jednak w którymś momencie i ten duet aktorski sam w sobie w zasadzie robi film Fabickiemu, bowiem jest to konkretnie zagrane siostrzane wsparcie oraz dla realistycznej równowagi, ścieranie się dwóch charakterów podszyte ekstremalnym wyzwaniem dla obu – rożnym, ale jednak wspólnym. Myślę że bardziej niż dobrze Panie Cielecka i Nieradkiewicz zagrały, gdyż absorbująco emocjonalnie, bez względu czy do końca te wszystkie ze scenariusza sytuacje są w pełni wiarygodne, bo tak domniemam, że jak się staje pod ścianą pod presja totalną, to w reakcji robi się rzeczy mało zdroworozsądkowe. Dodam że poniekąd Lęk to też w cudzysłowie jeszcze film drogi, bo cały niemal dramat rozgrywa się w podróży oraz przede wszystkim jak się okaże pod koniec, dosadnie nieoczywisty głos w sprawie świadomej wspomaganej śmierci na życzenie.

P.S. Fabicki ponad dekadę niczego poza serialami widzę nie kręcił i jak już się zdecydował, to nie zaskoczył, bo Lęk to takie raczej szablonowe kino bardzo poprawne - podobnie jak przez mgłę przeze mnie pamiętana Miłość (2012) jego autorstwa.

wtorek, 30 stycznia 2024

Rimini (2022) - Ulrich Seidl

 

Ostrzegam, bo jak co to nie da się tego „odzobaczyć”! Zanim się zdecydujecie zastanówcie się chociaż raz na poważnie, czy Wasza wrażliwość to uniesie! Bowiem raz to zderzenie tandeciarskiego patosu kiczowatej mikro-estradowej nuty wyśpiewywanej przez kogoś na pierwszy rzut oka wizualnie przypominającego Mickey’a Rourke'a z nagradzanego Zapaśnika Aronofsky’ego. Z gustem kojarzącego się wzorowo z przesadzonym manieryzmem i stylem Liberace oraz z surowym klimatem narracyjnym i obrazem w którym detale scenografii mówią więcej niż nieraz mnóstwo słów niekoniecznych, by zauważyć autora intencje. Jednak jeśli się zdecydujecie i będziecie gotowi między innymi na okrutne sceny zaspokajania przeterminowanych perwersyjnych żądz, to obejrzycie kawał wieloaspektowego kina, które tak opowiada o „stand’upowym” (obrzydliwie-wulgarnym, żałośnie-groteskowym) upadku lokalnej sławy w ujęciu indywidualnym, jak i szerzej psychologiczno-socjologicznym, jako metaforze zaszantażowanej zachodniej Europy - finał mówi o jej obecnej sytuacji wszystko, nie mówiąc dosłownie nic. Ponadto jaka tutaj odwalona bez grama fałszu męska rola pierwszoplanowa, która w moim przekonaniu przebija wszystkie tegoroczne oscarowe nominacje, bowiem Michaela Thomasa jest nieprawdopodobnie autentyczny i niesamowicie sugestywny. Jak on wygląda, jak się zachowuje, jaka mentalność łajzy, cwaniaka, bajeranta bije z tego zatrzymanego w czasie lovelasa - zapachem alkoholu, fajek i zapewne przesadzonej ilości wody kolońskiej woniącego króla wieczorków uzdrowiskowo-kurortowych dla stęsknionej szlagierów o miłości i pożądaniu - czującej kostuchy kroki mocno emerytowanej publiczności, zjeżdżającej do słynnego, w tej sytuacji wymarłego Rimini po sezonie. Bezdyskusyjnie najnowszy film Seidla, to (a)hollywoodzkie dzieło najwyższej próby, z mnóstwem informacji pochodzących z wnikliwej obserwacji, co oznacza iż jest przy okazji refleksyjnie wzruszające, przede wszystkim zaś bezlitośnie smutne i szczere do bólu, gdy bywa najzwyczajniej niezakłamanie obleśnie. Zastanówcie się zatem na ile skrajnie mało estetycznego realizmu jesteście gotowi i zapytajcie się też siebie czy tak łatwo zrezygnujecie z konfrontacji z wielkim kinem, bo miękiszonami zasłaniającymi sobie oczy na widok obscenicznego seksu po sześćdziesiątce jesteście.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

La sociedad de la nieve / Śnieżne bractwo (2023) - Juan Antonio Bayona

 

Wiadomo że ta historia już przez kino została kiedyś zagospodarowana, a że jak coś co się wydarzyło, a w dodatku jest nie tylko potencjalnie, ale już w sprawdzony sposób filmowo wdzięczne, to się po latach często odświeża i pokazuje nową wersję. Ta pierwsza hollywoodzka, ta obecna hiszpańsko-latynoska i sygnowana nie pierwszym lepszym katalońskim nazwiskiem reżyserskim. Bayona ma w swojej filmografii cenione nie tylko przeze mnie tytuły i automatycznie miałem spore oczekiwania co do Śnieżnego bractwa. Początek raczej z tych co to bez większego znaczenia dla sensu całości, coś na kształt „należy konieczny zrobić wstęp”, a dalej sama katastrofa obrobiona poprawnie, tak jak współczesne środki warsztatowo-techniczne pozwalają. Natomiast po kwadransie zaczyna się film - właściwie to co jest uwagi godne jak najbardziej. Zwięzła relacja z kolejnych dni dramatu - dzień, noc, dzień, noc, itd. Walka o przetrwanie, determinacja by przeżyć, a to wszystko o niby surowym obliczu ekstremalnego survivalu, ale jednak gdzieś wygładzone i dla "krytyka" wymagającego „surowego mięcha” emocjonalnego płaskie, także jak na potencjał o konkretnym dramatycznym charakterze. Głód w tej historii robi swoje i nawet mróz nie daje się tak we znaki jak ta fundamentalna potrzeba organizmu, której nie byli w stanie zaspokoić, jeśli nie posunęliby się do etycznie pogardzanego kanibalizmu. W tym przełomowym momencie film się zmienia, po pierwsze stając się mniej obrazem katastroficznym, a więcej dramatem psychologicznym z moralnym kontekstem, więc to naturalne, że jeśli z początku nie szarpał to z czasem emocje liniowo w nim wzbierały, bowiem to ten rodzaj filmowej narracji, w której wyraźnie zarysowany wstęp, rozwinięcie, kulminacja i finał, stąd im bliżej końca, tym siła przekazu mocniejsza. Zatem to moje początkowe narzekanie związane z irracjonalnymi właściwie oczekiwaniami tylko miało mnie przygotować na seryjne wstrząsy i długotrwale obserwowanie człowieka stojącego wobec brutalnego wyzwania, będącego w tych warunkach koniecznością, przed którą się wzbraniał z przekonań etycznych, czy najzwyczajniejszej spektakularnej wizualnie opowieści o indywidualnej i grupowej konfrontacji z odebraniem nadziei. Ja rozumiem że to operatorsko kawał dla wzrokowych wrażeń dobrej roboty, jak i poważny film o ludzkim dramacie – przyznaję (podkreślam) porządnie zrealizowany, ale mnie w sumie wymęczył i nie jestem uczciwie porażony czy wstrząśnięty bądź nawet poruszony, chociaż pod wrażeniem majestatu And z pewnością pozostaję, bo to coś niesamowitego. Lecz film jako całość... hmmm... - odczucia na poziomie The Impossible Bayony. Doceniłem chyba - nie piałem jednak z zachwytu pamiętam!

P.S. Nie mam pewności czy ten osobisty komentarz narratora, który do części scen został dospawany, był tutaj akurat potrzebny. Może lepiej było opowiadać tylko sugestywnym dialogami, obrazem i dźwiękiem, a literacką narrację pozostawić w książkowym pierwowzorze?

piątek, 26 stycznia 2024

Susanne Sundfør - The Silicone Veil (2012)

 


Ta dziewczyna jak już nagrywa to za każdym razem potrafi zaskoczyć - raz tak że się oderwać od krążka nie mogę, innym strasznie ciężko jest mi go ogarnąć i jeszcze innym zagra i zaśpiewa ciut inaczej, a jednak kupi mnie też od razu. Mówię tutaj o mojej znajomości ze wszystkim z The Brothel włącznie i po nim za wyjątkiem The Silicone Veil do tej pory, a teraz biorąc na warsztat temat owego tak trochę się waham czy mi się on podoba, czy może po doświadczeniach z albumami rozkminionymi on zwyczajnie nie brzmi tak ekscytująco czy świeżo. Typowa sytuacja z kolejnością zapoznawania, bowiem myślę, iż gdyby słuchał w momencie premiery i to zupełnie bez oczekiwań, to bym chwalił, bo pozostawał pod wyrażeniem. Żeby jednak nie było że The Silicone Veil odsłuchiwany dzisiaj to materiał słaby, bo obiektywnie nie ma opcji bym wrzucił go do wora z odpadami. Sęk w tym że właśnie później było najbardziej interesująco, choć niewątpliwie nie za każdym razem trafiając w moje gusta. The Silicone Veil to oprócz czasami wybijającym się z tła motywom syntetycznym, quasi orkiestrowym czy subtelnym fortepianowym, to przede wszystkim głos Susanne, a ten specyficzny w co większości sytuacji potrafi nie tylko o gęsią skórkę przyprawić swoją intensywną wibracją, ale ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu są tutaj fragmenty, które ociupinkę mnie bolą, a uszy me nieco więdną - trochę po prawdzie podobnie jak w przypadku poprzednika czwórki. Jest ich rzecz jasna procent albo procenta ułamek ale jednak powracając do zawartości (jeżeli mam dobrą orientację) trzeciego i czwartego jej materiału studyjnego chciałbym omijać owe chwile, w których albo sama artystka nie do końca jeszcze panowała nad swoim głosowym atutem, lub też z premedytacją według trudnych do zrozumienia intencji wchodziła w te negatywne dreszcze wywołujące rejestry. Bez względu jednak być może na subiektywnie odczuwane wady, oba albumy w kategorii elektronika/ambient, syntezatorowa symfonika warte są zauważenia - szczególnie że powtarzam, Zuzanna nie zwykła się później powtarzać, bowiem akurat jeśli być w 100 procentach uczciwym, to najbardziej do siebie podobne są The Silicone Veil i The Brothel. :)

czwartek, 25 stycznia 2024

Nirvana - In Utero (1993)

 

Koniec krótkiej bajki, która dla obsesyjnie idealizującego etos niezależnej sceny Cobaina okazała się totalnym koszmarem, gdyż człowiek utożsamiał się z graniem po spelunach dla garstki maniaków którzy tak jak on nienawidzili pazernością biznesowych hien zainfekowanego mainstreamu. Okazało się jednak iż Nirvana z głoszonymi anty hasłami paradoksalnie wpadła w sidła gigantycznego sukcesu, a ten cholera wie czy był zrodzony z doskonałej nuty łączącej beatlesowską przebojowość pierwszych płyt legendy z Liverpoolu, z punkową buntowniczą nonszalancją, czy może spece od marketingu wcisnęli smarkaczom produkt idealnie spasowany z ówczesnymi ich potrzebami. Myślę iż do tej pory nie rozstrzygnięto i ja nie podejmę się tutaj próby forsowania którejś z powyższych tez, bo pewnie po części obie zawierają prawdę o sytuacji miejsca, czasu i najzwyczajniejszego zbiegu okoliczności fartem zwanego. Ten fart obiektywny niestety stał się gwoździem do trumny subiektywnym, decydującym przyczynkiem dla finałowych rozstrzygnięć tak dla samego Kurta i zespołu, jak i i dla całej wąskiej sceny grunge'owej, która na początku lat dziewięćdziesiątych stała się globalnym fenomenem zaprzedanym gigantom fonograficznym. Kurt palnął sobie wkrótce po premierze w uzależniony od drągów łeb kompletnie zwichrowany, zespół tym samym zszedł wraz z nim i w konsekwencji z grunge'owym ruchem, a bossowie w białych kołnierzykach wywierając potworną presję na wrażliwym typie, sami strzelili sobie w kolano, choć wiadomo że mega tłuścioch jeśli straci trochę kilogramów, to i tak nie będzie wyglądał na niedożywionego. Kto wie też czy historia się w tej oczywistej dla niej formule nie powtórzy, a moda na trampki i flanelowe koszule nie powróci - może wyłącznie jako trend stylistyczny, a może przy okazji muzyczny. Widziałem w sieciówkach ostatnio kraciaste koszule - nie wykluczam że po modzie na ejtisy wbije za chwile trend na lata dziewięćdziesiąte i zamaszyście on nie zaczepi też estetyki grunge'owej, choć ciuszko-style jedno, a muzyczne trawestacje drugie. Pierwsze zawsze ma charakter powszechny, drugie ostatnimi dekadami raczej patrząc właśnie przez pryzmat przykładu retro rocka czy syntezatorowego popu/post zimnej fali raczej ograniczony do środowiska maniaków. Będzie jak ma być, trzeba będzie z tym żyć - korzystać jak zdarzy się ciekawa okazja, ignorować gdy będzie śmierdziało tandetą. :) W kwestii kluczowej natomiast, In Utero było świadomym aktem sabotażu Kurta i jego kumpli z Nirvany w stosunku do tego co przyniosła Nevermind i gdyby wywalić z programu te numery idealnie wpasowujące się w szorstko-chwytliwy styl płyty opromienionej multiplatynowym sukcesem (Heart- Shaped Box, Dumb, Pennyroyal Tea i All Apologies), to In Utero zabrzmiałoby jak płyta raczej kompletnie nieznanego garażowego bandu, który gra bo lubi, a nie bo posiada talent i potencjał na nagrywanie tak numerów oryginalnie swoich, jak i osiągających spore zasięgi, gdyż po prostu się podobających. Także kiedy In Utero okazało się mało wewnętrznie spójne, to wzbudziło różne opinie, ale przeważające były takie że to nie jest drugi Nevermind, ani nie jest to w całości bliższe debiutowi - czyli nie jest dla fana mainstreamowego oblicza Nirvany, ani też jej wizerunku archetypicznego - przynajmniej nie w całości. Krążek więc nie odpowiadał ani Kurtowi, bo pewnie presja wytworni wymusiła jakieś kompromisy, ani nakręconym na kolejny przebojowy materiał milionom zakochanym w Nevermind. Trochę gładko i melodyjnie, jednocześnie trochę brutalnej surowości, a w konsekwencji ponownie doskonałe notowania sprzedażowe, ale recenzje słuchaczy często histerycznie niezadowolone. Kurt wiedział już że nawet jeśli nie zadowoli fanów, to i tak sam siebie nie uszczęśliwi. Sytuacja była patowa! Jak z tym żyć, kiedy jeszcze ten pieprzony głód narkotyczny i wyrzuty sumienia!

środa, 24 stycznia 2024

Puma Blue - In Praise Of Shadows (2021)

 

Coraz mniej w moim muzycznym menu codziennym bardziej pospolitych pseudo metaluchów, a już ekstremalnych bluźnierców jak na lekarstwo i mimo że tendencja jest od kilku lat wyraźna i jasna że w stronę subtelniejszej maniery zmierzam, to nie pomyślałbym aby takie ogólnie/umownie lo-fi w jaki Puma Blue mierzy tak mocno mnie wkręciło, jak okazało się iż dzięki drugiej płycie wspomnianego zostałem wręcz owładnięty do kompletnego pochłonięcia. Zatem pomiędzy różne różności z przeróżnych, choć nie wszystkich rzecz jasna styli i gatunko-podgatunków muzycznych wciskam się obecnie także w "intymną muzykę, łączącą szeptaną, hipnotyzującą dramaturgię trip-hopu, emocjonalność Jeffa Buckley'a oraz głębie i swobodę starych ballad jazzowych" jaką prezentuje Jacob Allen - pieśniarz i producent z Londynu. Zacząłem tą odprężającą (choć liryki przygnębiają) przygodę od wydanej kilka miesięcy temu Holy Waters i nie było mowy aby pod jej wrażeniem zniewalającym będąc nie sprawdzić jaki poziom Jacob prezentował na  nagranej w roku 2021 debiutanckiej In Praise Of Shadows. Ona pierwszym długograjem artysty, ale jak sprawdzam nie pierwszym studyjnym wydawnictwem w ogóle, gdyż zanim się pojawiła poprzedzała ja seria epek i przede wszystkim singli, które zapewne nie tylko miały na celu przedstawić twórczość Jacoba szerszej publiczności, ale wysondować czy inwestowanie w tą niekoniecznie powszechnie popularną nutę ma sens też marketingowy. Nie widzę aby jakiś gigant na rynku wydawniczym się materiałem zainteresował i jedynka jak i dwójka zostały wydane przez cytuję "independent record label, born out of the back of a pub in Chiswick, West London". Prawda że piękna, etosem oddolnej pasji przesiąknięta to historia i poważna oczywiście kwestia socjologiczna do refleksji, dlaczego tak doskonała wykonawczo i wrażliwa przede wszystkim nuta przegrywa od zawsze w starciu z często po prostu tandetą - będąc ofiarą fatalnego gustu fana najgorszego sortu popu. Czego niby oprócz krzykliwości In Praise Of Shadows na przykład brakuje - co powoduje, iż utalentowany młodzieniec  może nie jest w stanie zarobić na w miarę dostatnie życie wyłącznie pracą artystyczną i być może dorabia w tzw. normalnej robocie. Tego czy jest tak jak w domyśle sugeruję to ja nie wiem, bowiem nie przeprowadziłem śledztwa sprowadzonego do wnikliwego riserczu, więc mogę być w będzie, jednocześnie nie będąc tak naiwnym by uznać, iż Jacob z wpływów z dwóch albumów i ewentualnych koncertów zapewnić sobie może życie w komforcie nie myślenia o he he pieniążkach. Ok ok, bo zdryfowałem lekko i zanim tekst się niepotrzebnie rozrośnie i przestraszy rozmiarami ewentualnego chętnego aby się z nim zapoznać dodam już całkowicie merytorycznie na koniec, że In Praise Of Shadows też mnie jak Holy Waters kręci, jednak póki co uznaję wyższość dwójki nad jedynką, która bez względu na niższą u mnie notę, tak samo jest cudowną podróżą, w jaką Jacob zabiera mnie przez minut pięćdziesiąt. Podróżą przez subtelne krajobrazy dźwiękowe, zachwycające umiejętną produkcją i delikatnym wokalem. Lubię najzwyczajniej od czasu do czasu dać się pobujać i pokołysać, a to In Praise Of Shadows czyni mega odprężająco. 

wtorek, 23 stycznia 2024

Disco Boy (2023) - Giacomo Abbruzzese

 

No no, film z kategorii krytykujemy go jako krytycy i jako krytycy też polecamy, bo tak chyba można podsumować odbiór w branży z jakim się spotyka. Nie jesteśmy zachwyceni, ale nie odradzamy by samemu osobiście nie sprawdzić, bo coś w nim jest i może z kimś ta nowo-horyzontowa sztuka będzie rezonować, a w dodatku to tu nutę nagrał ktoś, kto jest współcześnie hajpowanym twórcą muzyki elektronicznej, więc polecamy gorąco, chociażby dla niej, bo mamy przekonanie, że ten jej walory nawet wystarczyć, by nie poczuć iż straciło się półtorej godziny z życia. Dobrze może że mnie nie zniechęcono, bo mnie ten klimat, ta nie-oczywistość zainteresowała i obejrzałem przykuty do ekranu, choć nie było to żadne dzieło wyjątkowe, a tym bardziej przełomowe. To sprawnie zrobione kino z ambicjami by nie było nijakie i tym bardziej książkowo schematyczne. Trochę dziwne, bo to tylko pozszywane bez większej pomysłowości czy narracyjnej błyskotliwości sceny z życia emigranta, który z postsowieckiej Europy wschodniej zwiewa do wymarzonej Francji, gdzie po przeszkoleniu przez Legię Cudzoziemską bierze udział w akcji uwolnienia zakładników przetrzymywanych przez bojowników w delcie Nigru, a potem po powrocie sobie odbija trudy, łagodząc stres z panienkami włócząc się po pulsujących fioletem i czerwienią klubach oraz samotnie nocnymi paryskimi bulwarami - tym razem tocząc walkę z własnymi głęboko raniącymi demonami. Jak wyżej - nie jestem w stanie wyjaśnić dlaczego obejrzałem jednym ciągiem, mimo że nie potrafię zdecydować co mi się tutaj w robocie twórców Disco Boya podobało. Serio - taka oto sytuacja.

poniedziałek, 22 stycznia 2024

Sól ziemi czarnej (1969) - Kazimierz Kutz

 

Na początek projekcji słowo wstępne recytowane przez Gustawa Holoubka, aby widza wprowadzić w etos śląsko-powstańczy, a całym projektem jak się okazało obliczonym na nieformalny tryptyk, przywrócić tematowi godność. Scenariusz jak można się dowiedzieć, gdy nieco głębiej okoliczności genezy przestudiować, oparł Kutz na rodzinnych legendach i jak sam film ukazuje oplótł ją wokół losów rodzeństwa siedmiorga braci i z tej perspektywy wspomnień jednej familii, z naciskiem na najmłodszego z rodzeństwa. Akcja rozgrywa się w sierpniu 1920 roku i odnosi do II Powstania Śląskiego, które wciąż pozostając całkowicie „spontanicznym ruchem plebejskim” różniło się zdecydowanie od ostatniego, jakie według źródeł miało już charakter znacznie szerzej zorganizowany militarnie. Kutz relacjonuje tutaj romantyczno-patriotyczno-tragiczne wydarzenia, kreuje według folklorystycznej formuły estetycznej obraz o naiwnym samobójczym poświeceniu, bądź odwadze w narodowo-wolnościowym uniesieniu. Punkt widzenia zdaje się zależny od zdrowego rozsądku ścierającego się z poczuciem odebrania godności pod uciskiem wroga - to o żyjących tam wtedy i od zupełnie innych motywów, gdy ktoś z perspektywy dzisiejszego na swojej ziemi poczucia względnego, aczkolwiek nieporównanie większego bezpieczeństwa ocenia czy wartościuje. Sprawa dyskusyjna - lecz myślę nie ma po co się spierać, bezdyskusyjnie natomiast szanować każde młode życie oddane w czasach niewątpliwie trudniejszych i bardziej skomplikowanych, mimo ze czerń i biel wówczas były wyraźniej kontrastowe. Powstał dosłownie obraz imponująco “malowany”, nie tylko biorąc pod uwagę barwy i faktury, ale tez pejzaże i scenografię ogólną z wąskimi, lecz uznaję bardzo świadomie dobranymi lokacjami. Dominują widoki z hałd i cały charakterystyczny industrialny krajobraz górnego śląska, wpleciony w otoczenie pochłanianej przestrzeni wiejskiej oraz sceny napędzanych zrywami walk czy religijnych obrzędów, tudzież ludowych ceremoniałów, a co należy obowiązkowo wspomnieć samo aktorstwo robi intrygujące wrażenie, szczególnie gdy śmietanka polskich aktorów, to nie tylko autochtoniczni Ślązacy, ale także doskonale radzący sobie z gwarą, autentycznie wypadający Warszawiak Jan Englert. Ponadto wielość w tle nawiązań do zawiłej sytuacji politycznej oraz w kontekście raz kręgosłupa mentalnego Śląska, dwa reakcji wolnej Polski na śląskie zrywy sceny przez historie kina jako emblematyczne zapamiętane, czyli między innymi witraż odbity na twarzy Łukaszewicza oraz strącona czapka oficerska z głowy ofiarnego Olbrychskiego. Niestety w kwestii poruszających emocji wyciskanych to niewiele, a jeśli już więcej to najmocniej na koniec, a wcześniej one bardziej teatralne niż wzbudzające szarpiące człowiekiem poruszenia. Ale to często był problem tego szlachetnego sprzed ponad pół wieku kina, lecz poniekąd zbyt jałowego w sensie dzisiejszego sposobu oddziaływania głęboko uczuciowego. Niemal za każdym razem odnoszę takie subiektywne wrażenie.

niedziela, 21 stycznia 2024

Szansa (1979) - Feliks Falk

 

Uprę się iż Falkowi przeważnie doskonale w filmowym wyzwaniu wychodziło, kiedy opowiadał o jednym lub góra jak w tym przypadku myślę dwóch czy nawet trzech równoległych bohaterach zatopionym w skomplikowanej rzeczywistości wielo-aspektowych kontekstów. Mimo że dorobek jednego z najbardziej wyrazistych uczniów Andrzeja Wajdy znam wciąż dokładnie jedynie przez pryzmat tych najgłośniejszych jego produkcji, to sugerując się tak własnym przeświadczeniem, jak i oceną widowni sprowadzoną do wyniesienia nikłej części z obrazów do rangi kinowego przeboju i dla odmiany pod drugiej stronie wahadła usadowienia tytułów które pomimo podobnej wartości obiektywnej szumu jednak nie zdołały wywołać uważam, że człowiek polskiego filmu z Falka to tak samo lekko niespełniony jak i niedoceniony. Nie potrafię do końca tego odbioru powszechnego zrozumieć! Może nie znam najzwyczajniej wszystkich kontekstów jego kariery, natomiast jako ktoś kto dostrzega w tym kinie coś bardzo ciekawego, uważam że dobrze iż przywiązał się do estetyki traktującej o bliskim zwykłemu człowiekowi bohaterze, bo styl pozbawiony artystycznego sznytu mógł spokojnie obejść się tym samym bez stylowych zabiegów, które być może jedynie by odwracały uwagę od meritum, a tym samym sam Falk mógłby tak ciekawie szeroko swoich przemyśleń w bezpośrednie choć absolutnie nie łopatologiczne scenariusze nie przekształcić. To jest też ogromna siła Szansy (oraz jednocześnie niestety jej wada), że tylko jeśli widz oczywiście znający co najmniej elementarnie rzeczywistość tła (państwo socjalistyczne), bez trudu odczuje nie tylko nić empatyczną z bohaterami, ale i odnajdzie metafory odnoszące się do realiów funkcjonowania w surowych warunkach państwa tzw. bloku demoludów. Jest ich tutaj naturalnie sporo, a tkwiące w centrum uwagi reżysera/scenarzysty zainteresowanie szkołą, jej życiem, a dokładnie rywalizacją pomiędzy rozwojem fizycznym, a duchowo-artystycznym, to też kwestia węższa, wprost do urabianego młodego człowieka w takim miejscu umieszczonego się odnosząca, ale i grubsza, bo rzecz jasna jak to w kinie społecznym epoki, również polityczna. Mnogo tu przemyconych sprytnie odniesień do ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej, co z filmu fabularnego jeszcze bardziej czyni rodzaj publicystycznego komentarza do otaczającej rzeczywistości - właśnie z punktu widzenia miejsca i czasu, jak i psychologicznych dyspozycji bohaterów, którzy na swój odmienny sposób dostosowują się do wymogów tychże. Szansa zatem to ciekawy materiał historyczny plus bardzo dobre aktorstwo zawodowców, a dla mnie osobiście poza tym nieco sentymentalnych wspomnień - póki jeszcze człowiek te szkolne rozgrywki sportowe z własnych doświadczeń pamięta. Były emocje, oj były. Bardzo dobra, okazało się wręcz iż brutalnie mocna, tragiczna w finale rzecz o ambicjach nadmiernych, przerastających i toksycznych oraz ich ofiarach, zmontowana według nieprzekombinowanej filozofii, bez żadnych nowoczesnych trików, więc skupiamy się na ludziach i kamera postaci zdaje się wyłącznie uwagą otaczać. Być może obraz rwany, cięty gwałtownie, lecz nie dostrzegam w tym wady, bo stanowi owa asceza tak dowód na nikły budżet realizacyjny oraz cechę istotną reportażowego stylu Falka, z naciskiem na jakość naturalistycznej maniery, z doskonałymi dialogami w pierwszym rzędzie.

P.S. Na marginesie sobie zażartuję, iż Damien Chazelle zanim zrobił Whiplash musiał Szansę oglądać. ;)

piątek, 19 stycznia 2024

My Neighbor Adolf / Mój sąsiad Adolf (2022) - Leon Prudovsky

 

Przykuwająca uwagę, niecodzienna chyba sytuacja, że urodzony jak czytam w Rosji czterdziestoczteroletni reżyser/scenarzysta, bez większego i tym bardziej znanego dorobku, kręci film będący koprodukcją izraelsko-polsko-kolumbijską i to film całkiem intrygujący, bowiem przez filtr czarno-komediowy biorący jako fundamentalny budulec pod obróbkę teorię spiskową związaną z niepotwierdzoną wiarygodnie (kto wierzy Sowietom!) samobójczą śmiercią tegoż oczywistego do skojarzenia Adolfa. Powstał tym samym na bazie dość brawurowego pomysłu sprowadzonego do niezłego scenariusza, film dość realizacyjnie nierówny (są momenty, ale i kłuje w oczy czasem lekka nieporadność) oraz merytorycznie rozdarty, w którym mieszają się poważne traumy holokaustu z niezłym poczuciem humoru i mocnym głębokim, bo o człowieku w obliczu straszliwej historii oraz własnej traumy przesłaniem. Bez cech dzieła sztuki kinematograficznej, za to z sympatycznym urokiem osobistym oraz z solidnym zapleczem aktorskim, bezpośrednio ekscytującą trudną rzecz jasna chemią pomiędzy postaciami, ale przede wszystkim (wytłuszczam!) humanistycznym obliczem i kontrowersyjnie prowokującym do przemyśleń także naturalnym wzruszeniem. Jednak żeby mi serce wyrywało, to to nie - zatem zapewne wkrótce zagubi mi się w pamięci.

czwartek, 18 stycznia 2024

Alphaville - Afternoons in Utopia (1986)

 

Jak każdy kiedyś uroczo żałosnym smarkaczem byłem, lecz nie jak "każdy" lekko dojrzalszy, ale jednak krytyczny wobec swoich z wiekiem związanych ograniczeń smarkacz, po latach tego co wówczas zdarzyło mi się namiętnie słuchać wstydziłem. Bywały jednak pośród logotypów ekip muzycznych takie, które uznawałem za niegodne w kontekście przyszłej ewolucji wspominania - te z których znajomości bliższej dumny w towarzystwie nie bywałem. Nie nie nie! W tym kontekście nie wspomnę o szeroko kiedyś rozpoznawalnym niemieckim muzycznym projekcie eksportowym, bowiem te nazwy jakie przychodzą mi na myśl, kiedy w podróż do straszliwie dalekiej przyszłości się wybiorę, pozostaną póki co tajemnicą, nad która zasłona milczenia niech nadal będzie szczelnie zaciągnięta. Alphaville to jednak ekipa zapoznana i mocno w kaseciaku eksploatowana jakiej wstydzić się miałem przekonanie nie musiałem, choć przyznaje iż powyższego drugiego ich długograja nie słuchałem w całości od zapewne trzydziestu lat z grubym okładem i absolutnie nawet jeśli w jakichś okolicznościach bywało o niej z kimś ponawijać, to odświeżać potrzeby nie czułem. Było minęło - są ciekawsze bieżące rzeczy do ogarnięcia i bardziej wartościowe starocie do utrzymywania z nimi trwałej, systematycznej więzi - uznawałem. Nie planuję w tym miejscu zaskakiwać, że teraz to Alphaville się namiętnie kręci i ja jestem zachwycony jakiego za łebka doskonałego wyboru dokonałem nabywając pirackie taśmy z zawartością mega modnej debiutanckiej Forever Young i właśnie Afternoons in Utopia. Najzwyczajniej pomyślałem sobie, że w epoce powracania do ejtisowych inspiracji w muzyce tak bardziej jak i mniej popularnej (tak tak - na pełnej te lata osiemdziesiąte wbiły się ostatnimi laty i pytanie na jak długo), wypadałoby zauważyć istnienie czegoś tak charakterystycznego dla europejskiego nurtu new romantic. Poza tym odsłuchując podczas wystukiwania tego tekstu ich dwójeczki, dociera do mnie że raz były to naprawdę zgrabnie napisane potencjalnie spore hity, z dobrym balansem pomiędzy ciekawymi aranżami (saksofon fajny :)), a chwytliwymi tematami, a w dodatku fachowo wyprodukowane i dwa zastanawiam się który krążek mógłbym określić tym lepszym, gdyby obecnie skonfrontował program chyba jednak lepiej sprzedającego się debiutu i nagranego po nim w atmosferze urosłej mocno rozpoznawalności właśnie Afternoons in Utopia. Nie pamiętam jak to wyglądało w połowie i pod koniec przedostatniej dekady XX wieku, a jeśli już wycisnę z pamięci jakieś konkretne przebłyski z tego czasu, to nie kojarzę abym któryś z nich bardziej faworyzował, więc nie mogąc być pewnym swych odczuć za smarkacza, to jednak jestem w stanie teraz sprawdzić jaki sytuacji efekt. Jest okazja bardzo dobra do takiej konfrontacji, a i wyzwanie też to niebłahe, bo przyznaję iż słucha się Afternoons in Utopia bardzo dobrze, ale czy stać mnie na utrzymanie się przy tych dwóch krążkach z rzędu, to muszę się chyba lekko do sprawdzenia przymusić. Podejmę próbę i postaram się w przeciągu kilku najbliższych tygodni poinformować o wyniku tegoż eksperymentu - póki co podsumowując dwójeczkę jako bardzo bardzo ok krążek i z perspektywy jedyneczki ewentualnie raczyć jak obiecuję coś więcej w sensie emocjonalnych, czy technicznych właściwości napisać. To pisałem ja - ten rocznik który w rzeczonym 86 roku już świadomie zasłuchiwał się Afternoons in Utopia. Bez wstydu, cierpienia i innych dodatkowych kosztów to przyznaję. :)

środa, 17 stycznia 2024

Past Lives / Poprzednie życie (2023) - Celine Song

 

Uwielbiam filmy o miłości, lecz nie te pierdołowate banalne romanse, tylko filmy w których zawarto emocje, jakie uderzają z impetem, kiedy opowiadają o trudnych aczkolwiek przez to prawdziwych relacjach (Blue Valentine). Równocześnie wielbię też kino o miłości utraconej, a mimo to żyjącej po tragicznych wydarzeniach (The Ghost Story), jak i wprost o pięknym wrażliwym procesie zakochiwania w osobie fizycznej - jej intelekcie/osobowości (Comet, About Time). Czy postawię obok nich Past Lives? Tak, zrobię to zdecydowanie bez najmniejszego wahania, chociaż nie tak jednoznacznie określę przynależność, umieszczając pomiędzy chyba drugą, a trzecią kategorią, bo pięknie prostymi środkami, a przez to prawdziwie o uczuciach i powiązanych z bliskością dusz emocjach opowiada, ale jest też historią która nie dosłownie kończy się szczęśliwie, choć czyni to rezonując optymistycznie. W nieprzeszarżowanym uniesieniu, za pomocą stonowanej narracji, muzyką a precyzyjnie zwięzłymi, wyrazistymi i przemawiającymi mocno do duszy tematami, a tym sam subtelnie tło dla przeżycia wzruszenia kreując oraz operatorskim zmysłem czasem rozmarzonym, innym razem wciąż leniwym, zwyczajną codzienność, podążając nieinwazyjnie za postaciami rejestrując. Rozwija się powoli jako treści delikatnej gustownie podana porcja, jak i płynie równym nurtem do skomplikowanego, bo angażującego trójkąt miłosny kluczowego rozdania, które projekcję nieco tajemniczo rozpoczyna. Główni bohaterowie w trzech okolicznościach czasu przede wszystkim wdzięcznie rozmawiają, rozpoznają się wpierw bez dojrzałej świadomości, by później uczynić to na nowo ze świeżej dorosłej perspektywy. Badają się rozpoznając siebie nawzajem, jako para sympatii z czasów szkolnych, po latach rozdzielenia nieawizujących kontakt, lecz on kontakt tenże znowuż się urywa, ale serce chyba nie zapomina i spotykają się ponownie, po kolejnej ponad dekadzie, kiedy ona jest już w formalnym szczęśliwym związku, a on wciąż poszukuje i przez przywiązanie do przekonania o przeznaczeniu, nie potrafi się od myśli o niej uwolnić. Fantastyczne dwie główne kreacje aktorskie Grety Lee i Teo Yoo sympatie kradną, lecz i w tym trójkącie John Magaro w roli drugoplanowej wręcz uważam fantastycznie miejsce i idące za tym odczucia mimiką i gestem oddaje. Reżyserskie cudeńko, nie mam wątpliwości - niewiarygodne wprost, iż dopiero w karierze Celine Song debiutanckie. Piękny film tak po prostu, bez tego wszystkiego zbędnego, co wymaga doprecyzowywania i komplikowania, z jedną z najcudowniej wzruszającą sceną finałową. Z zadawanym ustawicznie przez kołatające serce pytaniem - co by było gdyby? Poza tym ja też lubię jak postaci w filmie ze sobą dyskretnie milczą, rzucając ukradkowe wstydliwe spojrzenia - czyniąc to naturalnie. Może dlatego też jestem Poprzednim życiem tak zachwycony.

wtorek, 16 stycznia 2024

Led Zeppelin - Houses of the Holy (1973)

 

Jeśli nawet zespół tworzą sami doskonali instrumentaliści, a chemia w takiej grupie na tyle łaskawa, że nawet ze spięć wybitnych osobowości rodzą się rzeczy wyjątkowe, to dobra passa też raczej nie może trwać wiecznie - tym bardziej kiedy seria całkiem ewolucyjnych przemian, ze względu na zmieniające się wokół muzyczne trendy wymaga albo do nich się dostosowania, albo najlepiej przejścia w trybie naturalnym do kolejnego etapu z muzyką zmienioną, ale równie wartościową jak dotychczasowa. Co się wówczas na wysokości Houses of the Holy akurat konkretnie w obozie Led Zeppelin działo, wszyscy zainteresowani historią legendy doskonale wiedzą i nikt na pewno nie wymaga od jakiegoś mnie marginalnego, bym w formule opowiadania o kontekstach oczywistych wpadał tutaj w tony odkrywcze, bowiem byłoby to po prostu nonsensowne. Piąty album w dorobku ekipy Planta, Page'a, Bonhama i Jonesa jest krążkiem najbardziej wydaje się spośród wszystkich propozycji LZ studyjnych eklektycznym i łączy w sobie gatunkowo hard rock, progressive rock, reggae, funk rock, folk rock i rzecz jasna blues rock oraz jest tym w dyskografii materiałem, który nie tylko ze względu na tą złożoność nie został przyjęty z gigantycznym entuzjazmem, lecz także zarzucano mu obniżenie formy sprowadzone najzwyczajniej do niższej jakości samych utworów. Amplituda jakościowa wydaje się dość spora i ja też uważam, iż pośród kompozycji bardzo udanych nie trudno wyłowić tych znacznie mniej magnetycznych. Lubię tego raz stonowanego, raz bardziej dynamicznego otwieracza, nie bardziej nawet od kolejnej balladowo określonej The Rain Song, której brak oczywiście pazura tego pierwszego. Dalej z pozoru, bo tylko wstępu typowo akustyczny Over the Hills and Far Away, nerwowo poniekąd pulsujący, ale żeby wybijający się ponad poprawność to tylko może jedynie fragmentami. Klimat zmienia jednak The Crung który chciałby być świetnym wałkiem funkującym, a Plant w stu procentach kobiecym odpowiednikiem Janis Joplin, ale czy to się udaje - może tylko na poziomie wokalu. Dancing Queen uznaję za nudny wypełniac, bo za lajtowy i za nijaki bym go bronił, ale za to najbardziej rozpoznawalny z całego Houses of the Holy D'yer Mak'er, to zdaje się może nie tak zupełnie inna bajka niż The Crunge, bo funky puls przenika się z reagge bujaniem, jednak pod względem chwytliwości i energetycznej swobody wyprzedza go zdecydowanie. Na finał natomiast wchodzi The Quarter (ale to jest zaskakująca nowa klawiszowa jakość i jak ten numer pięknie się rozwija i najzwyczajniej potrafi oczarować subtelnością użytych środków przemawiających jednak bardzo wyraziście poprzez muzyczną wyobraźnię, zwiewnie brzmieniami fortepianu, psychodelicznie niemal kosmicznymi plamami syntezatora, czy elitarnie gitary jazzującymi frazami) oraz zamykający ostatecznie program albumu The Ocean - pozornie rozimprowizowany, rozbudowany (chociaż krótki) lekki bałagan ogarnięty wokół banalnego motywu powtarzanego przez wiosło, ale czy arcydzieło, to zdecydowanie zaprotestuje, mimo że nie jest żaden, ale brzmi jakby zagrano go na jakiejś imprezce - dla towarzystwa. Tak czy siak całość jest jak wyżej nierówna i ja bym częściej korzystał z tej oferty, jeśli nie wymagałaby ona ode mnie przerzucania indeksów. :)

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Slumdog Millionaire / Slumdog. Milioner z ulicy (2008) - Danny Boyle

 

Gruby hicior - film co tak z zasłużoną, jak i przewidywalną wielką pompą przeszedł przez oscarową galę i w kinach nakręcił mocny hajp. Historia wzorcowo pod zachwyty szerokiej widowni scenariuszowo rozpisana, bowiem w niej wpierw intrygujące mocne zawiązanie akcji z wyeksponowaniem tajemnicy jaka kryje się w temacie, a później stopniowe jej rozwikływanie pchając główny wątek przez życie bohatera - raz w teraźniejszości, raz za pomocą licznych retrospekcji. O czym on raczej wiadomka - nie wierzę że więcej niż góra 1/5 dorosłej populacji nie wie, więc wyczerpującego wprowadzenia w fabułę sobie daruje. W skrócie na tapecie nie do pozazdroszczenia sieroctwo w Bombaju, jakie przeradza się w szczwanie udramatyzowaną romantyczną historię miłości szczerej - miłości przeznaczonej/pisanej, a pretekstem do żonglowania emocjami telewizyjny show z fortuną do zdobycia. Oprócz skupienia na kluczowym wątku (to ta miłość w niesprzyjających jej okolicznościach) oraz jak za chwile rozwinę imponowanie dynamiką montażu, to godne komplementowania są te przez Boyle’a kapitalnie wplecione w dramat prawie sensacyjny konteksty tak religijne jak i polityczne, a przede wszystkim wyeksponowanie współczesnej mentalno-kulturowej indyjskiej rzeczywistości, dzięki czemu powstał porządny dramat o człowieku bez pamięci zakochanym (idealistycznym Księciu ratującym Księżniczkę (?)), uwikłanym w specyfikę trudnego miejsca dorastania, w jakim przetrwanie celem samym w sobie - w fundamentalnym stopniu decydującym o charakterze życia i wzrastania do koniecznie jak najszybszej dojrzałości. Stąd też to właśnie taki seryjnie laury zbierający poruszająco-wzruszajacy, jak i brutalnie wstrząsająco autentyczny zapis rzeczywistości z perspektywy socjologicznej i psychologicznej. Historia może poniekąd dość banalna i szołmeńsko podkoloryzowana, ale w rzeczywistości przez okoliczności czy uwarunkowania lokacji kulturowej pasjonująca, a pod względem operatorskiej roboty oraz montażu dla filmów Boyle’a (z naciskiem na ikoniczny Trainspotting) charakterystycznie oryginalna. Kawał innymi słowy fachowego kina, w którym „zachodnią narrację umiejętnie połączono ze stylistyką hinduską, tworząc pełną energii optymistyczną (?) opowieść, której ukoronowaniem staje się scena taneczna rodem z Bollywood.”

niedziela, 14 stycznia 2024

Il divo / Boski (2008) - Paolo Sorrentino



Był Toni Servillo u Sorrentino brawurowo przed kilku laty Berlusconim, ale należy też pamiętać, że równą dekadę wcześniej równie zjawiskowo wyraziście, a może karykaturalnie (zdania mogą być podzielone) zagrał Giulio Andreottiego, w chyba zasługującym na większy rozgłos niż uzyskał dramacie biograficznym Il divo. Opowiedzieć miał odwagę Sorrentino o ekstremalnie kontrowersyjnym polityku - określanym różnymi "mefistofelewskimi" przydomkami, jakiego charakteryzowało w wypowiedziach publicznych sardoniczne poczucie humoru. Nakręcił genialne kino o między innymi włosko-watykańskiej mafii polityczno-gangstersko-klerzej, gdzie kryminalne układy, zależności i wszystko w interesie najpotężniejszych czyli najmniej uczciwych zachodnioeuropejskich elit. Obok zimnokrwistego Andreottiego głównymi graczami tutaj wszelkiej maści przebiegli, przewrotni zimni dranie, także szare eminencje świata zepsutej politykiery, wszyscy oni manipulatorzy sprzedajni wykorzystujący ludzką naiwność i pobożność fasadową, posuwający się gdy trzeba do wykorzystania strachu, bowiem społeczeństwo zalęknione, ale i demokracja ślepa i często wystawiająca się po prostu na zerznięcie, przepraszam wykorzystanie. Nie jakąś pierwszą lepszą „opera politica”, tylko najwyższej klasy "operetkowo-ironiczne" widowisko lekko parateatralne, z doskonale uchwyconymi przez groteskowy filtr manieryzmami, kręcone z immanentnym dla stylu Sorrentino sznytem artystycznym – z pauzami, zwolnieniami ruchu, z porywającą muzyką w tle, z atmosferą która hipnotyzuje i wciąga dosłownie zasysając. Kino odrobinę oglądane dziś jako kompozycja przewidywalna, bowiem sława kolejnych jego dzieł i wspomnianej wyżej biografii Berlusconiego odbiera mu walor zaskakującej estetycznie konstrukcji, więc powinien zostać naturalnie przerobiony wcześniej, lecz lepiej późno niżby wcale, ale względem właściwości dużo bardziej zamyślony i niespektakularny - niby wręcz thriller mroczny, choć stylistyka z przerysowaniami, zabawą formą i wykorzystanymi instrumentami w kameralnym ujęciu posiadająca rozmach. Myślę że Sorrentino czułby się głęboko upokorzony niedocenieniem, gdyby gdziekolwiek napisano że Il divo nie jest majstersztykiem teatralnej przenikliwości, w sensie doskonale zainscenizowanej autopsji psychologicznej gierki błyskotliwego intelektualisty, grającego dla osiągnięcia korzyści wizerunkowych kulturalnego i wierzącego w wolę bożą nie przypadki, w rzeczywistości skomplikowanego cynika - gigantycznie uwikłanego polityka, z bardzo złożonym charakterem. Da da da ti tu ti tu ti da da da…

sobota, 13 stycznia 2024

Deathtrap / Śmiertelna pułapka (1982) - Sidney Lumet



Max punktów za scenografię pierwszoplanowego bohatera przytulnego domu, bo ona w drewnianym obliczu prezentuje się obłędnie. Prawie max również za aktorstwo, bowiem para Cain/Reeve oraz Dyan Cannon fantastycznie odnalazła się w klimacie sfilmowanej sztuki, jak doczytałem autora Dziecka Rosemary. Nieco mniej punktów jednak za scenariusz, czyli za fundament w postaci wspomnianego tekstu w formie sztuki - chyba że ktoś kocha klasyczne sytuacje, to na pewno doceni to przywiązanie do szlachetnego, ale jednak szablonu. Mocno to poza tym groteskowe, w żadnym stopniu nie poczułem jednakowoż iż maksymalnie pokrętne. Może że okaże się iż lekko przekorne, to coś mi świtało/podpowiadało, więc kiedy się rozwinęło tak jak się okazało, czyli z twistów wykorzystaniem po całość, to byłem zaskoczony i dzięki temu wcale nie porywający kryminał nagle się przeistoczył stając się znacznie bardziej interesujący, tak samo jak przez swą poniekąd naiwność lekko zabawny. Przyznaje na koniec, że scenariusz nie był taki plaski jakby się z początku wydawało i należy mu się też pod maxa ocena, gdyż z czasem pojawia się w nim nawet głębia i całkiem ciekawa filozofia wiwisekcji natury pisarskiej oraz potrzeby aplauzu, jakiej artysta częstokroć nie potrafi się oprzeć.

czwartek, 11 stycznia 2024

House of Harm - Vicious Pastimes (2020)

 

Na koniec minionego przed kilkunastoma dniami roku wpadłem na drugi album bostońskiego House of Harm i zarysowując nieco okoliczności jego funkcjonowania odniosłem się rzecz jasna do zawartości Playground. W kwestii konkretów odsyłam do wyszukiwarki, a dzisiaj proponuję (podrzucając tekst jednocześnie do archiwum) zapoznanie się z tym co sobie ułożyłem w głowie odnośnie debiutu młodych synthpopowych Amerykanów. Im więcej Vicious Pastimes słucham, tym mocniej się z nim zaprzyjaźniam, a nawet emocjonalnie wiążę, a że w praktyce zaskakująco często on w odsłuchu gości, to już na ten moment czuję się do niego mocno przywiązany i jest to sytuacja o raczej odmiennej charakterystyce od tej jaka miała miejsce w przypadku wspomnianej powyżej dwójeczki. Jeszcze wyraźniej dzięki Vicious Pastimes doświadczam przekonania, iż dwójka mnie rozczarowywała (choć w sumie jak na nowo poznany band usystematyzowanych oczekiwań nie miałem), a że zanim ubiegłoroczny krążek trafił w moje łapki, to już jedyneczka miała okazję się kręcić, to i posiadałem wiedzę dla wstępnego porównania, która teraz z perspektywy zacieśnienia więzi jest pewna i myślę w najbliższym czasie nie będzie poddana skorygowaniu. Vicious Pastimes jest idealnie osadzona w tradycji syntezatorowego popu i doskonale odnajduje się także w kontekście dreampopowej nastrojowości, co szczególnie odnośnie pierwszej uwagi odróżnia ją na plus od lekko przeforsowanej w stronę uwspółcześnionej pójściem poniekąd w kierunku odklejenia etykietki typowo ejtisowej nostalgii drugiej płyty. Jest to też znacznie bardziej w sensie wewnętrznej spójności longplay urzekający, który uważam nie został jeszcze podług życzeń fanów starej szkoły splugawiony emo wycieczkami, stąd mnie też podoba się w całości, w kontrze do Playground z którego z wypiekami na twarzy mogę słuchać jedynie kilku numerów. Nie znaczy to iż z debiutu nie mógłbym wybrać moich faworytów i ich w tym miejscu nie wymienić. Raz kompozycja tytułowa i dwa Waste of Time śmigające w necie wraz z niezgorszymi obrazkami. Trzy i cztery - Control oraz Behind You. Wreszcie pięć, sześć i siedem, czyli Against the Night, Catch oraz startowy Isolator, co daje niemal pełen program płyty, na której dwa pozostałe też są świetne. :)

środa, 10 stycznia 2024

Dial M for Murder - M jak morderstwo (1954) - Alfred Hitchcock

 

Nie cierpię egzaltacji, a przebijam się przez dorobek Hitchcockowy, choć dialogi w jego filmach ze względu na epokę są nią przesiąknięte. W pewnym sensie tolerowanie tych wszystkich westchnień i wymownych pauz znoszenie to cierpienie, lub co najmniej walka ze znużeniem, kiedy kwestie są wygłaszane w tej irytującej manierze i tylko te intrygi poniekąd mnie utrzymują we w miarę zawsze zainteresowaniu. Nie wątpię że oglądając w latach pięćdziesiątych M jak morderstwo piałbym z zachwytu, choć wiem też ze europejskie kino pod względem artystycznych właściwości już wówczas przebijało hollywoodzki styl ugładzono-wygładzony pod wymagania masowej publiczki. Nic dziwnego że jedno odniosło sukces komercyjny poniekąd kosztem tego drugiego i że jedno kształtowało dobre gusta, a drugie zaspokajało przede wszystkim te bardziej powszechne. Oprócz wątpliwej odrobinę wiarygodności (o tym w szerszym kontekście za chwilę), intryga skonstruowana jest precyzyjnie, a klimat soczystego szlachetnego aczkolwiek splątanego kryminału czarujący i twistami zamaszyście okraszony. Tylko zawsze mnie właśnie dziwiło, że w tych filmach dokonanie zbrodni nie wiąże się z jakimikolwiek emocjami, nie mówiąc już o wyrzutach sumienia. Wszystko bowiem podporządkowane jest chłodnej ekonomii zysków i kosztów, a same postaci, to jakieś wyzute z uczuć wyższych elegancko odziane monstra. Oczywiście doskonale wychowane, kulturalne ze wszech miar i wyrażające się nienagannie, ale jednak potwory cyniczne. Coś w tym jest cholernie zastanawiającego psychologicznie, jeśli spojrzeć na potrzeby widza i twórców oraz zasadniczo konstrukcje pierwotypów. Zauważyłem też jeszcze jedno (kolejna nie odkrywczość), iż kiedyś filmy tak intensywnie ubogacano ilustracyjnym tłem muzycznym oraz tak wszystko przesadnie wyjaśniającymi dialogami, że można je nie tylko oglądać, ale i traktować jak słuchowiska, poddając się emocjonalnej prowokacji wyłącznie za pomocą zmysłu słuchu właśnie. Tak czy inaczej to jeden z najlepszych myślę filmów Pana Alfreda i jak już korzysta się zarówno z tej sfery dla ucha i tej dla oka, to jest na co też popatrzeć - bowiem ach ta Księżniczka.

wtorek, 9 stycznia 2024

Figurant (2023) - Robert Gliński

 

Taki to intencyjny standard filmu czarno-białego kręcenia, że ma się wprost kojarzyć z technicznymi możliwościami epoki, poprzez dodatkowo często przeplatanie tego co fabularnie rejestrowane, z tym co pochodzące z archiwaliów, więc łączenia obojga z zamiarem uwiarygodnienia. Z tym nie zawsze Glińskiemu wspieranemu autorem zdjęć i montażystą wychodzi i nazbyt widoczne te różnice, bo cyfrowe filtrowanie oparte na wykorzystaniu rożnie zintensyfikowanych szarości obiektywnie samo w sobie nierówne, a i chyba operatorskie czy reżyserskie oko nie zawsze zdystansowane może nie dostrzegać mankamentów odbierających tejże technice walor powyżej w tym pozytywnym znaczeniu między wierszami w domyśle podkreślony. Figurant zarówno w kontekście oddziaływania (wyczułem fragment/sceny o dużym stężeniu emocji, ale ogólnie jest to obraz pozbawiony jakościowej dramaturgii i emocji szarpiących - całościowo zasadniczo płaski) oraz w tym kontekście optycznym co więcej jest lekko nieudolny, bowiem wydaje się, iż raz jest lepiej raz gorzej, a i to wykorzystanie zdjęć historycznych dość w proporcjach stare-nowe przesadzone, więc i wymagania tym większe kiedy zakładam od początku, iż twórcza intencja oparta była na zlaniu się na tyle na ile możliwe jednego z drugim. Nie jest kompletnie źle, ale mogłoby być lepiej, bo do klasy zdjęć z Idy czy Zimnej wojny jednak trochę brakuje, a takie porównania z miejsca mi się nasunęły - bo jak to nie mierzyć z najlepszymi. Natomiast zachowując zdrowy rozsądek w umieszczaniu Figuranta w tle wizualnego układu odniesienia, to bliżej jemu twierdzę do Pana T. Macieja Kryształowicza, także pod względem jakości scenariusza będąc jak widzę pracą tego samego człowieka - Andrzej Gołda też na marginesie miał lepsze i fatalne wręcz prace. Na pełny plus zasługuje jednakowoż (i tutaj nie będę krytyczny) kreacja główna Mateusza Więcławka oraz towarzysząca jemu postać Marty w wykonaniu Marianny Zydek. Odpowiednia uroda obojga zdecydowanie pomaga w uwierzeniu w role z lat z przełomu 60/70, choć gdybym się uparł to może patrzę na nie za bardzo przychylnym okiem. Tyle w sumie w temacie, gdybym nie czuł obowiązku odnieść się do ideowego zabarwienia i tu napiszę dyplomatycznie, bowiem nie mam potrzeby wzbudzać kontrowersji lub zachęcać do burzliwej dysputy, iż z tezami trudno dyskutować, bo rzecz jasna że kwestia wiary, znaczenie instytucji Kościoła kontekstem historycznym w decydującym stopniu naznaczone.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

The Palace (2023) - Roman Polański

 

Polański poszedł w groteskową satyrę i niestety poległ na całym polu zawężonym do stereotypów powielanych kompletnie bez celu. Satyrę programowo mocno przerysowaną, co sprowadziło jej sens do epatowania tandetą, kiedy żarty suche, a scenariusz dno, bez a propos dna psychologiczno-socjologicznego głębszego. Chyba że uznać, iż wiadomo o co Polańskiemu chodziło, a że nie potrafił tego artystycznie wyrazić na poziomie, to na karb jakiegoś chwilowego wku Rwienia, czy zamroczenia zrzucimy. Ja już nie zadaje sobie po dotrwaniu do końca pytania czy jedynie wizualnie do mnie nie trafił - te wszystkie potraktowane ekstremalnie skalpelem chirurgicznym czy zabiegami w solariach mordy, to jakiś obłęd chyba poniekąd inspirowany teledyskiem Rammstein do Zick Zack - który nawiasem pisząc w ciągu zaledwie czterech i pół minuty emisji kondesuje znacznie więcej dosadnych, a przede wszystkim intelektualnie błyskotliwszych obserwacji (nie mówiąc iż jest też po prostu znacznie bardziej zabawny). Może mógłbym zauważyć (gdyby to nie było mega zwiędłe), że nazwisko przebrzmiałego gwiazdora filmów dla dorosłych kojarzy się z pewną seksualną czynnością wykonywaną przez jego jej, jak i nieco poważniej pisząc podkreślić na plus moje skojarzenie kierownictwa hotelu z postacią pana Wolfa z Pulp Fiction, który pamiętamy załatwia wszystkie trudne sprawy (sprząta itp.) oraz poklepać Polańskiego po ramieniu za oszczędność na charakteryzacji dokonaną dla dobra budżetu zatrudniając Mickey’a Rourke, a najbardziej uściskać za przypomnienie sobie o talencie komediowym mojego w tej dziedzinie półboga w osobie Johna Cleese’a, który nawet jeśli udaje martwego, to z taką mimiką że duszę się ze śmiechu, ale uczynię to "zauważenie" nie z szacunku do Polańskiego w takiej odsłonie, lecz tylko po to aby tekst mógł urosnąć do więcej niż tylko około trzech zdań. Jeśli nie macie poczucia humoru na poziomie szura z żywo żółtą peruką i nie uważacie że można wybaczyć Polańskiemu świadomy kicz i perfidne narażanie waszej inteligencji i dobrego smaku na kiczem napychanie, to omijajcie, a najlepiej udawajcie że Polański tak nie kończy swojej reżyserskiej kariery.

niedziela, 7 stycznia 2024

Doppelgänger. Sobowtór (2023) - Jan Holoubek

 

Kolejne mocne kino młody Holoubek nakręcił – taką może nie petardę wciskającą w fotel, ale jednak z tempem i zwrotami akcji, nieco bardziej niż solidną rzecz dramaturgicznie ogarniętą. Tym bardziej iż u podstawy z fabułą opartą na autentycznych wydarzeniach i wyraziście (nie potrzeba fakultetu historycznego by nie pogubić się w niuansach) ukazującą konteksty funkcjonowania relacji wschód-zachód w czasie zimnowojennego podziału. Nawet nie do końca wiedząc czy ona w okolicy stu procent zgodna z rzeczywistością, ja nie zauważałem podczas seansu w sobie potrzeby, aby krytycznie oceniać ewentualne materiału wyjściowego podkoloryzowania, by z kolei odpowiednio ekscytujący efekt został uzyskany. Albowiem on tak silnie koncentrację moją przez dwie godziny utrzymujący, iż wbrew kilku opiniom które wpadły mi w oko napisać się odważę, że dawno nie oglądałem tak dobrego polskiego thrillera/dramatu polityczno-szpiegowskiego, jaki rzecz jasna posiada charakter europejski (bo realia itd.), ale też bardzo mocno inspiruje się hollywoodzkimi standardami gatunkowymi. W nim dwie strony medalu, bo raz ten wątek zachodnioeuropejski bardziej sensacyjny (doprawiony uważam fachowo melodramatu szczyptą, nie tylko scenami bliskości fizycznej), dwa polski z kontekstami wydarzeń gdańskich, czyli początku lat osiemdziesiątych - po okresie stalinowskim bodajże najmocniej przygnębiającej szarzyzny. Oba światy powiązane są oczywiście jak sugeruje slogan z plakatu "jednej tożsamości - dwoma życiorysami" oraz w scenariuszu zachowaną elementarną logiką, ale i wizualnie podkreślając jaskrawo różnice zarazem doskonale ze sobą one korespondują, a zasługa tutaj nie tylko scenografów czy szerzej oczu jakie plastycznie to tak widziały, ale i kapitalnego castingu, bowiem przykładowo nie potrafię sobie wyobrazić kogoś innego kto tak pociągająco pokusę kobiecą dla Gierszała by zagrał, jak i wracając do ról pierwszoplanowych od Gierszała lepiej w swoją postać się wcielającego, ani  Schuchardta  podobnie - może i nawet bardziej. Tak Gierszał to wypisz wymaluj aryjski ideał, jak  Schuchardt  z obecnym fizys w punkt wpasowany do grania postaci mocno dojrzałych, co jednocześnie całkiem jeszcze młodych kalendarzowym wiekiem typów, to niech mu wszyscy reżyserzy którzy go potrzebują, głośno za to podziękują. Wydaje się też iż psychologicznie wszystko tu bardzo wiarygodne się prezentuje, a przemiany czy reakcje na bieżące wydarzenia zagrane autentycznie, bo odpowiednio przez pryzmat oczekiwanego autentyzmu przeanalizowane. Holoubek najzwyczajniej już chyba wyspecjalizował się w kinie fundamentalnego realizmu, a jego charakterystyczny styl artystyczny, to właśnie zarzucenie nazbyt wyszukanej intelektualnie formy na rzecz skupienia się na podkreślającej reperkusje kolejnych wydarzeń narracji oraz bohaterów w objęcia widza skutecznym wepchnięciu - jeśli jasno się wyrażam, gdy mam na myśli reżyserską eksploatację scenariusza inspirującego się prawdziwymi sytuacjami.

P.S. Podkreślam że mój finałowy wywód na podstawie głębszej znajomości wyłącznie długometrażowego dorobku Holoubka, gdyż Wielka woda mnie zanim się rozkręciła (jak to serial) to już wymęczyła, a za mega popularny w towarzyskich pogaduszkach Rojst i tym bardziej typowo tefauenowskich Odwróconych, to się nawet nie pomyślałem aby zabrać. 

sobota, 6 stycznia 2024

Rope / Sznur (1948) - Alfred Hitchcock

 

Sznur w sensie budowy rdzenia, to zdaje się ten typowy zabieg hitchcockowski, czyli trzęsienie ziemi i dalej już napięcie tylko rośnie, a w głębszym spostrzeganiu idei, krytykowana pogarda dla słabszych/gorszych w kontekście historycznym, a precyzyjniej ujmując, metaforycznie do klasycznego (choć pozbawionego standardowego tropienia mordercy) kryminału przemycone odniesienia do konsekwencji hitlerowskiego reżimu. Formalnie natomiast, ówcześnie eksperymentalnie sfilmowana i zmontowana podstępnie sztuka teatralna i oczywiście sztuka znacznie mniej od współczesnych pod względem skomplikowanej treści złożona, stąd brak w niej wielopoziomowości, która mogłaby też jakieś twisty zapewnić oraz sam realizacja z teatralną deklamacją odbiega naturalnie od tego z czym na co dzień przeciętny widz się spotyka, lecz owe mankamenty wynikające z klasycznego rozumienia sztuki wizualnej w jej archetypicznym rozumieniu, nie odbierają przyjemności podążania tak za scenariuszem zbudowanym przez pierwowzoru literackiego autora, jak i wizją Hitchcocka jaka tutaj eksponowana, dość skromna ale zarazem nie ubogą. Hitchcock taki, to w moim przekonaniu nawet ciekawszy od siebie w produkcjach bardziej rozbuchanych aranżacyjnie, bo sprowadzony do esencji i przez to bardziej interesujący na poziomie czystej analizy sposobu myślenia i działania postaci, ale też i wymagań technicznych odnośnie produkcji. Rzadko bywa że obecnie mistrz suspensu robi na mnie wrażenie ponad lekkie rozczarowanie, jakie wiąże się z konfrontacją jego reżyserskiego stylu z dzisiejszymi wymaganiami. Cenię jednako jako prekursora i zastanawiam się jakby odnalazł się w świecie filmu obecnie, gdyby dysponował tak doświadczeniem stu lat kinematografii, jak i własnym nosem, w sensie intuicji.

P.S. No ale finałowe uniesienie i tyrada Ruperta, to już osobna historia, gdzie miesza się stylistyka psychologicznego kryminału z moralizatorstwem na poziomie z jednej strony nieznośnie pompatycznym, jak i w ten sposób też klasycznie uroczym. The End!

piątek, 5 stycznia 2024

Maggot Heart - Mercy Machine (2020)

 

Nie raz, nie dwa, a nawet nie trzy, a wręcz liczby idą śmiało w dwucyfrówkę mnie się akurat zdarzyło, że do nowej nazwy front płyty przyciągnął i uwaga jaką album sobie zaskarbiał w tym pierwszym odruchu naturalnie pochodziła od atrakcyjnej w subiektywnym odczuciu grafiki z koperty. Mercy Machine jest takiej sytuacji znakomitym przykładem i dopiero gdy po pierwszym odtworzeniu krążka nuta mnie nie odrzuciła, to rozpocząłem drążenie tematu i wpadłem na informacje sugerujące związki Maggot Heart z krótko żyjącym i przepoczwarzonym w Grave Pleasures Beastmilk - co zdecydowanie dodało do wizualnej formy graficznej i nieźle wkręcającej nuty dodatkowego smaczku. O tym w sumie przy okazji wydania ostatniej płyty Maggot Heart pisałem, zatem nie widzę powodu aby za każdym razem kiedy temat grupy Panny Olsson będzie u mnie powracał, to powinienem szerzej te konotacje podkreślając, owe jeszcze dodatkowo w szczegółach opisywać. Do rzeczy tym tropem przechodząc, Mercy Machine zdaje się wprost doskonałym (odrobinę już dzisiaj trendziarskim) powrotem do surowego rock'n'rolla, tylko z tym sznytem mrocznego egzystencjalizmu w klimacie też łobuzerki, bowiem zespół wygląda jakby wprost z garażowych początkowych lat osiemdziesiątych pochodził, a dodatkowego smaczku całej otoczce wizualnej dodają też kapitalne obrazki video promujące bodajże dwa najbardziej chwytliwe numery z płyty - mam na myśli Roses oraz Sex Breath. Rdzeniem muzyki jest charakterystycznie dla epoki brzmiący bas, wokół którego w odpowiednio rzężąc pracuje druga gitara, a całość sugeruje tak samo skojarzenia być może teoretycznie się wykluczające z proto punkiem, jak i post punkowym graniem - szczególnie z tym drugim w sensie mrocznej emocjonalności przybliżającej Maggot Heart do zimnej fali, czy nawet poniekąd gotyckiego rocka, a w pierwszym ze względu na wrażenie jakby materiał był zarejestrowany w warunkach garażowych za jednym podejściem na tzw. setkę. Być może Mercy Machine robi pod względem brzmienia wrażenie odpychające, ale w tym niechlujnym z pozoru podejściu do kwestii produkcji tkwi element tak silnie w kontekście współczesnej sceny Maggot Heart odróżniającej. Poza tym wokal Linnéy idealnie współgra z tą garażową surowością, która dodaje kompozycjom odpowiedniego pazura i świetnie też się bilansuje z melodyjnością jaka oczywiście w formule absolutnie nie miałkiej decyduje, że Mercy Machine to album całkiem przebojowy. Aby się przekonać sprawdźcie przede wszystkim wspomniane powyżej single z naciskiem na Roses. 

P.S. Na potrzeby powyższego tekstu podszedłem po dłuższym czasie na dość świeżo do Mercy Machine i przyznaję iż ten wtórny kontakt jeszcze bardziej przekonał mnie do niej, a samą grupę wraz z już wychwalonym na jesień poprzedniego roku Hunger postawił pośród mocnych kandydatów do mojej stałej czołówki. Może jeszcze się lekko waham, ale jestem przekonany iż kolejny długograj zdecyduje już ostatecznie o Maggot Heart losie. :)

czwartek, 4 stycznia 2024

Lost Highway / Zagubiona autostrada (1997) - David Lynch

 

Surrealizm, oniryzm, psychodeliawydobywanie na jaw stanów podświadomości, majaków sennych na wzór rzeczywistości kreowanie, w zawiesistej atmosferze mnóstwo mroku i napięcie podgrzewane tajemniczymi niedopowiedzeniami. Kult się niby sączy ze ścian i jak tu w okolicznościach presji zewnętrznej, a paradoksalnie już wewnętrznej wręcz w większym stopniu, zebrać się na odwagę, by nie móc się zgodzić na przyznanie się do powszechnie w środowiskach koneserskich panujących przekonań czy tendencji do uznawania udowadnianego każdym filmem geniuszu Lyncha. Muszę jednak wbrew oczekiwaniom kierowanym ku swojemu potencjałowi intelektualnemu na przyznanie się do własnej, być może jedynie względnej niedoskonałości w tym aspekcie, gdyż mnie trudno się do kina w ujęciu twórczości Lyncha wciąż w pełnym stopniu przełamać, więc ochoczo o obrazach jego jak można sprawdzić w dotychczas zbudowanym archiwum to nie pisze. Aby coś z poczucia obowiązku w temacie w zdania zebrać, bo odczuwam taką potrzebę silną i od lat z nią walcząc oddalałem te chwile, kiedy to w kolejnych odsłonach będzie następowało, gdyż najzwyczajniej aby uczynić zadość obowiązku, muszę się znów z czymś ze mną w takiej formule nie rezonującym konfrontować, a to za każdym razem w przypadku Zagubionej autostrady szczególnie (drugi w całości, któryś fragmentarycznie) mocno męczące. Tym bardziej że gdy już się w miarę wkręcać zaczynam, to konkretnie uśmieszek budzi ta kuriozalna przeszarżowana scena z tysiąc-czterystu-konnym Mercedesem i fakiem przez okno, chociaż rozumiem po co takie karykaturalne przedstawienie samczej pokusy rywalizacji i dominacji. Dostrzegam że Zagubiona autostrada przekazuje zawile ukazaną, a gdy klucz otrzymać banalną w rzeczy samej prawdę o toksycznej męskości i wykorzystując w tym celu przekornie klasyczną figurę femme fatale odartą na potrzeby uzyskania efektu z pierwotnego/obiegowego charakteru na rzecz uświadomienia, że to właściwie nie kobieta sprowadza zgubę na mężczyznę, a mężczyzna przez nieodporność na pokusy, a w tym przypadku najdobitniej swój gniew i frustrację oraz skłonność do przemocy i słabszej fizycznie płci ubezwłasnowolniania sam siebie ku zgubie prowadzi. Gdy Zagubioną autostradę oglądałem znowuż sobie przypomniałem dlaczego nie przepadam za filmami Lyncha, bo jeśli ktoś mi ich klarownie nie wytłumaczy, to niewiele z nich rozumiem, a jak już zostanę naprowadzony na trop to wszystko co widziałem staje się tak wyraźne, że aż w konfrontacji z potwornie przekombinowaną artystycznie formą rozczarowująco oczywiste. Ponadto jak wszyscy się tłem muzycznym zachwycają, to ja się wciskaniem Rammsteina i Marylina Mansona jako muzyczną ilustrację kompletnie nie zachwycam, a wręcz ona tutaj mnie straszliwie drażni, bowiem brzmi totalnie nienaturalnie słabo obok dla odmiany kapitalnie z atmosferą filmu koegzystującego I’m Deranged Bowiego.

P.S. To co powyżej pragnąłem przekazać, mogłem z powodzeniem ubrać w znacznie łatwiej zrozumiałe zdania, ale niby dlaczego mam się oprzeć pokusie której wielki David Lynch gdy kręci, aby oprzeć się nawet nie pomyśli. 

Drukuj