czwartek, 18 stycznia 2024

Alphaville - Afternoons in Utopia (1986)

 

Jak każdy kiedyś uroczo żałosnym smarkaczem byłem, lecz nie jak "każdy" lekko dojrzalszy, ale jednak krytyczny wobec swoich z wiekiem związanych ograniczeń smarkacz, po latach tego co wówczas zdarzyło mi się namiętnie słuchać wstydziłem. Bywały jednak pośród logotypów ekip muzycznych takie, które uznawałem za niegodne w kontekście przyszłej ewolucji wspominania - te z których znajomości bliższej dumny w towarzystwie nie bywałem. Nie nie nie! W tym kontekście nie wspomnę o szeroko kiedyś rozpoznawalnym niemieckim muzycznym projekcie eksportowym, bowiem te nazwy jakie przychodzą mi na myśl, kiedy w podróż do straszliwie dalekiej przyszłości się wybiorę, pozostaną póki co tajemnicą, nad która zasłona milczenia niech nadal będzie szczelnie zaciągnięta. Alphaville to jednak ekipa zapoznana i mocno w kaseciaku eksploatowana jakiej wstydzić się miałem przekonanie nie musiałem, choć przyznaje iż powyższego drugiego ich długograja nie słuchałem w całości od zapewne trzydziestu lat z grubym okładem i absolutnie nawet jeśli w jakichś okolicznościach bywało o niej z kimś ponawijać, to odświeżać potrzeby nie czułem. Było minęło - są ciekawsze bieżące rzeczy do ogarnięcia i bardziej wartościowe starocie do utrzymywania z nimi trwałej, systematycznej więzi - uznawałem. Nie planuję w tym miejscu zaskakiwać, że teraz to Alphaville się namiętnie kręci i ja jestem zachwycony jakiego za łebka doskonałego wyboru dokonałem nabywając pirackie taśmy z zawartością mega modnej debiutanckiej Forever Young i właśnie Afternoons in Utopia. Najzwyczajniej pomyślałem sobie, że w epoce powracania do ejtisowych inspiracji w muzyce tak bardziej jak i mniej popularnej (tak tak - na pełnej te lata osiemdziesiąte wbiły się ostatnimi laty i pytanie na jak długo), wypadałoby zauważyć istnienie czegoś tak charakterystycznego dla europejskiego nurtu new romantic. Poza tym odsłuchując podczas wystukiwania tego tekstu ich dwójeczki, dociera do mnie że raz były to naprawdę zgrabnie napisane potencjalnie spore hity, z dobrym balansem pomiędzy ciekawymi aranżami (saksofon fajny :)), a chwytliwymi tematami, a w dodatku fachowo wyprodukowane i dwa zastanawiam się który krążek mógłbym określić tym lepszym, gdyby obecnie skonfrontował program chyba jednak lepiej sprzedającego się debiutu i nagranego po nim w atmosferze urosłej mocno rozpoznawalności właśnie Afternoons in Utopia. Nie pamiętam jak to wyglądało w połowie i pod koniec przedostatniej dekady XX wieku, a jeśli już wycisnę z pamięci jakieś konkretne przebłyski z tego czasu, to nie kojarzę abym któryś z nich bardziej faworyzował, więc nie mogąc być pewnym swych odczuć za smarkacza, to jednak jestem w stanie teraz sprawdzić jaki sytuacji efekt. Jest okazja bardzo dobra do takiej konfrontacji, a i wyzwanie też to niebłahe, bo przyznaję iż słucha się Afternoons in Utopia bardzo dobrze, ale czy stać mnie na utrzymanie się przy tych dwóch krążkach z rzędu, to muszę się chyba lekko do sprawdzenia przymusić. Podejmę próbę i postaram się w przeciągu kilku najbliższych tygodni poinformować o wyniku tegoż eksperymentu - póki co podsumowując dwójeczkę jako bardzo bardzo ok krążek i z perspektywy jedyneczki ewentualnie raczyć jak obiecuję coś więcej w sensie emocjonalnych, czy technicznych właściwości napisać. To pisałem ja - ten rocznik który w rzeczonym 86 roku już świadomie zasłuchiwał się Afternoons in Utopia. Bez wstydu, cierpienia i innych dodatkowych kosztów to przyznaję. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj