środa, 3 stycznia 2024

Lock, Stock and Two Smoking Barrels / Porachunki (1998) - Guy Ritchie

 

Guy Ritchie chciał być u progu kariery zarówno europejskim Scorsese jak i Tarantino w jednym i przyznać trzeba, że w kilku przypadkach udała mu się ta sztuka całkiem całkiem, dorzucając do efektownego stylu będącego wypadkową powyższych hollywoodzkich mistrzów obowiązkowo coś swojego - ten specyficzny brytyjski żargon gangstersko-łobuzerski. Lock, Stock and Two Smoking Barrels rzeczone, czyli na nasz rynek Porachunki, to kapitalny przykład że potrafił zwrócić na siebie uwagę środowiska filmowego, ponadto korzystając ochoczo ze ścieżki jaką dwa lata wcześniej na gruncie brytyjskim (po amerykańskim sukcesie Pulp Fiction) przetarł Danny Boyle i za sprawą głośnego Trainspotting podbił świat - mam tu na myśli akcje z tempem i tym montażem nieoczywistym, czy być może też przekombinowanymi ekwilibrystycznymi sztuczkami operatorskimi. Zastosował poza tym filtr wizualny i wszystkie możliwe tricki gatunkowe przysposobił. Scenariusz użył całkiem pokręcony, oraz zatrudnił aktorów z mordami zakapiorowatymi, nadając im interesująco brzmiące ksywy oraz nawet na kilka minut takiego znacznie bardziej twarzowego Pana Stinga, który wraz z powyższymi kreatorami ról bardziej pierwszoplanowych autentycznie wypadł, więc jeśli udało mu się w miarę zapanowywać nad tak stuningowanym projektem, to musiało wyjść w oczach widza fachowo. Zaproponował też stanowczo poczucie humoru zawadiacko-groteskowo-sarkastyczne oraz rytm taki co muzycznym przebojowym tłem sprawnie regulowany oraz strzelając sobie z nadmiernej chyba potrzeby przyciągania uwagi i entuzjazmu mu towarzyszącego w kolanko (być może tylko punktu widzenia mojego gustu nieco bardziej stonowanego) rozkręcił na ekranie zamieszanie tak konkretne, że aż trudne do poważnego potraktowania. Mnóstwo brutalności, krew rozlewana beztrosko by kaskę przytulić, a wszystkie gęsto ścielące się ofiary, przez jakieś dwie warte nie aż taką fortunę zabytkowe spluwy (przepraszam strzelby!). Później Ritchie między innymi (na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku) poszedł w kino środka, bardziej ku widowni familijnej wręcz skierowanego i te wszystkie sytuacje z ekranizacjami nowoczesnymi przygód Holmesa i Watsona nie pobudziły mojego większego zainteresowania i nie zbudowały przychylności, bo chyba za stary już na początku nowego wieku na takie pierdółki byłem. Być może gdybym urodził się te dwie dekady później, to zamiast smarkatego umiłowania do klasycznych trzech odsłon Indiany Jonesa, to bym się tym przesiąkniętym efektami specjalnymi graficznymi efekciarstwem podniecał. Cholera wie. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj