Guy
Ritchie chciał być u progu kariery zarówno europejskim Scorsese jak
i Tarantino w jednym i przyznać trzeba, że w kilku przypadkach
udała mu się ta sztuka całkiem całkiem, dorzucając do efektownego stylu
będącego wypadkową powyższych hollywoodzkich mistrzów
obowiązkowo coś swojego - ten specyficzny brytyjski żargon
gangstersko-łobuzerski. Lock, Stock and Two Smoking Barrels rzeczone, czyli na nasz rynek
Porachunki, to kapitalny przykład że potrafił zwrócić na siebie
uwagę środowiska filmowego, ponadto korzystając ochoczo ze ścieżki
jaką dwa lata wcześniej na gruncie brytyjskim (po amerykańskim sukcesie Pulp Fiction) przetarł Danny Boyle i za sprawą głośnego Trainspotting podbił świat - mam tu na
myśli akcje z tempem i tym montażem nieoczywistym, czy być może też przekombinowanymi ekwilibrystycznymi sztuczkami operatorskimi.
Zastosował poza tym filtr wizualny i wszystkie możliwe tricki
gatunkowe przysposobił. Scenariusz użył całkiem pokręcony, oraz
zatrudnił aktorów z mordami zakapiorowatymi, nadając im
interesująco brzmiące ksywy oraz nawet na kilka minut takiego
znacznie bardziej twarzowego Pana Stinga, który wraz z powyższymi
kreatorami ról bardziej pierwszoplanowych autentycznie wypadł, więc
jeśli udało mu się w miarę zapanowywać nad tak stuningowanym
projektem, to musiało wyjść w oczach widza fachowo. Zaproponował
też stanowczo poczucie humoru zawadiacko-groteskowo-sarkastyczne
oraz rytm taki co muzycznym przebojowym tłem sprawnie regulowany
oraz strzelając sobie z nadmiernej chyba potrzeby przyciągania
uwagi i entuzjazmu mu towarzyszącego w kolanko (być może tylko
punktu widzenia mojego gustu nieco bardziej stonowanego) rozkręcił na ekranie zamieszanie tak konkretne, że aż trudne do poważnego
potraktowania. Mnóstwo brutalności, krew rozlewana beztrosko by
kaskę przytulić, a wszystkie gęsto ścielące się ofiary, przez
jakieś dwie warte nie aż taką fortunę zabytkowe spluwy
(przepraszam strzelby!). Później Ritchie między innymi (na
przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku) poszedł w kino
środka, bardziej ku widowni familijnej wręcz skierowanego i te
wszystkie sytuacje z ekranizacjami nowoczesnymi przygód Holmesa i
Watsona nie pobudziły mojego większego zainteresowania i nie
zbudowały przychylności, bo chyba za stary już na początku nowego
wieku na takie pierdółki byłem. Być może gdybym urodził się te
dwie dekady później, to zamiast smarkatego umiłowania do
klasycznych trzech odsłon Indiany Jonesa, to bym się tym
przesiąkniętym efektami specjalnymi graficznymi efekciarstwem
podniecał. Cholera wie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz