Wiadomo że ta historia już przez kino została kiedyś zagospodarowana, a że jak coś co się wydarzyło, a w dodatku jest nie tylko potencjalnie, ale już w sprawdzony sposób filmowo wdzięczne, to się po latach często odświeża i pokazuje nową wersję. Ta pierwsza hollywoodzka, ta obecna hiszpańsko-latynoska i sygnowana nie pierwszym lepszym katalońskim nazwiskiem reżyserskim. Bayona ma w swojej filmografii cenione nie tylko przeze mnie tytuły i automatycznie miałem spore oczekiwania co do Śnieżnego bractwa. Początek raczej z tych co to bez większego znaczenia dla sensu całości, coś na kształt „należy konieczny zrobić wstęp”, a dalej sama katastrofa obrobiona poprawnie, tak jak współczesne środki warsztatowo-techniczne pozwalają. Natomiast po kwadransie zaczyna się film - właściwie to co jest uwagi godne jak najbardziej. Zwięzła relacja z kolejnych dni dramatu - dzień, noc, dzień, noc, itd. Walka o przetrwanie, determinacja by przeżyć, a to wszystko o niby surowym obliczu ekstremalnego survivalu, ale jednak gdzieś wygładzone i dla "krytyka" wymagającego „surowego mięcha” emocjonalnego płaskie, także jak na potencjał o konkretnym dramatycznym charakterze. Głód w tej historii robi swoje i nawet mróz nie daje się tak we znaki jak ta fundamentalna potrzeba organizmu, której nie byli w stanie zaspokoić, jeśli nie posunęliby się do etycznie pogardzanego kanibalizmu. W tym przełomowym momencie film się zmienia, po pierwsze stając się mniej obrazem katastroficznym, a więcej dramatem psychologicznym z moralnym kontekstem, więc to naturalne, że jeśli z początku nie szarpał to z czasem emocje liniowo w nim wzbierały, bowiem to ten rodzaj filmowej narracji, w której wyraźnie zarysowany wstęp, rozwinięcie, kulminacja i finał, stąd im bliżej końca, tym siła przekazu mocniejsza. Zatem to moje początkowe narzekanie związane z irracjonalnymi właściwie oczekiwaniami tylko miało mnie przygotować na seryjne wstrząsy i długotrwale obserwowanie człowieka stojącego wobec brutalnego wyzwania, będącego w tych warunkach koniecznością, przed którą się wzbraniał z przekonań etycznych, czy najzwyczajniejszej spektakularnej wizualnie opowieści o indywidualnej i grupowej konfrontacji z odebraniem nadziei. Ja rozumiem że to operatorsko kawał dla wzrokowych wrażeń dobrej roboty, jak i poważny film o ludzkim dramacie – przyznaję (podkreślam) porządnie zrealizowany, ale mnie w sumie wymęczył i nie jestem uczciwie porażony czy wstrząśnięty bądź nawet poruszony, chociaż pod wrażeniem majestatu And z pewnością pozostaję, bo to coś niesamowitego. Lecz film jako całość... hmmm... - odczucia na poziomie The Impossible Bayony. Doceniłem chyba - nie piałem jednak z zachwytu pamiętam!
P.S. Nie mam pewności czy ten osobisty komentarz narratora, który do części scen został dospawany, był tutaj akurat potrzebny. Może lepiej było opowiadać tylko sugestywnym dialogami, obrazem i dźwiękiem, a literacką narrację pozostawić w książkowym pierwowzorze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz