Przy
okazji nowego krążka duńskich miłośników zmetalizowanego rockabilly, postanowiłem zwięźle ich dorobek spisać, udając się w krótką podróż
obrazującą moje z nimi relacje. A zaczęło się wszystko w 2007-ym roku na
miesiąc przed przyjściem na świat córy mojej, w okresie naznaczonym nie
wyłącznie radością z tym wydarzeniem związaną, gdyż tragedia w
środowisku mi bliskim silnie naznaczyła z tamtego czasu wspomnienia. To
niezwykłe jak muzyka przyciąga echa przeszłości, jak silnie wiąże się z
istotnymi zdarzeniami. I pomimo, iż dźwięki Volbeat do
ponuro-depresyjnych nie należące, intensywnie wbiły się podświadomie w
obrazy dramatyczne jakie pośrednim mi udziałem. Złość we mnie wzbiera na
myśl jak łatwo gaśnie ludzkie życie, jak detale mogą wpływać na losy
człowieka i jego otoczenia. Truizmem oczywistym, że póki mamy szanse by z
niego korzystać, robić to powinniśmy stąpając po wątłej granicy między
spełnieniem, a odpowiedzialnością, poczuciem bezpieczeństwa, a ryzykiem.
Kur** takie życie! Rock the Rebel/Metal the Devil tym dziewiczym
albumem w przyjaźni z Volbeat był się stał. Wtedy to ta na wskroś
oryginalna mieszanka wkręciła mnie w tryby swoje intensywnie, słuchałem
jej niemal w zapętleniu, szczególnie kiedy autem podróżowałem. Piękne to
bezpretensjonalne wbicie się w konwencje kiczowatą było, szczególnie iż
te zaśpiewy Poulsena manierą króla rocka przesiąknięte, stąd elvisowe
skojarzenia z uginaniem zgrabnych kolanek płci pięknej. I taka to w
ogólności muza jest - imprezowa, skoczna, czasem bardziej chropowata
innym razem o balladowym zacięciu czy niemal popowej melodyce. Fajna
zwyczajnie - takie tu określenie najcelniejsze się wydaje. Zachęcony do
zabawy z duńskim akompaniamentem sięgnąłem po wcześniejszy krążek jakim
The Strength/The Sound/The Songs z 2005-ego roku, gdzie więcej
zadziornej często nawet thrashowej zadymy było - znaczy się mniej presleyowego pudru i brylantyny, a przewaga skóry i ćwieków. Jedyny
problem z płytką tą to produkcja sucha do rozwiązań z lat 80-tych
nawiązująca, a że ja takiego bzycząco-trzeszczącego soundu nie jestem amatorem, to też przeszkadza mi ta subiektywnie postrzegana wada w najwyższej
ocenie albumu. Pomimo tego w stanie jestem docenić same kompozycje,
bardzo udanie eksploatujące ciekawe, często ugorem współcześnie leżące
obszary, a taki Pool of Booze, Booze, Booza z kapitalnie klimat
oddającym klipem, to alternatywy hicior niezaprzeczalnie. Było wstecz,
teraz w przód wyrywam, a tam będący pójściem za ciosem już w 2008 roku
Guitar Gangsters & Cadillac Blood. Krążek w którym wszelkie odpryski
i zadziory ciężkiej wagi jakie jeszcze na dwójce z jedynki sporadycznie
egzystowały zanikły, miejsca ustępując połyskującej rockowej estetyce
dając nadal finalnie atrakcyjny efekt. Tamtego czasu także korzystając z
okazji na gig Duńczyków do Grodu Kraka z małżonką się wybrałem i
świetnie spędzony czas to się okazał. Koncert żywiołowy z ekstra
kontaktem z publicznością, bez napinki czy pozerki. Soczysty gitarowy
wygar z przebojowymi, chóralnie śpiewanymi refrenami, nie tylko dla ozdoby butelkami Jack'a
Daniels'a na scenie, zadowolonymi widzami i uśmiechniętymi muzykami.
Taka esencja dobrej zabawy, przekrój wiekowy spory gromadzącej, bo i z
brzuchami wielkimi weteranów koncertowych jak i z rodzicami
dziesięciolatków można było spotkać. Ogólnie wspomnienia bardzo na tak! Z obowiązku wspomnę jeszcze o Beyond Hell / Above
Heaven, który w dobrych sklepach muzycznych pojawił się w 2010-ym efekt
robiąc podobny do tegorocznego Volbeat produktu - udany on ale już
odrobinę zmęczeniem stylistycznym dotknięty. A co później już miejsce miało, skreśliłem przy okazji Outlaw Gentlemen & Shady Ladies, teraz tylko zamykająca po trochu smutna
refleksja. Dzisiaj grupa to już w światku rockowym gwiazda,
pozwalająca sobie na wybrzydzanie w ofertach koncertowych oraz epizody
jak z tegorocznego Metal Festu gdzie headlinerem drugiego bodajże dnia
być miała, a nie wystąpiła bo ich poczucie bezpieczeństwa w subiektywnym mniemaniu na
scenie było zachwiane. Nie wiem jak sprawy zakulisowo się miały,
jednak żadna inna formacja z tego co wiem podobnych obaw nie zgłosiła co
świadczy już odrobinę o gwiazdorskim syndromie u tych Panów.
P.S.
Wspomnę tylko, iż ani ekipie Down, Satyricon czy Entombed, ani żadnej
innej gwałt soniczny czyniącej podczas Metal Festu na łby nic nie
spadło - widać nad nimi wszechmogący czuwał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz