Debiut ów choć w perspektywie czasu tak nieodległy od krążka zamykającego na dzień dzisiejszy dyskografie super grupy, prezentuje się niczym klejnot - taki nieoszlifowany, bardziej w oparach instrumentalnej spontaniczności unurzany niż schematem wymuskanym przesiąknięty. Pełny bluesowego feelingu jednak z nutą hard rockową, dopieszczony umiejętnościami instrumentalnymi, wirtuozerią wykonawczą. W odpowiednich proporcjach radosny, ale i jednocześnie nastrojowy, zadumany jednak zawsze dynamiczny i pulsujący - kawał klasycznego nawiązania do rockowej tradycji. Każda kompozycja zawarta w monstrualnych, pozbawionych wszelako monotonii, siedemdziesięciominutowych ramach całości, to majstersztyk z rozwijanymi z wprawą tematami, budowanym płynnie napięciem, pięknymi wielowarstwowymi solówkami, sekcją rytmiczną ze świetnym timingiem i żywym, organicznym pulsem. Klawiszowe tła tutaj klasyczne, szlachetne, trafnie położone, niedominujące ale na tyle wyraziste by odgrywać równie kluczową rolę. Nośny to album, przebojowy jednak pozbawiony mdławego przelukrowania, soczysty brzmieniowo ze szlachetnym groove'm. Wokalna ekwilibrystyka Hughesa i Bonamassy olśniewa, a idealnie wbite linie wokalne z soulowymi inklinacjami, pełnymi porywających harmonii fascynują swoją strukturą. Czysta, niczym nieskrępowana przyjemność gry płynie z tej produkcji, młodzieńcza świeżość i ekspresja tych w większości wiekowych już muzyków na czele z przeżywającym wyraźnie ostatnio drugą młodość Glennem Hughesem - cieszy niezmiernie ta dojrzałość wespół ze szczeniacką fantazją i pasją. Black Country to realny wehikuł skutecznie przenoszący do najszlachetniejszych czasów w muzyce! Jednoznacznie jeden z najdoskonalszych powrotów do konwencji, która ówcześnie dla wielu niesłusznie trupem niewskrzeszalnym.
P.S. Tak dla mnie powinno brzmieć dzisiejsze Deep Purple, zamiast silić się na pseudo progresywne czy sięgające muzyki środka wycieczki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz