czwartek, 1 sierpnia 2013

Testament - The Gathering (1999)




Krótko będzie, tak esencjonalnie gdyż stosunek do tej petardy nabożny we mnie, od lat utwierdzony i niepodważalny stąd skromność i oszczędność słowa dominować powinna by pycha mojego poddaństwa nie zainfekowała! W specyficznych okolicznościach wakacyjnej, wtedy jeszcze młodzieńczej eskapady nadmorskiej adoracyjne uwielbienie zrodzone - pielęgnowane od lat już czternastu, finalnie kultem określone. Jadowity to Testament ikonami w składzie onieśmielający - porywający bombardiera Lombardo salwami, rozrywającymi przestrzeń wirtuozerskimi pasażami Jamesa Murphy'ego, gęstą strukturą linii basu, palców DiGiorgio sprawnością utkanych oraz legend formacji w osobach Billy'ego i Petersona magią okraszony. To modelowe hybrydowe scalenie deathowej furii i agresji z thrashu motoryczną dynamiką i chwytliwością. A ryk indiańskiego wodza o posturze bizona tylko zwieńczeniem tej misternie zbudowanej, pełnej maestrii konstrukcji i jedynie smutku ziarno niewielkie w ekstatycznym uniesieniu zawarte w żadnym stopniu wszak z samym krążkiem nieidentyfikowane. Żal bowiem odniesiony do poprawności i kalkulacji finansowych, które źródłem zapewne dalszych płytowych grupy posunięć z cech o wyjątkowości The Gathering przesądzających, kolejne albumy ograbiając. Nie uchwycili bowiem w studyjnym wydaniu przez kolejnych lat naście już emocji w tak piorunującą jakość. A ja tak bardzo pragnę sponiewierany zostać nawałnicą o takiej mocy, mistycznym doznaniem równym temu jaki udziałem moim podczas dziewiczych, ówczesnych odsłuchów tego pomnikowego dzieła!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj