To jest film operatorski, stylistyczna perełka, bo w pomysłowości autora zdjęć, także speca od scenografii oraz reżysera tkwi główna atrakcja. Kadry niby niczym wielce intrygującym nie zaskakują, ale są pieczołowicie ustawiane i jest w tej grze wizualnej wysmakowany artyzm, choć bez jakiegoś wielkiego wizjonerstwa. Kompozycja wizualna, ujęcia i kolorystyka są najmocniejszymi walorami tego horroru, skonstruowanego na motywach klasycznej bajki. Wraz z nimi, naturalnie też klimat, budowany misternie dzięki właśnie obrazowi, dźwiękowej oprawie i pomysłowi na fabułę. Oz Perkins jak doczytałem jest już przecież znany i doceniany jako fachowiec od „straszącego” gatunku, więc o warsztatowej wtopie nie mogło być mowy. Mrok leje się obficie, las posępny lęk wzbudza, a to uparte ustawianie postaci w centrum kadru potrafi uwagę widza zaabsorbować. No przyznaje, że w ciemnościach coś przerażające się skrywało i ta trwoga w oczach postaci była dla mnie zaraźliwa. Ale też nieco przedziwnych kombinacji, które zamiast straszyć bardziej niesmak, tudzież uśmiech wzbudziły do konstrukcji wtłoczono, przez co dobrze, a fragmentami nawet frapująco spadło do poziomu poprawnie. Mimo wszystko dobra robota, niby baśniowa konwencja fantasy, a jednak odczucia niepokoju całkiem realne.
poniedziałek, 30 listopada 2020
sobota, 28 listopada 2020
Meg Myers - Take Me to the Disco (2018)
Dobra, teraźniejszość wygląda tak, że nie ucieknę przed prawdą obnażającą zarówno moją kobiecą wrażliwość, jak i dla równowagi męską słabość. Mam na myśli zaobserwowaną tendencję, iż kamufluję w sobie ogromną sympatię do śpiewających młodych babeczek, które rzecz jasna nie świergotają żadnych pierdół pod akompaniament z keytara, tylko tworzą interesującą autorską nutę na przecięciu syntezatorowego popu, folku, soulu, r'n’b czy ogólnie odnajdującą się znakomicie w obrębie alternatywnego rocka, będąc tagowanymi gatunkowo, umownie jako indie. Długo się wzbraniałem również przed okazywaniem publicznie sympatii do tej pojemnej stylistyki, ale jak sobie nieco dyscypliny popuściłem, to już na bogato wysypały się z niej ciekawe muzycznie panny. Więcej niż tylko rhythmbluesowa Kovacs, oczywiście obowiązkowo, lecz po czasie doceniona Amy Winehouse i jeszcze dreampopowa Lana Del Rey. Dalej zdecydowanie mroczniejsza od powyżej wymienionych Chelsea Wolfe oraz świetne Bishop Briggs, Susanne Sundfør, Lorde, Phoebe Bridges, Winona Oak, Halsey, albo też (a owszem) najbardziej z nich rozpoznawalna Billie Eilish, a teraz Meg Myers. Oprócz tego sporo kobiet na wokalu w undergroundowych grupach metalowo-rockowych, w moim entuzjastycznym życiu muzycznym się przewija. Tym samym muszę zaprzyjaźnić się z prawdą, że jestem obecnie potwornie oddanym fanem wokalistek. Wow, nie do wiary po prostu. :) No ale przecież nic na siłę, nikt mnie nie zmusił, bym się zachwycał czymś, czym zachwytu bym nie czuł, stąd wbrew sobie nic nie robię. Dlaczego akurat w tej coraz bardziej kolorowej grupie Meg Myers ląduje? Bo tak czuję i basta. Atrakcyjna również fizycznie, dziś już kobieta, a jeszcze kilka lat temu jak widzę, dość nieopierzone dziewczę, z talentem i sporym urokiem na debiucie (sprawdzam obecnie) pokazała potencjał, a na Take Me to the Disco, to już popisowo zabłysnęła jako intrygująca i cholernie świadoma artystka. Nagrała krążek urzekająco melancholijny, fenomenalnie zaaranżowany, skrzący się feriom barw, ale mimo eklektyzmu zachowujący właściwą dla producenckiego profesjonalizmu spójność. Stworzyła we współpracy z Christianem Langdonem album, który brzmi jak złoto i jeśli nigdy w życiu bym nie trafił na scenę metalową i wychowywał się w atmosferze kultu wyłącznie dla muzyki popularnej, to Take Me to the Disco znaczyłoby dla mnie wszystko. Dziś, z perspektywy przeróżnych odsłuchowych niezwykłości (nie oszukuje) nie znaczy, ale niech mnie intuicja słuchowa już na zawsze zawodzi, jeśli nie będę kariery tej panny z przynależną zauroczeniu atencją śledził, bo to co już przy okazji promocyjnych działań wokół drugiej płyty widzę, to fantastycznie aktorsko zagrane clipy, dojrzałość i błyskotliwość w tekstach i wiele jeszcze innych zalet, w tym po prostu wdzięk, fantastyczna muzykalność i umiejętność zaintrygowania, nie tylko jako artystka, ale jako kobieta. Pamiętam że kiedyś jak mleko pod nosem miałem, to tak mnie wokół palca Natalie Imbruglia owinęła – jako dziewczę z tym właściwym pierwiastkiem. Myślę jednak, że Meg Myers, to jeszcze inna sytuacja. Podobna fiksacja, tylko że zdecydowanie akcent równomiernie rozłożony pomiędzy urodę, walory intelektualne i wokalne. Podsumowując, Meg Myers przynosi wraz z frazesem wykorzystanym przekornie w tytule albumu, muzykę popularną, lecz o charakterystyce znacznie głębiej niż można by sądzić eksplorującą wrażliwość i wbrew pozorom mrocznego lirycznego oblicza dojrzale afirmującą życie.
piątek, 27 listopada 2020
Hillbilly Elegy / Elegia dla bidoków (2020) - Ron Howard
czwartek, 26 listopada 2020
Never, Rarely, Sometimes, Always / Nigdy, rzadko, czasami, zawsze (2020) - Eliza Hittman
Bez jakiejkolwiek koloryzacji przedstawionych okoliczności. Obraz w minimalistycznym ujęciu, pozbawiony podgrzewającego propagandowo pompatycznego komentarza, tylko i wyłącznie historia skupiona na człowieku i jego zagubieniu w obliczu sytuacji. Historia wolna od ideologizacji i oceny moralnej, które zawsze przeciągają uwagę od fundamentu problemu, w stronę usprawiedliwień, uzasadnień, wreszcie najczęściej oskarżeń. Można zarzucić, że brak w nim etycznego kierunkowskazu, że zdystansowany emocjonalnie i nawet zwyczajnie obojętny, ale po to taki, by przez własne widza sumienie został przefiltrowany i aby nic nie zakłócało czystości spostrzegania. Nie przeżyłaś, nie zrozumiesz, ale w takiej formule może nie łatwiej, lecz z pewnością bardziej rzeczowo i przytomnie wzniesiesz się na wyższy poziom empatii dla człowieka w obliczu tegoż dylematu. To taka chłodna fabularna relacja z prawdziwego życia, co nie znaczy że bez dramaturgii i przemyślanego, świadomego przesłania, które niech jednak każdy odczyta na własny sposób. Nie jest to obraz z kategorii pasjonujących, jak i nie jest też dzieło na potrzeby zachwycania oszlifowane artystycznie. To zaangażowane surowe kino niezależne, autentyczny dramat za żadne pieniądze nakręcony. W nim niemy, a dosadny krzyk nastolatki. Bezradny głos z miejsca, w którym zbyt szybko trzeba dorastać.
środa, 25 listopada 2020
Tiamat - A Deeper Kind of Slumber (1997)
poniedziałek, 23 listopada 2020
La vita davanti a sé / Życie przed sobą (2020) - Edoardo Ponti
Myślę, iż mogło wyjść kiczowato, a wyszło tylko względnie sztampowo. Co uznaję za sukces reżysera, który jako współtwórca scenariusza i jednocześnie syn Sofii Loren, rolę Pani Rosy napisał/zaadaptował z pewnością udanie pod walory aktorskie swojej matki. Dzięki czemu, nawet przez chwilę nie odnosi się wrażenia, iż 86-letnia dziś diva kina, na siłę w postać wklejona zostaje. Młody (Ibrahima Gueye), aktorsko też jest pioruńsko szczery, całkowicie niepozowany i naprawdę porządnie oddaje to właściwe krnąbrne zagubienie w surowej sierocej rzeczywistości. On bezsprzecznie na równi z Loren film kradnie - jego kreacja to naturszczykowate mistrzostwo, a charakterystyczny wdzięk i gracja nie opuszczają głównej gwiazdy, nawet w mocno zaawansowanym wieku. Wielka charyzma i energia, naturalność i autentyzm. Poza tym na ekranie wiarygodnie ciepła osobowość odgrywanej postaci, skryta za twardym pancerzem kobiety, wymagającej tak samo dyscypliny jak i wdzięczności. Pozornie jędzowaty jej wyraz twarzy, sugestywne ostre rysy, za którymi kryją się życiowe trudy, wpływające na psychologiczną prawdę o postaci. Doświadczonej ciężkim życiem, byłej żydowskiej prostytutki, która zmieniając własną ścieżkę wychowała niejedno młode istnienie. Wraz z przekonującą pracą operatora kamery, który z wprawą, wyczuciem i wrażliwością korzysta z południowowłoskiego światła słonecznego, film potrafi zauroczyć wizualnie, tak samo jak za sprawą osobowości aktorskich poruszyć emocjonalnie. Nie wiem, może to naiwne przekonanie, że jak okażesz smarkaczowi serce, poświęcisz czas, to go zmienisz na lepsze? Ale w co bardziej wierzyć, co nam w tej bezwzględnej rzeczywistości pozostaje? Tylko wiara w intuicyjne dobro. Dobro też w postaci łez, wyciskanych w kinie skutecznie, nie wyłącznie dzięki ckliwej z finału piosence.
P.S. To już chyba pożegnanie divy z ekranem. Jeśli tak, to piękne.niedziela, 22 listopada 2020
Lunatic Soul - Through Shaded Woods (2020)
sobota, 21 listopada 2020
AC/DC - Power Up (2020)
piątek, 20 listopada 2020
Airbag - A Day at the Beach (2020)
Myślę, że zanim wypowiem się na temat A Day at the Beach, wypadałoby zapoznać się głębiej z dotychczasową dyskografią norweskiego bohatera niniejszej refleksji. Właściwe by było wyrobić sobie elementarną wiedzę o jego historii i spojrzeć na najnowszy krążek z istotnej perspektywy porównawczej. To co wiem teraz jest akurat nie nadto wystarczające, bowiem wiedza w tym momencie posiadana, ograniczona jest do kilku li tylko i jeszcze zagubionych w odmętach niepamięci odsłuchów. Odsłuchów dokonanych przed laty, gdy w ręce moje wpadł ich drugi long zatytułowany All Rights Removed. Niestety nie został on ze mną na dłużej i nawet nie bardzo pamiętam z jakich to akurat powodów. Krążki natomiast wydane pomiędzy wspomnianym albumami, są w moich oczach niemal kompletną tajemnicą. Przyznaję się jedynie do znajomości może dwóch, może trzech kompozycji - wspólnie, zarówno z The Greatest Show On Earth (2013) i Disconnected (2016). Poznanych mimochodem, w międzyczasie za pośrednictwem platformy "jutiubem" zwanej. Niniejszym to, co poniżej skreślam, jest wyłącznie odczuciem skupionym na tym co tu i teraz, odnosząc się do emocji wprost zrodzonych z obfitych jak się okazało kontaktów z "dniem na plaży". Pogodzony z brakiem solidnego fundamentu dla wiarygodnej recenzji, uważam iż najnowszy long Norwegów, to świetna porcja całkiem zmyślnie nagranej nuty neoprogresywnej, która swoją właściwą świeżość zawdzięcza skorzystaniu z synthpopowej produkcji. Tym samym okazuje się zdecydowanie odróżniać od starszych aranżacyjnych pomysłów (a jednak trochę pamiętam, nieco kojarzę), które szły fachowo, ale jednak dość nużącym klasycznym tropem progresu na modłę floydowsko-marillionowską. Więcej będę wiedział, kiedy oczywiście wcześniejszą dyskografię Norwegów dla własnej ciekawości odgrzeję, ale ta elektroniczna poświata omawianego tutaj wydawnictwa, jest na tyle wyrazista, iż niesie ze sobą oczywisty wniosek, nawet dla słuchacza o ograniczonej w temacie orientacji. Mnie przynajmniej skręt gdzieś pomiędzy nowofalowe inspiracje, a anathemową atmosferę (popatrzcie nie tylko wizualnie na A fine Day to Exit i A Day at the Beach) bardzo pasuje, więc nie będę się nawet czepiał dość mdłego brzmienia wokalu Asle Tostrupa. Byłoby wierzę jeszcze lepiej dla krążka, gdyby tylko wokalista wykrzesał z siebie nieco więcej charyzmy werbalnej, bo tej instrumentalno-aranżacyjnej na nowym longu absolutnie nie brakuje. Kręcą mnie niewątpliwie użyte basowe figury, świetnie rozwijane i wyraziste tematy, rozbrzmiewające w ogólnie kapitalnym pulsu znakomitego otoczeniu. Dodatkowo liryzm całości urzeka (więc nie oszukujmy się), liczę że na poprzednich albumach podobnej atmosfery także doświadczę. Jeśli jednak nie doświadczę, to moja fascynacja Airbag zainicjowana została właśnie dzięki A Day at the Beach, a liczyć to mam zamiar na dalsze owocne jej rozwijanie.
środa, 18 listopada 2020
You Will Meet a Tall Dark Stranger / Poznasz przystojnego bruneta (2010) - Woody Allen
Tym razem londyńskie klimaty. Klimaty z brytyjskimi, ale i również dla równowagi i zabawy jankeskimi aktorami. W klasycznej (a jakżeby cholera inaczej), sygnowanej pseudonimem Allana Stewarta formule operetkowa tragifarsa. Z ironicznym przesłaniem owiniętym w lekko pretensjonalną formę. Dowcipna, wartościowa i przede wszystkim cholernie nośna. Ogląda się ją bowiem znakomicie, z lekkością i gracją tracąc prawie półtorej godziny życia. A o czym tym razem ona? O „boczniakach”, o mniej lub bardziej z wielorakich powodów zaangażowanych romansach - z wykorzystaną znakomicie przez pryzmat allenowskiego stylu aluzją do banalnego stwierdzenia „zróbmy sobie przerwę”. Przełomy, kryzysy - załamania i wiatru w żagle ponownie nabranie - itp. itd. Allen kręci te swoje krótkie filmy, które przypominają sztuki teatralne. Nie całkiem poważne dramaty sceniczne, osadzone w lokacjach nie ograniczonych wyłącznie do teatralnych desek. Kręci je w zasadzie za każdym razem tak samo. A widzowie na nie czekają. Widzowie się nimi podniecają. Rozumiem ich! :)
wtorek, 17 listopada 2020
Bitter Moon / Gorzkie gody (1992) - Roman Polański
Nie znam fundamentu, mam na myśli oryginału powieści (żaden powód do dumy, ale też i wstydu), na podstawie której powstał scenariusz napisany na potrzeby przemycenia zagrywek charakterystycznych dla kina Polańskiego. Doczytałem tylko (w miejscu gdzie mogłem znaleźć fanów, ekspertów od literatury i filmu w jednym), że Polański wraz ze współpracownikami poszedł znacząco innym torem niż Pascal Buckner i tam gdzie autor powieści w bezpośredni sposób opisywał wszelkie detale, zahaczając wręcz o wulgarną werbalną perwersję, tam Polański pozostawił znacznie więcej przestrzeni dla wyobraźni widza, posiłkując się niemal lirycznym obrazem ekshibicjonizmu. Aż trudno mi sobie wyobrazić, jak bardzo Buckner zafiksował się na wymiarze opisowym, bowiem biorąc pod uwagę przytoczone powyżej zaskakujące mnie fakty, myślę że same kontrowersje wywołane przez film świadczą o jego daleko idącej odwadze – innymi słowy narażeniu się na skandal. Sam obraz mrocznej intrygi oczami Polańskiego jest przecież delikatnie pisząc prowokacyjny, przez co sporo widzów nie dało sobie szansy, by oprócz (z manifestowanym niesmakiem) poznania tej dyskusyjnej fasady, wgryźć się w całą wewnętrznie rozbudowaną konstrukcję psychologiczną motywacji bohaterów. Nie twierdzę że nie ma w tej historii niczego odpychającego, wręcz jestem przekonany iż znaczne grono widzów o delikatnej konstrukcji miało uzasadnione powody, by nie unieść jej na barkach swej wrażliwości. Lecz jest jednocześnie oczywiste, że kino Polańskiego, to żadna banalna tęsknota za czystym pięknem w wymiarze wizualnym, czy prostotą przekazu, a kawał ciężkiej do przetrawienia gry, a nawet wyuzdanej zabawy uczuciami. Stąd uważam że tak samo usprawiedliwione mogą być określenia perwersyjny, dekadencki, wręcz obsceniczny, jak zmysłowy, bądź namiętny. Wszystko zależy od punktu spostrzegania, a on przecież złożony, bo zbudowany z wielorakich doświadczeń. Zatem ta poniekąd również nieco groteskowo przerysowana (szczególnie niestety przez kluczową rolę Emmanuelle Seigner) historia o zazdrości, fascynacji głównie ciałem, ale i duszą, pomimo swej sadystycznej otoczki eksplorującej najmroczniejsze erotycznie zakamarki podświadomości, równie śmiało może być kategoryzowana jako psychologiczny melodramat. Przykro mi, ale trudno mi uznać że w pełni udany.
niedziela, 15 listopada 2020
Mar adentro / W stronę morza (2004) - Alejandro Amenábar
Pierwszy raz W stronę morza obejrzałem, w tym krótkim przedziale czasowym, pomiędzy nawrotem (po wielu latach niemal zupełnego zaniedbania) osobistej filmowej pasji, a startem z przypadku kronikarskiego archiwizowania przeżyć jakie ona na powrót zaczęła mi dostarczać. Teraz po niemal dekadzie drugi seans utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że dzieło to z półki wybitnych, choć nakręcone prostymi metodami, bez jakiejkolwiek pomocy bardziej spektakularnych, czy nawet li tylko artystycznie finezyjnych środków. Obraz skromny, a jednocześnie głęboko emocjonalny, tak wzruszająco pięknie opowiadający o wielkiej osobistej tragedii bohatera, na ile tylko dramatyzm opartej na autentycznych wydarzeniach sytuacji pozwalał. Obraz powściągliwy, lecz jednocześnie nadzwyczaj wymowny, bez silenia się na posiłkowanie z miejsca rozpoznawalnym szantażem emocjonalnym. Dostarczający newralgicznych dla formuły naturalnych fal z morza poruszeń, rozbijających się z łoskotem o skały rzeczywistej tragedii. Liryczna opowieść, w której nostalgiczny charakter przenika się z prowadzonym subtelnie filozoficznym wątkiem przyspieszonej śmierci na życzenie. Bez aroganckiej egoistycznej przepychanki na argumenty, tylko z człowiekiem z krwi i kości w centrum zainteresowania - ponad ideologicznymi czy religijnymi przekonaniami. Z którymi owszem wchodzi w polemikę, lecz z poziomu serca, a nie interesów jednostki czy społeczeństwa. Jeden z tych zaangażowanych obrazów wyjątkowo mocno odciskających się w pamięci i dla świadomości życia w realiach nieprzewidzianych skutków naszych codziennych działań, do wyobraźni z gigantyczną siłą przemawiający. Jak najbardziej zasłużenie doceniony na wielu festiwalach, w tym ze zdobytym Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny z roku 2005 i pamiętną rolą Javiera Bardema, tak daleką od jego głównego filmowego portfolio.
piątek, 13 listopada 2020
La Mala educación / Złe wychowanie (2004) - Pedro Almodóvar
Barwna wizualnie i groteskowo obsceniczna „almododrama”. Znaczy Pedro Almodóvar klasycznie po swojemu, w naturalnie kontrowersyjnej opowieści o ciotach i z zawiłym ambitnym przekazem, który właściwie to można sprowadzić do całkiem oczywistego, może nawet wyświechtanego podsumowania. W przypadku seansu ze Złym wychowaniem (niezupełnie pozbawionego przewidywalnej przecież reakcji konsternacji), do przekonania, że traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa w oczywisty sposób funkcjonowanie w życiu dorosłym komplikują. Rzecz jasna jest to ta najbardziej prosta interpretacja rozbudowanego i przewrotnego scenariusza. Scenariusza z wstrząsającymi wątkami osobistymi oraz z obowiązkowo prowokująco skonstruowaną intrygą. Zaadoptowanego za pomocą jaskrawych artystycznych środków i w egzaltowanej emocjonalnie formule sprzedanego. Można się zachwycić, wręcz powinno zdaniem filmowych koneserów doszukiwać się pierwiastka geniuszu, ale i można bez złych intencji sprowadzić ocenę do poziomu szczwanego korzystania z przewrażliwionego spostrzegania siebie, a najcelniej świetnego warsztatu zaprzepaszczanego przez karykaturalnie postrzeganą zmysłowość i stereotypowe schematy myślowe. Można też już z odrobiną złośliwości napisać, że to pseudo artystyczny bełkot o tym zboczonym gejostwie. Wszystko wszelako (walory i wady), to budząca gigantyczne emocje fundamentalna siła przekazu Almodóvara. Chociażby ten almodóvarowy sposób osiągania celu był niesmaczny, a wręcz odpychający, to trzeba przyznać, iż jest on potwornie skuteczny.
czwartek, 12 listopada 2020
Secrets & Lies / Sekrety i kłamstwa (1996) - Mike Leigh
Tematem adopcja, tylko w dość zaskakującym komediodramatycznym świetle, które sugeruje niepopularną tezę/puentę, że czasem z nieszczęścia może wyniknąć spore szczęście. Aktorsko wybornie, reżysersko mistrzowsko i od strony scenariusza fenomenalnie, bo niezwykle przenikliwie. Po angielsku flegmatycznie, czyli bez większej ikry, ale mimo to na specyficzny sposób fascynująco. Jednak ostrzegam żeby trzymać się od Secrets & Lies z daleka, jeśli poziom wymagań choć odrobinę z powszechnie przyjętym zbieżny i odporność na pozorną nudę niska. Gdyż to jest obraz na przekór modom w tempie ospałym zrealizowany, traktujący z wnikliwą dojrzałością o samotności i nieoczekiwanych zwrotach w życiu, które potrafią wypełnić pustkę, inicjując przy okazji niebagatelną przemianę. Film z gruntu śmiertelnie poważny, lecz mimo to nie pozbawiony akcentów humorystycznych. Jego siłą mistrzowsko zaaranżowany naturalizm, w każdej scenie przemycona żywa prawda oraz zaakcentowany emocjonujący finał. A w międzyczasie mnóstwo życiowych paradoksów dla widza do uświadomienia. Kilka też okazji do pobudzenia, lecz więcej (przekornie uparcie powtórzę) do znużenia. Zatem podkreślam, że jednocześnie polecam i odradzam – a wy wybierzcie sobie sami prawdę, po obejrzeniu.
P.S. Brawurowo histeryczna rola Brendy Blethyn. Wręcz na pograniczu groteski, tak cholernie irytująca, jednak w pełni uzasadniona przez charakter odegranej postaci.
środa, 11 listopada 2020
Melinda and Melinda / Melinda i Melinda (2004) - Woody Allen
Dwie naprzemiennie opowiadane historie w jednym filmie. Dokładnie różne wizje scenarzystów, tudzież dramatopisarzy - wychodzi chyba na to samo? ;) Dwa odmienne spojrzenia na losy jednej postaci - ta z gruntu oraz z finałem komediowa i ta równolegle dramatyczna. Zaiste całkiem ciekawe, zaiste nawet pozbawione większego banału i na poziomie dialogów jak można było w ciemno stawiać kapitalnie rozpisane. Jednak w pełnym wymiarze i w porównaniu do największych dzieł pogrążonego niemal na okrągło w twórczej pracy Allena wyszło przeciętnie. Nie wszystkie tym razem gwiazdy zaangażowane to najwyższa pólka, a ciężar robienia show oprócz sprawnie kreującej dwie role Radhy Mitchell, oczywiście w swoim stylu przyjmuje Will Ferrell. Cóż chciał mi dzięki tej przypowiastce Woody Allen powiedzieć, to chyba dość jasne. Życie plecie i przeplata, w życiu na ogół zawsze trochę zimy, odrobinę jesieni, także sporo wiosny i też lata. Najwięcej jednak w kształtowaniu naszego losu ma ma do powiedzenia, punkt widzenia.
niedziela, 8 listopada 2020
Bruce Dickinson - Tyranny of Souls (2005)
sobota, 7 listopada 2020
Ozzy Osbourne - No More Tears (1991)
czwartek, 5 listopada 2020
Barry Lyndon (1975) - Stanley Kubrick
Powściągliwy emocjonalnie i majestatyczny wizualnie, z genialną charakteryzacją i wyborną pracą ekspertów od kostiumów. Koncertowo korzystający z panoramicznych ujęć i spektakularnych lokacji oraz wytwornej choreografii ruchu, w klimacie na swój sposób charakterystycznych symfonicznych widowisk. Bo przecież rola dźwięku między innymi fortepianu, klawesynu, skrzypiec, wiolonczeli, waltorni czy fagotu nie jest tutaj drugoplanowa. Drobiazgowo dopracowany, skupiony na szczególe, misternie aranżujący światło i statyczną kamerę, tylko z rzadka wprowadzając ją w mozolny, aczkolwiek wciąż dostojny ruch. Właściwie film który z początku wprawia widza w konsternację, by z czasem niezwykle skutecznie zahipnotyzować, wciągając bez reszty w swoją pełną namaszczenia nieoczywistą kompozycję. Opierający swój magnetyzm nie wyłącznie na walorach obrazu i dźwięku, a wychodzący także poza szablon stawiając na frapującą narrację w trzeciej osobie. W dwóch aktach przedstawiony, z porywającym wykorzystaniem werbalnej intonacji i bogatego języka z epoki. Ponadto doskonale uchwycone wyrazy twarzy, minki zawiści i satysfakcji, powodują iż paradoksalnie w oczywisty sposób gdyby nie dialogi mógłby być uznany za film niemy. Szczególnie że takie wrażenie podkreśla właśnie ta dominująca rola muzyki i narracja odczytywana niby z plansz umieszczonych pomiędzy scenami. Dodam tylko, iż po tym jak poznałem wybitne dzieła Lantimosa, a już najbardziej w ostatnim czasie po premierze Faworyty miałem nieodparte przekonanie, iż to on jest obecnie najlepszym uczniem i kontynuatorem spuścizny warsztatowej i artystycznej Kubricka. Pasjami czerpie Grek z dzieł Mistrza i mimo tej inspiracji ani przez moment nie może być nazywany plagiatorem.
środa, 4 listopada 2020
The King of Comedy / Król komedii (1982) - Martin Scorsese
Telewizyjny szołbiznes oczami Scorsese - od podszewki, to znaczy od kulis kariery, która może kończyć się zanim zacznie ustawicznym odbijaniem od muru, bądź eksplozją ego i trudnej do udźwignięcia popularności. Jest w tym wybornym, lecz paradoksalnie dość mało spopularyzowanym filmie Mistrza pewne oczywiste podobieństwo do Taksówkarza i ono nie ogranicza się do osoby Roberta De Niro w kolejnej fenomenalnej roli. Ta zbieżność to bohater, który na lokalnym marginesie żyje urojonymi marzeniami, pragnie stanąć w blasku fleszy i być szeroko podziwianym. Postać tragiczna, funkcjonująca na granicy fikcji i rzeczywistości, w pewnego rodzaju psychicznym obłędzie. Rupert Pupkin gotów jest zrobić wiele, by coś udowodnić według zasady „lepiej raz być królem, niż wiecznym leszczem”. Biorąc we własne ręce swój własny los, prąc z niezwykłą determinacją ku sławie, egzystuje pomiędzy dwoma światami. Co jest prawdą (tu i teraz w realu), a co marzeniem sennym (produktem wyobraźni bohatera) trudno się chwilami jednak połapać. Łatwo zabłądzić w tej „labiryntowej” konstrukcji fabuły autorstwa Paula D. Zimmermanna - jak materiały źródłowe podpowiadają, znanego bardziej jako autora scenariuszy epizodów Ulicy sezamkowej, niż tych jakichkolwiek innych prócz właśnie Króla komedii. :) Mimo tej formuły zawiłej, jako sztuka filmowa najwyższej klasy obraz jest zwięzły i wyrazisty. Jako gorzka satyra, inteligentna tragikomedia ze świetną, wymowną puentą zawartą w otwartym finale, wręcz genialny.
wtorek, 3 listopada 2020
Puscifer - Existential Reckoning (2020)
Poniższa recka powstaje na gorąco, zaledwie po kilku dniach zaangażowanego przebywania w towarzystwie najnowszego krążka Puscifera. Nie wydaje mi się jednak, by to był argument podważający jej trafność merytoryczną, bowiem rzecz jasna wiem, że wiele jeszcze do odkrycia na Existential Reckoning pozostaje, lecz to co dociera do moich uszu i jest możliwe do zinterpretowania wystarczy na teraz, by ogólny charakter czwartej płyty trzeciego muzycznego dziecka Maynarda Jamesa Keenana nakreślić. Po pierwsze album jest względnie, bądź wręcz znacząco inny niż Money Shot. Dominuje dźwiękowo esencjonalna elektronika i przy jej udziale kontemplacyjny charakter, a wkład wyrazistych wioseł jest li tylko incydentalny. Po drugie krążek okazuje się też mniej piosenkowy, a struktury kompozycji mimo iż nie uciekają w nazbyt ciężkostrawne eksperymenty, to jednak wymagają od słuchacza więcej cierpliwości i bardziej złożonego myślenia o fakturze utworu. Po trzecie wyszła płyta zdecydowanie bardziej oniryczna, nadająca się szczególnie do skupionego odsłuchu w zupełnym oddaleniu od codziennych obowiązków. Kombinacje metrum, mnóstwo rytmicznych załamań i elektronicznych plumkań - to one tutaj dominują. Mnóstwo drobnych akcentów, wokalnych nieoczywistości, syntetycznych detali dźwiękowych i instrumentalnych, które robią doskonałą robotę, dodając finalnemu wydźwiękowi atrakcyjności. Niewiele tu też ofensywnych wokaliz, dominuje szept i stonowana wokalna interpretacja - choć dla podgrzania emocji, gdy to konieczne świetne partie głosów Maynarda i Cariny potrafią wbić się klinem w relaksacyjną formę.
P.S. Puscifer już dawno przestał być wprost emanacją cudacznego poczucia humoru jego ojca założyciela. Może nigdy nią nie był? W tej nieokiełznanej formie debiutu zupełnie inne wibracje słyszę, niż te które specyfiką kolejnych płyt rządzą. Może to subiektywna nadinterpretacja? Słyszę i czuję, że od Conditions of My Parole to nie jest żart. To wielka sztuka, także w wymiarze lirycznym - obecnie szczególnie.
poniedziałek, 2 listopada 2020
The Trial of the Chicago 7 / Proces Siódemki z Chicago (2020) - Aaron Sorkin
Aaron Sorkin, uznany scenarzysta i wciąż jeszcze początkujący reżyser. Na podstawie jego scenariuszy powstało już kilka doskonałych filmów, ale jakoś nie mogę jeszcze doszukać się pośród jego niewielu prac reżyserskich, takich które dotarły na najwyższe szczyty. Oto teraz właśnie Pan uznany scenarzysta dostaje wielką szansę (pierwotnie miał temat ogarnąć Spielberg), pisze tekst na podstawie głośnego wydarzenia i staje za kamerą jako głównodowodzący solidnie podpartego grubym pieniądzem projektu. Walory Procesu Siódemki z Chicago to scenografia, montaż, ogólnie aspekt wizualny oraz świetny casting (he he Sacha Baron Cohen). Ponadto kapitalne dialogi, cała realizacyjna kompletna profeska - mam tu przede wszystkim na myśli ten typowy hollywoodzki koloryt, mieszający sprawnie powagę z elementami dobrego poczucia humoru. Wadami natomiast, nieco niuanse pomijająca, dość prosta, a nawet propagandowa optyka spojrzenia (może nie czarno-biała, ale jednak), oraz mniej napięcia i dramatyzmu na które fundament historyczny by przecież tak wyraźnie wskazywał, a obowiązkiem znakomitego speca od scenariusza było je maksymalnie zagospodarować. Jest więc za co chwalić, lecz nie można też zbagatelizować mankamentów, z których fundamentalnym brak wyrazistszego charakteru wynikającego akurat z oklepanej kompromisowej formuły (skrojony po nagrody Akademii :)) i mniej niż optymalnego wykorzystania intensywnych punktów kulminacyjnych. Gdy Sorkin próbuje podnosić napięcie, kreować newralgiczny dla realizmu aspekt dramatyczny (bo przecież krew przelana musi wstrząsnąć), to nadal bez koniecznej ikry, która przełamałaby zwyczajnie letnią specyfikę odbioru, szczególnie przez widza nieco bardziej wstrząsu emocjonalnego wymagającego. Jedna wyłącznie scena potrafiła wzburzyć moją spokojnie płynącą krew, a przecież potencjał był na co najmniej kilka. Podsumowując pozostaje do pochwalenia fakt, że obejrzałem film ważny względem wartości ideowej, słabszy (i tu tkwi jego problem) przez naiwność wzniosłej ich prezentacji. Ubolewam że miast potężny dramat sądowy, taki sądowy ale Walt Disney na netflixową platformę z hukiem wjechał.
P.S. Ameryka kolebka demokracji, wzór praworządności. Ameryka wzorowo zniewolony kraj - mimo wszystko mniej przeżarty hipokryzją niż nasz.