poniedziałek, 30 listopada 2020

Gretel & Hansel / Małgosia i Jaś (2020) - Oz Perkins

 

To jest film operatorski, stylistyczna perełka, bo w pomysłowości autora zdjęć, także speca od scenografii oraz reżysera tkwi główna atrakcja. Kadry niby niczym wielce intrygującym nie zaskakują, ale są pieczołowicie ustawiane i jest w tej grze wizualnej wysmakowany artyzm, choć bez jakiegoś wielkiego wizjonerstwa. Kompozycja wizualna, ujęcia i kolorystyka są najmocniejszymi walorami tego horroru, skonstruowanego na motywach klasycznej bajki. Wraz z nimi, naturalnie też klimat, budowany misternie dzięki właśnie obrazowi, dźwiękowej oprawie i pomysłowi na fabułę. Oz Perkins jak doczytałem jest już przecież znany i doceniany jako fachowiec od „straszącego” gatunku, więc o warsztatowej wtopie nie mogło być mowy. Mrok leje się obficie, las posępny lęk wzbudza, a to uparte ustawianie postaci w centrum kadru potrafi  uwagę widza zaabsorbować. No przyznaje, że w ciemnościach coś przerażające się skrywało i ta trwoga w oczach postaci była dla mnie zaraźliwa. Ale też nieco przedziwnych kombinacji, które zamiast straszyć bardziej niesmak, tudzież uśmiech wzbudziły do konstrukcji wtłoczono, przez co dobrze, a fragmentami nawet frapująco spadło do poziomu poprawnie. Mimo wszystko dobra robota, niby baśniowa konwencja fantasy, a jednak odczucia niepokoju całkiem realne.

sobota, 28 listopada 2020

Meg Myers - Take Me to the Disco (2018)

 

Dobra, teraźniejszość wygląda tak, że nie ucieknę przed prawdą obnażającą zarówno moją kobiecą wrażliwość, jak i dla równowagi męską słabość. Mam na myśli zaobserwowaną tendencję, iż kamufluję w sobie ogromną sympatię do śpiewających młodych babeczek, które rzecz jasna nie świergotają żadnych pierdół pod akompaniament z keytara, tylko tworzą interesującą autorską nutę na przecięciu syntezatorowego popu, folku, soulu, r'n’b czy ogólnie odnajdującą się znakomicie w obrębie alternatywnego rocka, będąc tagowanymi gatunkowo, umownie jako indie. Długo się wzbraniałem również przed okazywaniem publicznie sympatii do tej pojemnej stylistyki, ale jak sobie nieco dyscypliny popuściłem, to już na bogato wysypały się z niej ciekawe muzycznie panny. Więcej niż tylko rhythmbluesowa Kovacs, oczywiście obowiązkowo, lecz po czasie doceniona Amy Winehouse i jeszcze dreampopowa Lana Del Rey. Dalej zdecydowanie mroczniejsza od powyżej wymienionych Chelsea Wolfe oraz świetne Bishop Briggs, Susanne Sundfør, Lorde, Phoebe Bridges, Winona Oak, Halsey, albo też (a owszem) najbardziej z nich rozpoznawalna Billie Eilish, a teraz Meg Myers. Oprócz tego sporo kobiet na wokalu w undergroundowych grupach metalowo-rockowych, w moim entuzjastycznym życiu muzycznym się przewija. Tym samym muszę zaprzyjaźnić się z prawdą, że jestem obecnie potwornie oddanym fanem wokalistek. Wow, nie do wiary po prostu. :) No ale przecież nic na siłę, nikt mnie nie zmusił, bym się zachwycał czymś, czym zachwytu bym nie czuł, stąd wbrew sobie nic nie robię. Dlaczego akurat w tej coraz bardziej kolorowej grupie Meg Myers ląduje? Bo tak czuję i basta. Atrakcyjna również fizycznie, dziś już kobieta, a jeszcze kilka lat temu jak widzę, dość nieopierzone dziewczę, z talentem i sporym urokiem na debiucie (sprawdzam obecnie) pokazała potencjał, a na Take Me to the Disco, to już popisowo zabłysnęła jako intrygująca i cholernie świadoma artystka. Nagrała krążek urzekająco melancholijny, fenomenalnie zaaranżowany, skrzący się feriom barw, ale mimo eklektyzmu zachowujący właściwą dla producenckiego profesjonalizmu spójność. Stworzyła we współpracy z Christianem Langdonem album, który brzmi jak złoto i jeśli nigdy w życiu bym nie trafił na scenę metalową i wychowywał się w atmosferze kultu wyłącznie dla muzyki popularnej, to Take Me to the Disco znaczyłoby dla mnie wszystko. Dziś, z perspektywy przeróżnych odsłuchowych niezwykłości (nie oszukuje) nie znaczy, ale niech mnie intuicja słuchowa już na zawsze zawodzi, jeśli nie będę kariery tej panny z przynależną zauroczeniu atencją śledził, bo to co już przy okazji promocyjnych działań wokół drugiej płyty widzę, to fantastycznie aktorsko zagrane clipy, dojrzałość i błyskotliwość w tekstach i wiele jeszcze innych zalet, w tym po prostu wdzięk, fantastyczna muzykalność i umiejętność zaintrygowania, nie tylko jako artystka, ale jako kobieta. Pamiętam że kiedyś jak mleko pod nosem miałem, to tak mnie wokół palca Natalie Imbruglia owinęła – jako dziewczę z tym właściwym pierwiastkiem. Myślę jednak, że Meg Myers, to jeszcze inna sytuacja. Podobna fiksacja, tylko że zdecydowanie akcent równomiernie rozłożony pomiędzy urodę, walory intelektualne i wokalne. Podsumowując, Meg Myers przynosi wraz z frazesem wykorzystanym przekornie w tytule albumu, muzykę popularną, lecz o charakterystyce znacznie głębiej niż można by sądzić eksplorującą wrażliwość i wbrew pozorom mrocznego lirycznego oblicza dojrzale afirmującą życie.

piątek, 27 listopada 2020

Hillbilly Elegy / Elegia dla bidoków (2020) - Ron Howard

 

Doświadczony branżowym obyciem, zbyt rzadko jak na swój doskonały warsztat wychodzący ponad rzemieślniczą sztancę Ron Howard, skroił kolejny film z potencjałem na nagrody Akademii. Takie zapowiedzi zza oceanu, rozbiły się właśnie o pierwsze (w skali globu nic nieznaczące :)) wrażenia naszej w pełni zawodowej, lub aspirującej do zawodowstwa krytyki. Czytam przed seansem między innymi (mimo że rzadko to robię), iż coś w scenariuszu nie pykło, że nawet jeśli to nie całkowita porażka, to jednak film zrobiony „w starym złym hollywoodzkim stylu” i ogólnie sporo w zaledwie dwóch poznanych (lecz myślę reprezentatywnych dla klimatu przyjęcia komentarzach) uwag, w stronę roboty reżysera kierowanych. Zaraz po tej lekturze oglądam i faktycznie coś (gdyby się tylko złośliwie czepiać) może być na rzeczy, bo te przeskoki ustawiczne pomiędzy retrospekcjami są szarżującą dynamiką męczące, ale taka przyjęta forma i nie ma w niej opcji by się w pogubić, to niestety ładunek emocjonalny poszczególnych scen zostaje momentami zagubiony, tudzież rozmyty. Mimo to są też rewelacyjne fazy, w których Elegia kopie konkretnie i emocjonalnie potrafi szczególnie ekstremalnie potargać. Natomiast aktorsko (nie do wiary, krytycy czepiają się też charakteryzacji) iskrzy tak jak powinno i gdyby nie te małostkowe wady w obrębie organizacji opartej na prawdziwych wydarzeniach fabuły, to Howard mógłby mieć pewność, że też zawojuje inne kategorie i coś więcej oprócz walki o indywidualne nagrody dla Glenn Close (jest w tej roli tak stanowcza wychowawczo, jak ja jestem lub jak myślę że jestem :)), czy Amy Adams (jest tu w tej roli tak emocjonalnie rozpieprzona, jak mam nadzieję, że ja nigdy jednak nie będę :)) uzyska. To fakt z którym ja nie mam zamiaru prowadzić dyskusji, że ten duet dosłownie nokautuje z ekranu, a ich wspólne interakcje wstrząsając nieprawdopodobnie, mogą też otwierać człowiekowi szeroko oczy na własne słabości, bądź fakty z biografii. Ostra tutaj rodzinka, totalny żywioł, zaklęty krąg rodzinnej przemocy, z której pomimo gigantycznego wysiłku nie sposób się wyrwać. Trudno być ponad tym, gdy koszmary wspomnień powracają i w dzieciństwie konsekwentne nasiąkanie osobowości ciągłą nerwówką odbija się czkawką zaburzeń, a w lustrze, co by nie uczynić widać tylko tą nienawidzoną gębę bezradności i złości. Mimo że nie dostałem w stu procentach tego, czego się spodziewałem, to przyjąłem na klatę wystarczająco wiele, by z przekonaniem stwierdzić, że to obraz zasługujący na uznanie. Ten film oglądany z chłodnym dystansem wiele traci, nabiera zaś wtedy większego znaczenia, gdy osobiste zaangażowanie wzbudzi. Jestem przekonany, że nie zważając na wymienione powyżej niedoskonałości, akurat ze mną zostanie na długo.

czwartek, 26 listopada 2020

Never, Rarely, Sometimes, Always / Nigdy, rzadko, czasami, zawsze (2020) - Eliza Hittman

 

Bez jakiejkolwiek koloryzacji przedstawionych okoliczności. Obraz w minimalistycznym ujęciu, pozbawiony podgrzewającego propagandowo pompatycznego komentarza, tylko i wyłącznie historia skupiona na człowieku i jego zagubieniu w obliczu sytuacji. Historia wolna od ideologizacji i oceny moralnej, które zawsze przeciągają uwagę od fundamentu problemu, w stronę usprawiedliwień, uzasadnień, wreszcie najczęściej oskarżeń. Można zarzucić, że brak w nim etycznego kierunkowskazu, że zdystansowany emocjonalnie i nawet zwyczajnie obojętny, ale po to taki, by przez własne widza sumienie został przefiltrowany i aby nic nie zakłócało czystości spostrzegania. Nie przeżyłaś, nie zrozumiesz, ale w takiej formule może nie łatwiej, lecz z pewnością bardziej rzeczowo i przytomnie wzniesiesz się na wyższy poziom empatii dla człowieka w obliczu tegoż dylematu. To taka chłodna fabularna relacja z prawdziwego życia, co nie znaczy że bez dramaturgii i przemyślanego, świadomego przesłania, które niech jednak każdy odczyta na własny sposób. Nie jest to obraz z kategorii pasjonujących, jak i nie jest też dzieło na potrzeby zachwycania oszlifowane artystycznie. To zaangażowane surowe kino niezależne, autentyczny dramat za żadne pieniądze nakręcony. W nim niemy, a dosadny krzyk nastolatki. Bezradny głos z miejsca, w którym zbyt szybko trzeba dorastać.

środa, 25 listopada 2020

Tiamat - A Deeper Kind of Slumber (1997)

 


Przypominam (na tyle ile pamiętam), iż musiał ów krążek w momencie wydania stawić czoło krytyce, akurat nie wyłącznie ortodoksyjnej. Udźwignąć zarazem oczekiwania ciekawych dalszej ewolucji fanów genialnego Wildhoney, lecz też przyjąć na klatę pretensje ze strony tych, którzy zasłuchiwali się w The Astral Sleep i Clouds, a dalej już zaczynali wyrywać włosy z głowy, przeklinając ochocze spojrzenia Johana Edlunda w kierunku progresji. W sumie, to jak zrozumieć potrafiłem jeszcze przy okazji Wildhoney utyskiwania zwolenników brutalnego oblicza, tak za cholerę nie byłem w stanie ogarnąć po cholerę się do dyskusji wcinają, skoro spiritus movens szwedzkiej załogi jasno i wyraźnie na każdym kroku dawał do zrozumienia, że idzie tam gdzie idzie i jeśli komuś z nim po drodze, to ok, a jeśli się nie podoba, to przepraszam wszystkich, ale ch** ja odlatuję. ;) Może tak było dosłownie, a może mnie wyobraźnia, wraz z ułomną pamięcią zawiodła, lub zwyczajnie poszedłem na żywioł z żartem. Faktem jednak bezdyskusyjnym jest, że A Deeper Kind of Slumber zrobił na scenie zamieszanie i to niekoniecznie takie, które sprzedaż krążka wywindowały. Zwyczajnie pomysł Edlunda był ambicjonalnie wyniesiony do poziomu częstokroć dla pospolitego metalucha nieosiągalny, więc trochę chłopakowi szalikowców ubyło i chyba na pełne uznanie ogromnej wartości swojego piątego długograja musiał poczekać - uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, aż kolejne produkcje, tylko coraz większy (he he) zawód pozostałej wymagającej bazie fanów będą przynosiły. Ale o tym co po Deeper Kind of Slumber Tiamat nagrywał może kiedyś, teraz na finał garść ogromna komplementów, na jakie piątka od początku zasługiwała, a których jak obserwuję obecne refleksje "tiamatomaniaków", oni już nie szczędzą. Album urósł dzisiaj do miana klasyka, a metalowcy otworzyli swe łby i dojrzeli do jego wielkości. Nie ma w jego programie jednak, aż tak wyrazistych "przebojów", jakich kilka na poprzedniczce się znakomicie odnalazło, bowiem znacznie więcej w aranżacjach szerokich przestrzeni do zagospodarowywania wszelkiego rodzaju ambientowymi plamami, czy właściwymi dla ówczesnego kierunku progresywnymi i psychodelicznymi tematami. Jedno mimo wszystko nie przestało być charakterystyczne - to niezwykle uduchowiony, niemal metafizyczny klimat, kojarzony z rytualnym obrzędem. Rytuałem pod natchnionym przewodnictwem, za pomocą wyszeptywanych głównie fraz wokalnych. W sześćdziesięciu minutach przebogatej muzyki (i dziś to słyszę najokazalej), dostałem masę intrygujących aranżacji, które jest podejrzenie, mogły powstać wyłącznie pod wpływem w miarę niegroźnych wspomagaczy. Oniryczny charakter A Deeper Kind of Slumber na to wskazuje, niezwykła głębia zawarta w całokształcie kompozytorskiej pracy i gigantyczna wręcz otwartość na niemetalowe inspiracje. To nie tylko wielkie dzieło w swoich stylistycznych ramach, to dzieło wybitne również ponad stylistykami. Trzeba tylko odpowiedniej wrażliwości i otwartej głowy, a fiksacja na punkcie ostatniej jak dotąd w pełni udanej perełki w dyskografii Tiamat gwarantowana. Chyba że tylko mnie obecnie ten krążek tak fascynuje. 

P.S. Tak, tak - otwiera listę kompozycji taki numer jak Cold Seed i nie jest on ani progresywny, ani psychodeliczny, ani ambientowy, bo można by uznać, iż jest po prostu wprost wyjęty z repertuaru The Sisters of Mercy. :)

poniedziałek, 23 listopada 2020

La vita davanti a sé / Życie przed sobą (2020) - Edoardo Ponti

 

Myślę, iż mogło wyjść kiczowato, a wyszło tylko względnie sztampowo. Co uznaję za sukces reżysera, który jako współtwórca scenariusza i jednocześnie syn Sofii Loren, rolę Pani Rosy napisał/zaadaptował z pewnością udanie pod walory aktorskie swojej matki. Dzięki czemu, nawet przez chwilę nie odnosi się wrażenia, iż 86-letnia dziś diva kina, na siłę w postać wklejona zostaje. Młody (Ibrahima Gueye), aktorsko też jest pioruńsko szczery, całkowicie niepozowany i naprawdę porządnie oddaje to właściwe krnąbrne zagubienie w surowej sierocej rzeczywistości. On bezsprzecznie na równi z Loren film kradnie - jego kreacja to naturszczykowate mistrzostwo, a charakterystyczny wdzięk i gracja nie opuszczają głównej gwiazdy, nawet w mocno zaawansowanym wieku. Wielka charyzma i energia, naturalność i autentyzm. Poza tym na ekranie wiarygodnie ciepła osobowość odgrywanej postaci, skryta za twardym pancerzem kobiety, wymagającej tak samo dyscypliny jak i wdzięczności. Pozornie jędzowaty jej wyraz twarzy, sugestywne ostre rysy, za którymi kryją się życiowe trudy, wpływające na psychologiczną prawdę o postaci. Doświadczonej ciężkim życiem, byłej żydowskiej prostytutki, która zmieniając własną ścieżkę wychowała niejedno młode istnienie. Wraz z przekonującą pracą operatora kamery, który z wprawą, wyczuciem i wrażliwością korzysta z południowowłoskiego światła słonecznego, film potrafi zauroczyć wizualnie, tak samo jak za sprawą osobowości aktorskich poruszyć emocjonalnie. Nie wiem, może to naiwne przekonanie, że jak okażesz smarkaczowi serce, poświęcisz czas, to go zmienisz na lepsze? Ale w co bardziej wierzyć, co nam w tej bezwzględnej rzeczywistości pozostaje? Tylko wiara w intuicyjne dobro. Dobro też w postaci łez, wyciskanych w kinie skutecznie, nie wyłącznie dzięki ckliwej z finału piosence.

P.S. To już chyba pożegnanie divy z ekranem. Jeśli tak, to piękne. 

niedziela, 22 listopada 2020

Lunatic Soul - Through Shaded Woods (2020)

 


Zakochanym w elektronicznych brzmieniach z miejsca donoszę, iż to absolutnie nie jest album synthpopowy - inspiracje depeszowe rozpłynęły się w leśnej mgle, a w ich miejsce pojawiły się jak myślę konotacje z wyspiarskim folkiem. Twierdzę, choć nie jakość radykalnie stanowczo, że rytmika zbudowana na pulsie basu jest klasycznie "lunatyczna", ale brzmi zdecydowanie bardziej etnicznie, a wręcz rytualnie i budzi skojarzenia z ludową muzyką szkocką, irlandzką itd. Dla mnie wychowanego w latach osiemdziesiątych, w okresie wielkiej popularności muzyki do telewizyjnego Robin Hooda, te powiązania są wyraźne. Ale ja nie wiem, czy Mariusz Duda też w podświadomości kryje fascynacje zespołem Clannad. Powyżej zasugerowane odróżnienie od formuły poprzedniego krążka, nie wydaje mi się wyłącznie teoretyczne, ale również praktyczne, bowiem finalny efekt uzyskany na Through Shaded Woods, mimo iż brzmieniowo pozostających wciąż w kolorycie charakterystycznym dla Lunatic Soul, to poprzez postawienie na organiczne instrumentarium i ciepłą tonację gitar, jest znacznie bardziej uduchowiony. Tak sobie kombinuję, że Mariusz Duda skrywa chyba sekret, a nim tajemniczy "alchemiczny" przepis na utrzymanie zarówno w przypadku Lunatic Soul jak i Riverside indywidualnego brzmienia każdej z formacji. Sumy barwy i akcentów, składających się na klimat, który pomimo lawirowania w obydwu przypadkach na każdym kolejnym krążku pośród wielu stymulatorów wyobraźni, zachowuje immanentny charakter. Brawo Panie (he he) Duda. 

P.S. Napisałem że płycie Through Shaded Woods nie po drodze z Fractured, ale nie napisałem że chyba po drodze jej z Walking on a Flashlight Beam? Mogę mieć częściowo rację - wywalając z tej starszej cały ambient.

sobota, 21 listopada 2020

AC/DC - Power Up (2020)

 


To ci dopiero niespodzianka! Toż to mimo niepodważalnego faktu, iż to zawsze były nie do zaorania stare sukinkoty, to jednak... hmmm.... cała seria dramatycznych wydarzeń (śmierć filaru w osobie Malcolma Younga, poważne problemy zdrowotne Briana Johnsona), plus niestety dość żałosne próby zastąpienia tego ostatniego przez (sorry jego fani) jebniętego obecnie Axla Rose'a oraz względnie słaby poprzedni studyjny wypiek, dawały nie tylko powody do obaw o dalsze losy legendy, ale one wręcz mnie już przekonały, że lepiej ikonie zejść już z barykady będąc "w miarę niepokonaną". Krzyżyk został postawiony, pogodziłem się z tematem - przepracowałem cios w postaci ostatecznego braku nowych numerów, które mogłyby brzmieć dosłownie jak wszystko co wcześniej nagrali, a co od lat z powodzeniem tak samo nagrywali - bo fani nic poza odświeżaniem tych samych rymów od nich nie wymagali. Wpierw środki uspakajające odstawiłem, potem leki zwalczające depresję do kosza trafiły, bym za chwile dowiedział się, wpierw że Boober (znacie Fraglesy?) może z powodzeniem dalej skrzeczeć i w chwilę później, iż pracują nad nowym albumem. Na cóż więc przechodziłem osobiste kryzysy? By czekać jeszcze kilka lat na ich koniec? Aby rozczarować się płytą o jakości podobnej do Rock or Bust? Stąd radość przemieszała się ze sceptyczną wstrzemięźliwością - pytania zagotowały się we łbie. Co będzie, co będzie? Co jest? Jest fantastycznie, rewelacyjnie, kapitalnie, super, mega i ekstra! Oczywiście tak samo, bliźniaczo itp. Jest po całości energetycznie, z werwą i ku*** optymistycznie. Jakby dziadki trzy razy większą dawkę wspomagaczy przed wejściem do studia dostali. Jakby przed umowę z Diabłem na wieczną młodość odnowili! Jest tak ejsidisowo jak tylko było możliwe. Ejsidisowo z mniejszym udziałem bluesa, za to z podwójnym stężeniem rock'n'rolla w ich charakterystycznym ejsidisirollu. Cóż więcej pisać ponad to ostatnie zdanie? Zdanie oddające całą pieprzoną prawdę o PWRϟUP. :)

piątek, 20 listopada 2020

Airbag - A Day at the Beach (2020)

 

Myślę, że zanim wypowiem się na temat A Day at the Beach, wypadałoby zapoznać się głębiej z dotychczasową dyskografią norweskiego bohatera niniejszej refleksji. Właściwe by było wyrobić sobie elementarną wiedzę o jego historii i spojrzeć na najnowszy krążek z istotnej perspektywy porównawczej. To co wiem teraz jest akurat nie nadto wystarczające, bowiem wiedza w tym momencie posiadana, ograniczona jest do kilku li tylko i jeszcze zagubionych w odmętach niepamięci odsłuchów. Odsłuchów dokonanych przed laty, gdy w ręce moje wpadł ich drugi long zatytułowany All Rights Removed. Niestety nie został on ze mną na dłużej i nawet nie bardzo pamiętam z jakich to akurat powodów. Krążki natomiast wydane pomiędzy wspomnianym albumami, są w moich oczach niemal kompletną tajemnicą. Przyznaję się jedynie do znajomości może dwóch, może trzech kompozycji - wspólnie, zarówno z The Greatest Show On Earth (2013) i Disconnected (2016). Poznanych mimochodem, w międzyczasie za pośrednictwem platformy "jutiubem" zwanej. Niniejszym to, co poniżej skreślam, jest wyłącznie odczuciem skupionym na tym co tu i teraz, odnosząc się do emocji wprost zrodzonych z obfitych jak się okazało kontaktów z "dniem na plaży". Pogodzony z brakiem solidnego fundamentu dla wiarygodnej recenzji, uważam iż najnowszy long Norwegów, to świetna porcja całkiem zmyślnie nagranej nuty neoprogresywnej, która swoją właściwą świeżość zawdzięcza skorzystaniu z synthpopowej produkcji. Tym samym okazuje się zdecydowanie odróżniać od starszych aranżacyjnych pomysłów (a jednak trochę pamiętam, nieco kojarzę), które szły fachowo, ale jednak dość nużącym klasycznym tropem progresu na modłę floydowsko-marillionowską. Więcej będę wiedział, kiedy oczywiście wcześniejszą dyskografię Norwegów dla własnej ciekawości odgrzeję, ale ta elektroniczna poświata omawianego tutaj wydawnictwa, jest na tyle wyrazista, iż niesie ze sobą oczywisty wniosek, nawet dla słuchacza o ograniczonej w temacie orientacji. Mnie przynajmniej skręt gdzieś pomiędzy nowofalowe inspiracje, a anathemową atmosferę (popatrzcie nie tylko wizualnie na A fine Day to Exit i A Day at the Beach) bardzo pasuje, więc nie będę się nawet czepiał dość mdłego brzmienia wokalu Asle Tostrupa. Byłoby wierzę jeszcze lepiej dla krążka, gdyby tylko wokalista wykrzesał z siebie nieco więcej charyzmy werbalnej, bo tej instrumentalno-aranżacyjnej na nowym longu absolutnie nie brakuje. Kręcą mnie niewątpliwie użyte basowe figury, świetnie rozwijane i wyraziste tematy, rozbrzmiewające w ogólnie kapitalnym pulsu znakomitego otoczeniu. Dodatkowo liryzm całości urzeka (więc nie oszukujmy się), liczę że na poprzednich albumach podobnej atmosfery także doświadczę. Jeśli jednak nie doświadczę, to moja fascynacja Airbag zainicjowana została właśnie dzięki A Day at the Beach, a liczyć to mam zamiar na dalsze owocne jej rozwijanie.

środa, 18 listopada 2020

You Will Meet a Tall Dark Stranger / Poznasz przystojnego bruneta (2010) - Woody Allen

 

Tym razem londyńskie klimaty. Klimaty z brytyjskimi, ale i również dla równowagi i zabawy jankeskimi aktorami. W klasycznej (a jakżeby cholera inaczej), sygnowanej pseudonimem Allana Stewarta formule operetkowa tragifarsa. Z ironicznym przesłaniem owiniętym w lekko pretensjonalną formę. Dowcipna, wartościowa i przede wszystkim cholernie nośna. Ogląda się ją bowiem znakomicie, z lekkością i gracją tracąc prawie półtorej godziny życia. A o czym tym razem ona? O „boczniakach”, o mniej lub bardziej z wielorakich powodów zaangażowanych romansach - z wykorzystaną znakomicie przez pryzmat allenowskiego stylu aluzją do banalnego stwierdzenia „zróbmy sobie przerwę”. Przełomy, kryzysy - załamania i wiatru w żagle ponownie nabranie - itp. itd. Allen kręci te swoje krótkie filmy, które przypominają sztuki teatralne. Nie całkiem poważne dramaty sceniczne, osadzone w lokacjach nie ograniczonych wyłącznie do teatralnych desek. Kręci je w zasadzie za każdym razem tak samo. A widzowie na nie czekają. Widzowie się nimi podniecają. Rozumiem ich! :)

wtorek, 17 listopada 2020

Bitter Moon / Gorzkie gody (1992) - Roman Polański

 


Nie znam fundamentu, mam na myśli oryginału powieści (żaden powód do dumy, ale też i wstydu), na podstawie której powstał scenariusz napisany na potrzeby przemycenia zagrywek charakterystycznych dla kina Polańskiego. Doczytałem tylko (w miejscu gdzie mogłem znaleźć fanów, ekspertów od literatury i filmu w jednym), że Polański wraz ze współpracownikami poszedł znacząco innym torem niż Pascal Buckner i tam gdzie autor powieści w bezpośredni sposób opisywał wszelkie detale, zahaczając wręcz o wulgarną werbalną perwersję, tam Polański pozostawił znacznie więcej przestrzeni dla wyobraźni widza, posiłkując się niemal lirycznym obrazem ekshibicjonizmu. Aż trudno mi sobie wyobrazić, jak bardzo Buckner zafiksował się na wymiarze opisowym, bowiem biorąc pod uwagę przytoczone powyżej zaskakujące mnie fakty, myślę że same kontrowersje wywołane przez film świadczą o jego daleko idącej odwadze – innymi słowy narażeniu się na skandal. Sam obraz mrocznej intrygi oczami Polańskiego jest przecież delikatnie pisząc prowokacyjny, przez co sporo widzów nie dało sobie szansy, by oprócz (z manifestowanym niesmakiem) poznania tej dyskusyjnej fasady, wgryźć się w całą wewnętrznie rozbudowaną konstrukcję psychologiczną motywacji bohaterów. Nie twierdzę że nie ma w tej historii niczego odpychającego, wręcz jestem przekonany iż znaczne grono widzów o delikatnej konstrukcji miało uzasadnione powody, by nie unieść jej na barkach swej wrażliwości. Lecz jest jednocześnie oczywiste, że kino Polańskiego, to żadna banalna tęsknota za czystym pięknem w wymiarze wizualnym, czy prostotą przekazu, a kawał ciężkiej do przetrawienia gry, a nawet wyuzdanej zabawy uczuciami. Stąd uważam że tak samo usprawiedliwione mogą być określenia perwersyjny, dekadencki, wręcz obsceniczny, jak zmysłowy, bądź namiętny. Wszystko zależy od punktu spostrzegania, a on przecież złożony, bo zbudowany z wielorakich doświadczeń. Zatem ta poniekąd również nieco groteskowo przerysowana (szczególnie niestety przez kluczową rolę Emmanuelle Seigner) historia o zazdrości, fascynacji głównie ciałem, ale i duszą, pomimo swej sadystycznej otoczki eksplorującej najmroczniejsze erotycznie zakamarki podświadomości, równie śmiało może być kategoryzowana jako psychologiczny melodramat. Przykro mi, ale trudno mi uznać że w pełni udany.

niedziela, 15 listopada 2020

Mar adentro / W stronę morza (2004) - Alejandro Amenábar

 


Pierwszy raz W stronę morza obejrzałem, w tym krótkim przedziale czasowym, pomiędzy nawrotem (po wielu latach niemal zupełnego zaniedbania) osobistej filmowej pasji, a startem z przypadku kronikarskiego archiwizowania przeżyć jakie ona na powrót zaczęła mi dostarczać. Teraz po niemal dekadzie drugi seans utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że dzieło to z półki wybitnych, choć nakręcone prostymi metodami, bez jakiejkolwiek pomocy bardziej spektakularnych, czy nawet li tylko artystycznie finezyjnych środków. Obraz skromny, a jednocześnie głęboko emocjonalny, tak wzruszająco pięknie opowiadający o wielkiej osobistej tragedii bohatera, na ile tylko dramatyzm opartej na autentycznych wydarzeniach sytuacji pozwalał. Obraz powściągliwy, lecz jednocześnie nadzwyczaj wymowny, bez silenia się na posiłkowanie z miejsca rozpoznawalnym szantażem emocjonalnym. Dostarczający newralgicznych dla formuły naturalnych fal z morza poruszeń, rozbijających się z łoskotem o skały rzeczywistej tragedii. Liryczna opowieść, w której nostalgiczny charakter przenika się z prowadzonym subtelnie filozoficznym wątkiem przyspieszonej śmierci na życzenie. Bez aroganckiej egoistycznej przepychanki na argumenty, tylko z człowiekiem z krwi i kości w centrum zainteresowania - ponad ideologicznymi czy religijnymi przekonaniami. Z którymi owszem wchodzi w polemikę, lecz z poziomu serca, a nie interesów jednostki czy społeczeństwa. Jeden z tych zaangażowanych obrazów wyjątkowo mocno odciskających się w pamięci i dla świadomości życia w realiach nieprzewidzianych skutków naszych codziennych działań, do wyobraźni z gigantyczną siłą przemawiający. Jak najbardziej zasłużenie doceniony na wielu festiwalach, w tym ze zdobytym Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny z roku 2005 i pamiętną rolą Javiera Bardema, tak daleką od jego głównego filmowego portfolio.

piątek, 13 listopada 2020

La Mala educación / Złe wychowanie (2004) - Pedro Almodóvar

 

Barwna wizualnie i groteskowo obsceniczna „almododrama”. Znaczy Pedro Almodóvar klasycznie po swojemu, w naturalnie kontrowersyjnej opowieści o ciotach i z zawiłym ambitnym przekazem, który właściwie to można sprowadzić do całkiem oczywistego, może nawet wyświechtanego podsumowania. W przypadku seansu ze Złym wychowaniem (niezupełnie pozbawionego przewidywalnej przecież reakcji konsternacji), do przekonania, że traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa w oczywisty sposób funkcjonowanie w życiu dorosłym komplikują. Rzecz jasna jest to ta najbardziej prosta interpretacja rozbudowanego i przewrotnego scenariusza. Scenariusza z wstrząsającymi wątkami osobistymi oraz z obowiązkowo prowokująco skonstruowaną intrygą. Zaadoptowanego za pomocą jaskrawych artystycznych środków i w egzaltowanej emocjonalnie formule sprzedanego. Można się zachwycić, wręcz powinno zdaniem filmowych koneserów doszukiwać się pierwiastka geniuszu, ale i można bez złych intencji sprowadzić ocenę do poziomu szczwanego korzystania z przewrażliwionego spostrzegania siebie, a najcelniej świetnego warsztatu zaprzepaszczanego przez karykaturalnie postrzeganą zmysłowość i stereotypowe schematy myślowe. Można też już z odrobiną złośliwości napisać, że to pseudo artystyczny bełkot o tym zboczonym gejostwie. Wszystko wszelako (walory i wady), to budząca gigantyczne emocje fundamentalna siła przekazu Almodóvara. Chociażby ten almodóvarowy sposób osiągania celu był niesmaczny, a wręcz odpychający, to trzeba przyznać, iż jest on potwornie skuteczny.

czwartek, 12 listopada 2020

Secrets & Lies / Sekrety i kłamstwa (1996) - Mike Leigh

 

Tematem adopcja, tylko w dość zaskakującym komediodramatycznym świetle, które sugeruje niepopularną tezę/puentę, że czasem z nieszczęścia może wyniknąć spore szczęście. Aktorsko wybornie, reżysersko mistrzowsko i od strony scenariusza fenomenalnie, bo niezwykle przenikliwie. Po angielsku flegmatycznie, czyli bez większej ikry, ale mimo to na specyficzny sposób fascynująco. Jednak ostrzegam żeby trzymać się od Secrets & Lies z daleka, jeśli poziom wymagań choć odrobinę z powszechnie przyjętym zbieżny i odporność na pozorną nudę niska. Gdyż to jest obraz na przekór modom w tempie ospałym zrealizowany, traktujący z wnikliwą dojrzałością o samotności i nieoczekiwanych zwrotach w życiu, które potrafią wypełnić pustkę, inicjując przy okazji niebagatelną przemianę. Film z gruntu śmiertelnie poważny, lecz mimo to nie pozbawiony akcentów humorystycznych. Jego siłą mistrzowsko zaaranżowany naturalizm, w każdej scenie przemycona żywa prawda oraz zaakcentowany emocjonujący finał. A w międzyczasie mnóstwo życiowych paradoksów dla widza do uświadomienia. Kilka też okazji do pobudzenia, lecz więcej (przekornie uparcie powtórzę) do znużenia. Zatem podkreślam, że jednocześnie polecam i odradzam – a wy wybierzcie sobie sami prawdę, po obejrzeniu.

P.S. Brawurowo histeryczna rola Brendy Blethyn. Wręcz na pograniczu groteski, tak cholernie irytująca, jednak w pełni uzasadniona przez charakter odegranej postaci.

środa, 11 listopada 2020

Melinda and Melinda / Melinda i Melinda (2004) - Woody Allen

 


Dwie naprzemiennie opowiadane historie w jednym filmie. Dokładnie różne wizje scenarzystów, tudzież dramatopisarzy - wychodzi chyba na to samo? ;) Dwa odmienne spojrzenia na losy jednej postaci - ta z gruntu oraz z finałem komediowa i ta równolegle dramatyczna. Zaiste całkiem ciekawe, zaiste nawet pozbawione większego banału i na poziomie dialogów jak można było w ciemno stawiać kapitalnie rozpisane. Jednak w pełnym wymiarze i w porównaniu do największych dzieł pogrążonego niemal na okrągło w twórczej pracy Allena wyszło przeciętnie. Nie wszystkie tym razem gwiazdy zaangażowane to najwyższa pólka, a ciężar robienia show oprócz sprawnie kreującej dwie role Radhy Mitchell, oczywiście w swoim stylu przyjmuje Will Ferrell. Cóż chciał mi dzięki tej przypowiastce Woody Allen powiedzieć, to chyba dość jasne. Życie plecie i przeplata, w życiu na ogół zawsze trochę zimy, odrobinę jesieni, także sporo wiosny i też lata. Najwięcej jednak w kształtowaniu naszego losu ma ma do powiedzenia, punkt widzenia.

niedziela, 8 listopada 2020

Bruce Dickinson - Tyranny of Souls (2005)

 


Nie bardzo rozumiem z jakich powodów Dickinson po nagraniu Tyranny of Souls zarzucił całkowicie praktykę nagrywania solowych albumów. Tym bardziej że ostatni jak dotąd krążek w jego osobistym katalogu nie wykazywał oznak jakoby zmęczenia, czy braku natchnienia. Mogę się zgodzić, a nawet sam będę forsował tezę, iż w triadzie zainicjowanej przy okazji wydania Accident of Birth jest to album najmniej ekscytujący, jednak nie ma mowy by brakowało mu na tyle wiele by uznać, iż należy powiedzieć sobie dość. Recenzje też były wówczas zdecydowanie przychylne, zauważano oczywistą kontynuację posiłkowania się sprawdzoną w boju stylistyką maidenową, zagęszczaną charakterystycznie mroczną atmosferą i epickim zacięciem. Dostrzegano też ciekawe próby poszerzania oferty o flirtowanie ze gatunkowym rozstrzałem, gdzie na korzyść świeżości przemawia zagrany z wielką wrażliwością podniosły Navigate the Seas of the Sun, okraszony nieśmiało elektroniką równie emocjonalny River of No Return, czy obok nich z drugiego bieguna bezpretensjonalnie rock'n'rollowy Devil on the Hog, nawiązujący bezpośrednio do ejtisowych hardrockowych inspiracji. Ponadto ponad klasyczny dla wypracowanej konwencji styl wyrasta również tajemniczy Believil - jako kompozycja nie tyle nowatorska, co po prostu diabelsko hipnotyzująca. Niestety przygoda z Dickinsonem bez maidenów, to na ten moment wciąż rozdział zamknięty i w sumie nie wiem czy powrót do buszowania z Bruce'm w pracowni opętanego żądzami alchemika, tudzież okultysty byłaby wskazana. Niby bym sobie jej życzył, ale też mam obawy czy mój brak zainteresowania poczynaniami Dickonsona w macierzystym zespole nie przełożyłby się obecnie na nazbyt wysokie oczekiwania względem płyty solowej. Naturalnie przecież żądałbym przekupnej rekompensaty. :)

sobota, 7 listopada 2020

Ozzy Osbourne - No More Tears (1991)

 


Osobiście uważam, że bezpośrednio bez No More Tears nie byłoby mega przebojowego Ozzmosis. Nie ma mowy by krążek wydany w zaledwie cztery lata po No More Tears przyjął taki fenomenalnie nośny kształt, a utwory nabrały nowoczesnej mocy, brzmiąc oczywiście w stylu Ozzy'ego, lecz z produkcją i kierunkiem obranym na współczesność, gdyby nie impuls odwagi. Przecież koniec dekady ejtisowej, to były dość chude lata w karierze "Księcia Ciemności", bo słabo było po odwykach, jakieś też batalie sądowe po drodze się skumulowały, co powodowało że i na nucie te przeboje osobiste odciskały znaczące brzemię. Stąd rola No More Tears uznana jest za przełomową, a wydanie jej w roku 1991 przyjęte zostało jako odrodzenie Ozzy'ego. Niemal jak Feniks z popiołów legendarny frontman Black Sabbath powstał i skończył erę kalki. Nie było wówczas pewnie innej recki niż te powtarzające z uporem maniaka określenia w rodzaju świeży, porywający itp. Faktycznie nawet po niemal trzech dekadach słucham płyty pełnej werwy, z kilkoma wręcz perłami wokół których trzonu zbudowany ten wzbudzający podziw charakter. Tytułowy numer, pełna emocji ballada oraz zamykający stawkę lirycznie sugestywny Road to Nowhere, a pomiędzy energetyczne gitarowe hiciory z zaskakującą pasją zaśpiewane przez mistrza tej ceremonii. Ozzy rzecz jasna sporo też zawdzięcza jeszcze młodemu wtedy Zakkowi Wylde'owi, którego charakterystyczne ogniste wiosłowanie, prócz fachowej stylizacji aranżacyjnej decyduje o przebojowych właściwościach zatopionego w odcieniach złota i brązu krążka. Jednak myślę, że bez całej, odpowiednio przez sztab producencki i realizacyjny ekipy instrumentalistów tutaj skompletowanej, sam mocno jeszcze wówczas skołowany Ozzy niewiele więcej niż ponad odgrzanie kotletów by zaproponował. Na szczęście jak się jest wciąż potencjalną kurą znoszącą złote jaja, to nie tylko hieny, ale i szczwane lisy się wokół kręcą. ;)

P.S. Tak, No More Tears to był przełom, ale najlepsze przyszło za lat cztery. Przypominam!

czwartek, 5 listopada 2020

Barry Lyndon (1975) - Stanley Kubrick

 

Powściągliwy emocjonalnie i majestatyczny wizualnie, z genialną charakteryzacją i wyborną pracą ekspertów od kostiumów. Koncertowo korzystający z panoramicznych ujęć i spektakularnych lokacji oraz wytwornej choreografii ruchu, w klimacie na swój sposób charakterystycznych symfonicznych widowisk. Bo przecież rola dźwięku między innymi fortepianu, klawesynu, skrzypiec, wiolonczeli, waltorni czy fagotu nie jest tutaj drugoplanowa. Drobiazgowo dopracowany, skupiony na szczególe, misternie aranżujący światło i statyczną kamerę, tylko z rzadka wprowadzając ją w mozolny, aczkolwiek wciąż dostojny ruch. Właściwie film który z początku wprawia widza w konsternację, by z czasem niezwykle skutecznie zahipnotyzować, wciągając bez reszty w swoją pełną namaszczenia nieoczywistą kompozycję. Opierający swój magnetyzm nie wyłącznie na walorach obrazu i dźwięku, a wychodzący także poza szablon stawiając na frapującą narrację w trzeciej osobie. W dwóch aktach przedstawiony, z porywającym wykorzystaniem werbalnej intonacji i bogatego języka z epoki. Ponadto doskonale uchwycone wyrazy twarzy, minki zawiści i satysfakcji, powodują iż paradoksalnie w oczywisty sposób gdyby nie dialogi mógłby być uznany za film niemy. Szczególnie że takie wrażenie podkreśla właśnie ta dominująca rola muzyki i narracja odczytywana niby z plansz umieszczonych pomiędzy scenami. Dodam tylko, iż po tym jak poznałem wybitne dzieła Lantimosa, a już najbardziej w ostatnim czasie po premierze Faworyty miałem nieodparte przekonanie, iż to on jest obecnie najlepszym uczniem i kontynuatorem spuścizny warsztatowej i artystycznej Kubricka. Pasjami czerpie Grek z dzieł Mistrza i mimo tej inspiracji ani przez moment nie może być nazywany plagiatorem. 

środa, 4 listopada 2020

The King of Comedy / Król komedii (1982) - Martin Scorsese



Telewizyjny szołbiznes oczami Scorsese - od podszewki, to znaczy od kulis kariery, która może kończyć się zanim zacznie ustawicznym odbijaniem od muru, bądź eksplozją ego i trudnej do udźwignięcia popularności. Jest w tym wybornym, lecz paradoksalnie dość mało spopularyzowanym filmie Mistrza pewne oczywiste podobieństwo do Taksówkarza i ono nie ogranicza się do osoby Roberta De Niro w kolejnej fenomenalnej roli. Ta zbieżność to bohater, który na lokalnym marginesie żyje urojonymi marzeniami, pragnie stanąć w blasku fleszy i być szeroko podziwianym. Postać tragiczna, funkcjonująca na granicy fikcji i rzeczywistości, w pewnego rodzaju psychicznym obłędzie. Rupert Pupkin gotów jest zrobić wiele, by coś udowodnić według zasady „lepiej raz być królem, niż wiecznym leszczem”. Biorąc we własne ręce swój własny los, prąc z niezwykłą determinacją ku sławie, egzystuje pomiędzy dwoma światami. Co jest prawdą (tu i teraz w realu), a co marzeniem sennym (produktem wyobraźni bohatera) trudno się chwilami jednak połapać. Łatwo zabłądzić w tej „labiryntowej” konstrukcji fabuły autorstwa Paula D. Zimmermanna - jak materiały źródłowe podpowiadają, znanego bardziej jako autora scenariuszy epizodów Ulicy sezamkowej, niż tych jakichkolwiek innych prócz właśnie Króla komedii. :) Mimo tej formuły zawiłej, jako sztuka filmowa najwyższej klasy obraz jest zwięzły i wyrazisty. Jako gorzka satyra, inteligentna tragikomedia ze świetną, wymowną puentą zawartą w otwartym finale, wręcz genialny.

wtorek, 3 listopada 2020

Puscifer - Existential Reckoning (2020)



Poniższa recka powstaje na gorąco, zaledwie po kilku dniach zaangażowanego przebywania w towarzystwie najnowszego krążka Puscifera. Nie wydaje mi się jednak, by to był argument podważający jej trafność merytoryczną, bowiem rzecz jasna wiem, że wiele jeszcze do odkrycia na Existential Reckoning pozostaje, lecz to co dociera do moich uszu i jest możliwe do zinterpretowania wystarczy na teraz, by ogólny charakter czwartej płyty trzeciego muzycznego dziecka Maynarda Jamesa Keenana nakreślić. Po pierwsze album jest względnie, bądź wręcz znacząco inny niż Money Shot. Dominuje dźwiękowo esencjonalna elektronika i przy jej udziale kontemplacyjny charakter, a wkład wyrazistych wioseł jest li tylko incydentalny. Po drugie krążek okazuje się też mniej piosenkowy, a struktury kompozycji mimo iż nie uciekają w nazbyt ciężkostrawne eksperymenty, to jednak wymagają od słuchacza więcej cierpliwości i bardziej złożonego myślenia o fakturze utworu. Po trzecie wyszła płyta zdecydowanie bardziej oniryczna, nadająca się szczególnie do skupionego odsłuchu w zupełnym oddaleniu od codziennych obowiązków. Kombinacje metrum, mnóstwo rytmicznych załamań i elektronicznych plumkań - to one tutaj dominują. Mnóstwo drobnych akcentów, wokalnych nieoczywistości, syntetycznych detali dźwiękowych i instrumentalnych, które robią doskonałą robotę, dodając finalnemu wydźwiękowi atrakcyjności. Niewiele tu też ofensywnych wokaliz, dominuje szept i stonowana wokalna interpretacja - choć dla podgrzania emocji, gdy to konieczne świetne partie głosów Maynarda i Cariny potrafią wbić się klinem w relaksacyjną formę.

P.S. Puscifer już dawno przestał być wprost emanacją cudacznego poczucia humoru jego ojca założyciela. Może nigdy nią nie był? W tej nieokiełznanej formie debiutu zupełnie inne wibracje słyszę, niż te które specyfiką kolejnych płyt rządzą. Może to subiektywna nadinterpretacja? Słyszę i czuję, że od Conditions of My Parole to nie jest żart. To wielka sztuka, także w wymiarze lirycznym - obecnie szczególnie.

poniedziałek, 2 listopada 2020

The Trial of the Chicago 7 / Proces Siódemki z Chicago (2020) - Aaron Sorkin

 

Aaron Sorkin, uznany scenarzysta i wciąż jeszcze początkujący reżyser. Na podstawie jego scenariuszy powstało już kilka doskonałych filmów, ale jakoś nie mogę jeszcze doszukać się pośród jego niewielu prac reżyserskich, takich które dotarły na najwyższe szczyty. Oto teraz właśnie Pan uznany scenarzysta dostaje wielką szansę (pierwotnie miał temat ogarnąć Spielberg), pisze tekst na podstawie głośnego wydarzenia i staje za kamerą jako głównodowodzący solidnie podpartego grubym pieniądzem projektu. Walory Procesu Siódemki z Chicago to scenografia, montaż, ogólnie aspekt wizualny oraz świetny casting (he he Sacha Baron Cohen). Ponadto kapitalne dialogi, cała realizacyjna kompletna profeska - mam tu przede wszystkim na myśli ten typowy hollywoodzki koloryt, mieszający sprawnie powagę z elementami dobrego poczucia humoru. Wadami natomiast, nieco niuanse pomijająca, dość prosta, a nawet propagandowa optyka spojrzenia (może nie czarno-biała, ale jednak), oraz mniej napięcia i dramatyzmu na które fundament historyczny by przecież tak wyraźnie wskazywał, a obowiązkiem znakomitego speca od scenariusza było je maksymalnie zagospodarować. Jest więc za co chwalić, lecz nie można też zbagatelizować mankamentów, z których fundamentalnym brak wyrazistszego charakteru wynikającego akurat z oklepanej kompromisowej formuły (skrojony po nagrody Akademii :)) i mniej niż optymalnego wykorzystania intensywnych punktów kulminacyjnych. Gdy Sorkin próbuje podnosić napięcie, kreować newralgiczny dla realizmu aspekt dramatyczny (bo przecież krew przelana musi wstrząsnąć), to nadal bez koniecznej ikry, która przełamałaby zwyczajnie letnią specyfikę odbioru, szczególnie przez widza nieco bardziej wstrząsu emocjonalnego wymagającego. Jedna wyłącznie scena potrafiła wzburzyć moją spokojnie płynącą krew, a przecież potencjał był na co najmniej kilka. Podsumowując pozostaje do pochwalenia fakt, że obejrzałem film ważny względem wartości ideowej, słabszy (i tu tkwi jego problem) przez naiwność wzniosłej ich prezentacji. Ubolewam że miast potężny dramat sądowy, taki sądowy ale Walt Disney na netflixową platformę z hukiem wjechał.

P.S. Ameryka kolebka demokracji, wzór praworządności. Ameryka wzorowo zniewolony kraj - mimo wszystko mniej przeżarty hipokryzją niż nasz.

Drukuj