Myślę, iż mogło wyjść kiczowato, a wyszło tylko względnie sztampowo. Co uznaję za sukces reżysera, który jako współtwórca scenariusza i jednocześnie syn Sofii Loren, rolę Pani Rosy napisał/zaadaptował z pewnością udanie pod walory aktorskie swojej matki. Dzięki czemu, nawet przez chwilę nie odnosi się wrażenia, iż 86-letnia dziś diva kina, na siłę w postać wklejona zostaje. Młody (Ibrahima Gueye), aktorsko też jest pioruńsko szczery, całkowicie niepozowany i naprawdę porządnie oddaje to właściwe krnąbrne zagubienie w surowej sierocej rzeczywistości. On bezsprzecznie na równi z Loren film kradnie - jego kreacja to naturszczykowate mistrzostwo, a charakterystyczny wdzięk i gracja nie opuszczają głównej gwiazdy, nawet w mocno zaawansowanym wieku. Wielka charyzma i energia, naturalność i autentyzm. Poza tym na ekranie wiarygodnie ciepła osobowość odgrywanej postaci, skryta za twardym pancerzem kobiety, wymagającej tak samo dyscypliny jak i wdzięczności. Pozornie jędzowaty jej wyraz twarzy, sugestywne ostre rysy, za którymi kryją się życiowe trudy, wpływające na psychologiczną prawdę o postaci. Doświadczonej ciężkim życiem, byłej żydowskiej prostytutki, która zmieniając własną ścieżkę wychowała niejedno młode istnienie. Wraz z przekonującą pracą operatora kamery, który z wprawą, wyczuciem i wrażliwością korzysta z południowowłoskiego światła słonecznego, film potrafi zauroczyć wizualnie, tak samo jak za sprawą osobowości aktorskich poruszyć emocjonalnie. Nie wiem, może to naiwne przekonanie, że jak okażesz smarkaczowi serce, poświęcisz czas, to go zmienisz na lepsze? Ale w co bardziej wierzyć, co nam w tej bezwzględnej rzeczywistości pozostaje? Tylko wiara w intuicyjne dobro. Dobro też w postaci łez, wyciskanych w kinie skutecznie, nie wyłącznie dzięki ckliwej z finału piosence.
P.S. To już chyba pożegnanie divy z ekranem. Jeśli tak, to piękne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz