Dobra, teraźniejszość wygląda tak, że nie ucieknę przed prawdą obnażającą zarówno moją kobiecą wrażliwość, jak i dla równowagi męską słabość. Mam na myśli zaobserwowaną tendencję, iż kamufluję w sobie ogromną sympatię do śpiewających młodych babeczek, które rzecz jasna nie świergotają żadnych pierdół pod akompaniament z keytara, tylko tworzą interesującą autorską nutę na przecięciu syntezatorowego popu, folku, soulu, r'n’b czy ogólnie odnajdującą się znakomicie w obrębie alternatywnego rocka, będąc tagowanymi gatunkowo, umownie jako indie. Długo się wzbraniałem również przed okazywaniem publicznie sympatii do tej pojemnej stylistyki, ale jak sobie nieco dyscypliny popuściłem, to już na bogato wysypały się z niej ciekawe muzycznie panny. Więcej niż tylko rhythmbluesowa Kovacs, oczywiście obowiązkowo, lecz po czasie doceniona Amy Winehouse i jeszcze dreampopowa Lana Del Rey. Dalej zdecydowanie mroczniejsza od powyżej wymienionych Chelsea Wolfe oraz świetne Bishop Briggs, Susanne Sundfør, Lorde, Phoebe Bridges, Winona Oak, Halsey, albo też (a owszem) najbardziej z nich rozpoznawalna Billie Eilish, a teraz Meg Myers. Oprócz tego sporo kobiet na wokalu w undergroundowych grupach metalowo-rockowych, w moim entuzjastycznym życiu muzycznym się przewija. Tym samym muszę zaprzyjaźnić się z prawdą, że jestem obecnie potwornie oddanym fanem wokalistek. Wow, nie do wiary po prostu. :) No ale przecież nic na siłę, nikt mnie nie zmusił, bym się zachwycał czymś, czym zachwytu bym nie czuł, stąd wbrew sobie nic nie robię. Dlaczego akurat w tej coraz bardziej kolorowej grupie Meg Myers ląduje? Bo tak czuję i basta. Atrakcyjna również fizycznie, dziś już kobieta, a jeszcze kilka lat temu jak widzę, dość nieopierzone dziewczę, z talentem i sporym urokiem na debiucie (sprawdzam obecnie) pokazała potencjał, a na Take Me to the Disco, to już popisowo zabłysnęła jako intrygująca i cholernie świadoma artystka. Nagrała krążek urzekająco melancholijny, fenomenalnie zaaranżowany, skrzący się feriom barw, ale mimo eklektyzmu zachowujący właściwą dla producenckiego profesjonalizmu spójność. Stworzyła we współpracy z Christianem Langdonem album, który brzmi jak złoto i jeśli nigdy w życiu bym nie trafił na scenę metalową i wychowywał się w atmosferze kultu wyłącznie dla muzyki popularnej, to Take Me to the Disco znaczyłoby dla mnie wszystko. Dziś, z perspektywy przeróżnych odsłuchowych niezwykłości (nie oszukuje) nie znaczy, ale niech mnie intuicja słuchowa już na zawsze zawodzi, jeśli nie będę kariery tej panny z przynależną zauroczeniu atencją śledził, bo to co już przy okazji promocyjnych działań wokół drugiej płyty widzę, to fantastycznie aktorsko zagrane clipy, dojrzałość i błyskotliwość w tekstach i wiele jeszcze innych zalet, w tym po prostu wdzięk, fantastyczna muzykalność i umiejętność zaintrygowania, nie tylko jako artystka, ale jako kobieta. Pamiętam że kiedyś jak mleko pod nosem miałem, to tak mnie wokół palca Natalie Imbruglia owinęła – jako dziewczę z tym właściwym pierwiastkiem. Myślę jednak, że Meg Myers, to jeszcze inna sytuacja. Podobna fiksacja, tylko że zdecydowanie akcent równomiernie rozłożony pomiędzy urodę, walory intelektualne i wokalne. Podsumowując, Meg Myers przynosi wraz z frazesem wykorzystanym przekornie w tytule albumu, muzykę popularną, lecz o charakterystyce znacznie głębiej niż można by sądzić eksplorującą wrażliwość i wbrew pozorom mrocznego lirycznego oblicza dojrzale afirmującą życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz