Doświadczony branżowym obyciem,
zbyt rzadko jak na swój doskonały warsztat wychodzący ponad rzemieślniczą sztancę
Ron Howard, skroił kolejny film z potencjałem na nagrody Akademii. Takie zapowiedzi
zza oceanu, rozbiły się właśnie o pierwsze (w skali globu nic nieznaczące :))
wrażenia naszej w pełni zawodowej, lub aspirującej do zawodowstwa krytyki.
Czytam przed seansem między innymi (mimo że rzadko to robię), iż coś w scenariuszu
nie pykło, że nawet jeśli to nie całkowita porażka, to jednak film zrobiony „w
starym złym hollywoodzkim stylu” i ogólnie sporo w zaledwie dwóch poznanych (lecz
myślę reprezentatywnych dla klimatu przyjęcia komentarzach) uwag, w stronę roboty reżysera kierowanych. Zaraz po tej lekturze oglądam i faktycznie coś (gdyby się tylko
złośliwie czepiać) może być na rzeczy, bo te przeskoki ustawiczne pomiędzy
retrospekcjami są szarżującą dynamiką męczące, ale taka przyjęta forma i nie ma w niej opcji by się
w pogubić, to niestety ładunek emocjonalny poszczególnych scen zostaje momentami zagubiony, tudzież
rozmyty. Mimo to są też rewelacyjne fazy, w których Elegia kopie konkretnie i emocjonalnie potrafi szczególnie
ekstremalnie potargać. Natomiast aktorsko (nie do wiary, krytycy czepiają się
też charakteryzacji) iskrzy tak jak powinno i gdyby nie te małostkowe wady w obrębie organizacji opartej na prawdziwych wydarzeniach fabuły, to Howard mógłby mieć pewność, że też zawojuje inne kategorie i coś więcej oprócz walki o indywidualne nagrody dla Glenn Close (jest w tej roli tak stanowcza wychowawczo, jak ja jestem lub jak myślę że jestem :)), czy Amy Adams (jest tu w tej roli
tak emocjonalnie rozpieprzona, jak mam nadzieję, że ja nigdy jednak nie będę :)) uzyska. To fakt z którym ja nie mam
zamiaru prowadzić dyskusji, że ten duet dosłownie nokautuje z ekranu, a ich wspólne
interakcje wstrząsając nieprawdopodobnie, mogą też otwierać człowiekowi szeroko
oczy na własne słabości, bądź fakty z biografii. Ostra tutaj rodzinka, totalny
żywioł, zaklęty krąg rodzinnej przemocy, z której pomimo gigantycznego wysiłku
nie sposób się wyrwać. Trudno być ponad tym, gdy koszmary wspomnień powracają i
w dzieciństwie konsekwentne nasiąkanie osobowości ciągłą nerwówką odbija się czkawką
zaburzeń, a w lustrze, co by nie uczynić widać tylko tą nienawidzoną gębę
bezradności i złości. Mimo że nie dostałem w stu procentach tego, czego się spodziewałem,
to przyjąłem na klatę wystarczająco wiele, by z przekonaniem stwierdzić, że to
obraz zasługujący na uznanie. Ten film oglądany z chłodnym dystansem wiele traci, nabiera zaś wtedy większego znaczenia, gdy osobiste zaangażowanie wzbudzi. Jestem
przekonany, że nie zważając na wymienione powyżej niedoskonałości, akurat ze mną
zostanie na długo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz