środa, 30 grudnia 2020

Muzyczne podsumowanie 2020

 

Top 22 2020, znaczy aż 22 albumy z tych o których na blogu się wymądrzałem obsesyjnie zapętlałem.
A co! 

Deftones - Ohms

Greg Puciato - Child Soldier: Creator of God

Algiers - There Is No Year

Katatonia - City Burials

Killer Be Killed - Reluctant Hero

Ulver - Flowers of Evil

Testament - Titans of Creation

Protest the Hero - Palimpsest

Puscifer - Existential Reckoning

Fantastic Negrito - Have You Lost Your Mind Yet?

Blues Pills - Holy Moly!

Mother's Cake - Cyberfunk!

Greg Dulli - Random Desire

Idles - Ultra Mono

Gone is Gone – If Everything Happens For A Reason… Then Nothing Really Matters At All

Paradise Lost - Obsidian

The Pineapple Thief - Versions of the Truth

Napalm Death - Throes of Joy in the Jaws of Defeatism

Lamb of God - Lamb of God

 Lunatic Soul - Through Shaded Woods

Ozzy Osbourne - Ordinary Man

AC/DC - Power Up

wtorek, 29 grudnia 2020

Filmowe podsumowanie 2020

 

To co w tym roku widziałem, to co na kolejne lata zapamiętałem. 
O czym oczywiście zdążyłem się na blogu powymądrzać. 
Ot tak.


ZŁOTO 

A Beautiful Day in the Neighborhood / Cóż za piękny dzień (2019) - Marielle Heller
Jojo Rabbit (2019) - Taika Waititi
Matthias & Maxime (2019) - Xavier Dolan
Sound of Metal (2019) - Darius Marder
Uncut Gems / Nieoszlifowane diamenty (2019) - Benny Safdie / Josh Safdie
Ma Rainey's Black Bottom / Ma Rainey: Matka Bluesa (2020) - George C. Wolfe
Judy (2019) - Rupert Goold
Eternal Beauty (2019) - Craig Roberts
Babyteeth / Zęby mleczne (2019) - Shannon Murphy
Mank (2020) - David Fincher
True History of the Kelly Gang / Prawdziwa historia gangu Kelly'ego (2019) - Justin Kurzel
The Devil All the Time / Diabeł wcielony (2020) - Antonio Campos
1917 (2019) - Sam Mendes
Vice (2018) - Adam McKay
 
SREBRO 
 
Ford v Ferrari / Le Mans '66 (2019) - James Mangold
The Nile Hilton Incident / Morderstwo w hotelu Hilton (2017) - Tarik Saleh
The Peanut Butter Falcon / Sokół z masłem orzechowym (2019) - Tyler Nilson, Michael Schwartz
La vita davanti a sé / Życie przed sobą (2020) - Edoardo Ponti
The Farewell / Kłamstewko (2019) - Lulu Wang
Jungleland (2019) - Max Winkler
Richard Jewell (2019) - Clint Eastwood
Capone (2020) - Josh Trank
The Gentlemen / Dżentelmeni (2019) - Guy Ritchie
Bacurau (2019) - Kleber Mendonça Filho, Juliano Dornelles
Let Them All Talk / Niech gadają (2020) - Steven Soderbergh
Bombshell / Gorący temat (2019) - Jay Roach
Hillbilly Elegy / Elegia dla bidoków (2020) - Ron Howard
Hors normes / Nadzwyczajni (2019) - Olivier Nakache / Éric Toledano
Mrs Lowry & Son / Pani Lowry i syn (2019) - Adrian Noble
A Rainy Day in New York / W deszczowy dzień w Nowym Jorku (2019) - Woody Allen
Curtiz - A magyar, aki felforgatta Hollywoodot / Curtiz – Węgier, który wstrząsnął Hollywood (2018) - Tamas Yvan Topolanszky
El reino / Królestwo (2018) - Rodrigo Sorogoyen
La belle époque / Poznajmy się jeszcze raz (2019) - Nicolas Bedos
The Professor / Richard mówi do widzenia (2018) - Wayne Roberts
Little Women / Małe kobietki (2019) - Greta Gerwig
Mr. Jones / Obywatel Jones (2019) - Agnieszka Holland
Šarlatán / Szarlatan (2020) - Agnieszka Holland
Monument (2018) - Jagoda Szelc
Dark Waters / Mroczne wody (2019) - Todd Haynes
Żelazny most (2019) - Monika Jordan-Młodzianowska
25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy - Jan Holoubek
Galveston / Galveston. Droga do ocalenia (2018) - Mélanie Laurent
The Other Lamb / Córka Boga (2019) - Małgorzata Szumowska
Never Gonna Snow Again / Śniegu już nigdy nie będzie (2020) - Małgorzata Szumowska
Canción sin nombre / Piosenka bez tytułu (2019) - Melina León
The Trial of the Chicago 7 / Proces Siódemki z Chicago (2020) - Aaron Sorkin
Proxima (2019) - Alice Winocour
Monos (2019) - Alejandro Landes
Lillian (2019) - Andreas Horvath
The Mustang (2018) - Laure de Clermont-Tonnerre
Lucy in the Sky (2019) - Noah Hawley
W Spirali (2015) - Konrad Aksinowicz

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Mr. Bungle - The Raging Wrath of the Easter Bunny Demo (2020)

 


To będzie co najmniej z dwóch powodów niecodzienna recka, gdyż okoliczności wymagają bardziej opisu sytuacji bieżącej i kulisów powstania albumu plus podkreślenia iż co ja tam wiem o muzyce mistrzów, niż filetowania go, by spróbować dobrać się do muzycznego kręgosłupa. W towarzystwie młodzieńczych idoli (Dave'a Lombardo, Scotta Iana) Panowie Patton, Spruance i Dunn nagrali brzmieniowo dopracowane demo sprzed lat ponad trzydziestu i póki tego nie wiedziałem (a od początku wiedzieć nie mogłem, bowiem fanem Mr. Bungle jestem względnie świeżym i wciąż ograniczającym się do jednego krążka) psioczyłem pod nosem, że chyba im się kompletnie pomieszało, że akurat tak im teraz we łbach zagrało. Wciąż wiem o tym nieokiełznanym ansamblu tyle ile zdążyłem się dowiedzieć, a że kilka prób zrozumienia zawartości zarówno debiutu jak i Disco Volante zakończone ogólnie porażką, to nie drążyłem jeszcze tematów tzw. działalności przedalbumowej. Siarczysty thrash w dźwiękach Mr. Bungle jest zatem dla mnie zaskoczeniem, ale w żadnym wypadku szokiem, bowiem trudno o osłupienie gdy z grupą totalnie nieprzewidywalną repertuarowo ma się do czynienia. To co w program The Raging Wrath of the Easter Bunny Demo wbite mnie akurat nie powala, mimo że motoryczną napierdalankę wciąż częściowo w sercu mam, to akurat te archaiczne wariacje na temat crossovera, czyli w tym przypadku core'a po anarchistycznie punkowemu ożenionego z klasycznym thrash metalem nie są obecnie w stanie tego metalowego serducha ożywić. Oddaje jednak bohaterom refleksji sprawiedliwość, że gdyby te trzy dekady temu ekipa Mr. Bungle zdecydowała się w dobrej jakości dźwiękowej opublikować owe numery (może pozbawione tylko zbyt jajcarskich fragmentów), to z pewnością na scenie by zrobili cokolwiek mały fermencik, a fani ówczesnych tuzów gatunku z radością wygrzebaliby z katan zaskórniaki aby winyl z Wielkanocnym króliczkiem w ich adapterze się zakręcił. Dzisiaj to tylko rzecz dla totalnych maniaków i jak doczytałem w wywiadzie z Trey'em Spruancem zajebista zabawa dla muzyków podczas jego nagrywania. Mnie jednak z oczywistej perspektywy zahipnotyzowanego dotychczas wyłącznie Californią interesuje co dalej, czy są jakieś plany na przyszłość, czy to tylko był jednorazowy spontaniczny wyskok? Trey mówi, iż Mr. Bungle w tym pierwotnym układzie personalnym nie ma żadnych sprecyzowanych zamiarów, ale nie wyklucza że może, kto wie. Co będzie to będzie, nie ma presji, może pojawi się sprężyna. :) Jest więc na razie tylko króliczek za którym ganiać nie będę, czekam więc cierpliwie na króliczka, który pobryka w rytmach jakie sobie wymarzyłem. Póki co wracam do fenomenalnej Californii i może dokonam reasumpcji dwóch startowych oficjalnych longów, by podjąć kaskaderską próbę wgryzienia się w ich zawartość. Odważę się, mimo, iż ryzyko połamania trzonowców spore!

niedziela, 20 grudnia 2020

Ma Rainey's Black Bottom / Ma Rainey: Matka Bluesa (2020) - George C. Wolfe

 

Ma Rainey's Black Bottom wchodzi na netflixowe ekrany w smutnych okolicznościach z dodatkową, bo naznaczoną tragedią promocją, gdyż w tym filmie (jak fani jego talentu doskonale wiedzą), widzimy w ostatniej roli nieodżałowanego Chadwicka Bosemana. Zaledwie przed czterema miesiącami przegrał on walkę z nowotworem, a tutaj w pożegnalnej odsłonie udowodnił z przytupem jak wiele filmowa branża straciła na jego przedwczesnej śmierci. Emocjonalny majstersztyk, mimiczna perfekcja - w szczególe i w ogóle ogromne brawa dla aktora, który rozpoznawalność zdobył udziałem w multipleksowym superhicie, a artystycznie wkupił się w łaski krytyki i bardziej ambitnej publiczności wcielając się widowiskowo w postać Jamesa Browna w dziele Tate'a Taylora. Obraz Georga C. Wolfe'a rozpoczyna się od skąpego, choć sugestywnego zarysowania czasów segregacji rasowej i znaczenia czarnego bluesa dla kolorowej społeczności, po czym dość niewinnie scenografia (taka urzekająco klimatyczna) skupia na sobie uwagę, by za chwilę pozwolić przejść akcji do właściwej lokacji, którą pomieszczenia jednego z chicagowskich studiów nagraniowych. Całość produkcji (byłem zaskoczony) okazuje się rodzajem teatru zaaranżowanego na potrzeby filmu. Stąd chwilę mi zajęło by przestawić się na kameralne kino, a dokładnie a'la sztukę wystawianą na "teatralnych" deskach. Sztukę opartą o żywe dialogi prowadzone w rytmie tradycyjnie jazzującego bluesa sprzed wieku. O wyraziste barwy i jeszcze bardziej żywe, ekspresywne postaci. Bowiem ich osobowości zostały zainspirowane rzeczywistymi, choć nieco przez historie zapomnianymi osobami, a występy genialnych warsztatowo aktorów znakomicie intencje twórcy przeniosły w wymiar praktycznej ekspozycji. Sceną trzęsą wspomniany Boseman i równie fenomenalna Viola Davis, którzy to wspólnie nadają ton znakomitej adaptacji sztuki Augusta Wilsona, zasługując tym samym w tandemie na oscarowe nominacje. W uzyskaniu przykuwającego uwagę widza efektu pomaga świetnie dozowane przez reżysera tempo i ogrom pulsujących emocji. Emocji zawartych w zaledwie nieco ponad dziewięćdziesięciu minutach filmu o nie wyłącznie rozbudowanej wyobraźnią dramatopisarza (zakładam) historycznej sesji nagraniowej. Ponadto filmu z widowiskowo rozegraną warstwą społeczno-filozoficzną, w której w centrum zamieszania postaci doświadczone rasizmu najmroczniejszym obliczem stają twarzą w twarz z białym przemysłem muzycznym nastawionym wyłącznie na spieniężanie talentów artystycznych pogardzanej społeczności afroamerykańskiej. 

P.S. Dodam jeszcze, że jako współproducent w napisach końcowych widnieje Denzel Washington, co z miejsca moje skojarzenia wysyła w kierunku równie teatralnych Płotów, jakimi próbował niedawno jako reżyser i aktor jednocześnie zawojować hollywoodzkie salony. Wtedy w moim przekonaniu artystycznie wiele by zostać przez krytykę docenionym pracy powszechnie rozpoznawalnego aktora brakowało. Teraz jednak nie tylko zbiegi okoliczności pozwalają śmiało myśleć o splendorze spływającym podczas oscarowej gali. Nie ma mowy by nie uczczono pamięci Bosemana, dostrzegając jak wiele dał z siebie kręcąc pełne pasji ujęcia, a i wielce spektakularnej kreacji Violi Davis nie mają prawa członkowie Akademii zignorować. Viola jako Gertrude "Ma" Rainey i jej srebrne zęby niewątpliwie zasługują na najwyższe branżowe zaszczyty.

sobota, 19 grudnia 2020

Jungleland / Prawo dżungli (2019) - Max Winkler

 

Świetna nuta towarzyszy w tle tej gorzkiej historii, a szczególnie w pamięć zapadają sentymentalne numery wybrzmiewające w czasie początkowych napisów i finałowego starcia. Takie kino to ja bezdyskusyjnie szanuje, takie kino uparcie staram się promować. W centrum jego zainteresowania prowincjonalna rzeczywistość, ludzie z krwi i kości w absolutnie niedoskonałym ale szczerym wydaniu. Kino głęboko przygnębiające, często wręcz bolesne, które zrozumiale z zasady nie kończy się typowym happy endem, lecz gdzieś pomiędzy wierszami mimo wszystko ze szczątkowym optymizmem przekazuje prawdę o podłym życiu na marginesie, dotykając miękkiego emocjonalnego podbrzusza i cierpko przypominając o najważniejszych wartościach. Zagubienie tu i teraz, którego genezą decyzje fatalne z przeszłości, egzystencja w ekstremalnie popieprzonych realiach trudnego dzieciństwa - tego całego gówna wszelkie złożone konsekwencje i wysoka cena zapłacona za nie zawsze wprost indywidualnie zawinione błędy. Marzenia przyziemne, proste potrzeby, lecz mimo wszystko niemożliwe do zrealizowania, kiedy wciąż pod górkę. Ciągłego pasma rozczarowań koszmar, ale też mimo wszystko niezrozumiale niegasnąca nadzieja na lepsze jutro. To merytorycznie, warsztatowo natomiast świetne kadry, żywe ujęcia walk (lecz to jednak nie jest film o boksie) - doskonałe po prostu oko faceta od zdjęć, który kręcąc w surowej stylistyce odważył się wtrącić do obrazu ciekawe wcale niezgorsze artystyczne smaczki. Poza tym ekscytujące wciąż młode aktorstwo stawiające na ograniczoną mimiczną ekspresję ludzi o poobijanych duszach i na finał zaskakująca epizodyczna rola weterana Johna Culluma (tak, Hollinga Vincoeura z Przystanku Alaska).

P.S. Jeśli szukać skojarzeń, to piszą i ja się z tym zgadzam, że duchowo blisko do Wojownika Gavin O'Connora.

piątek, 18 grudnia 2020

La paranza dei bambini / Piranie (2019) - Claudio Giovannesi

 

Mroczna strona współczesnego Neapolu - miasta z tradycjami mafijnymi, a w nim zakorzenione w obyczajach kryminalne układy i bandycki narybek, który grupowym bohaterem tej pesymistycznej historii. Smarkacze wychowani w środowisku zmarginalizowanym, powielają tylko autodestrukcyjne wzorce, idąc instynktownie w półświatek przestępczy. Imponują im pieniądze, możliwości i wpływy. Markowe ciuchy, lans na dzielnicy, którego nie zapewni szkoła czy uczciwa robota. Łatwiejsze życie nęci, cicha egzystencja przeraża, a niesprawiedliwość społeczna ich najbliższych dotykająca motywuje. Pokaż się bez względu na ryzyko i koszty jakie w przyszłości trzeba będzie zapłacić, stań po tej stronie, która doraźną korzyść ci przyniesie. Temat gruby, ale realizacja sztampowo poprawna, bez koniecznego jebnięcia, aby zamiast filmu bez dłuższej historii, obejrzeć coś co na poważnie w pamięci pozostanie. To co akurat pod nos mi Claudio Giovannesi podrzucił, mogło wstrząsnąć znacznie mocniej, gdyby konstrukcja scenariusza wychodziła poza typowość, a aktorsko wyrywało z butów i wymuszało emocjonalną interakcję z postaciami. Ci smarkacze z ekranu może i dają radę, są nawet w miarę przekonujący w tej swojej naiwności wobec zawodowej gangsterki. Mimo to tego czegoś decydującego brak. Nie odczułem, nie przeżyłem żadnego uniesienia. Po prostu seans przetrwałe, gdyż może zbyt wiele oczekiwałem.

P.S. Ten film jest taki niedokończony - i nie mam tu na myśli akurat otwartego finału. Ten świat w nim przedstawiony, jest taki mało wiarygodny - i nie mam tu absolutnie na myśli lokacji w których szybka kariera żółtodziobów osadzona. 

czwartek, 17 grudnia 2020

The Prom / Bal (2020) - Ryan Murphy

 

Nostalgii w hollywoodzkim stylu ciąg dalszy, bo oto Netflix po wyprodukowaniu retro Manka i być może też po oszacowaniu oszałamiającego komercyjnego sukcesu konkurencji (La La Land), poszedł jak nie tylko księgowość podpowiadała w rozbuchane musicalowe widowisko i jak domniemam tym samym może dołożył za jego sprawą kolejne przewidywane oscarowe nominacje, do już i tak biorąc pod uwagę producencki staż rynkowy pokaźnej ich puli. Podpierając się kasowym broadway'owkim hitem, ubrał zaangażowanie w kwestie społeczne w połyskujące przebogatą kolorystycznie pstrokaciznę i zrobił szołmeńską rewię o niesprawiedliwości społecznej i emocjonalnych cierpieniach. Rewię męczącą banalnością poprawności politycznej, adaptującą masy frazesów, ale pomysł myślę mimo wykorzystania świadomej gatunkowej tandety jest trafiony, bowiem nie należy o homofobii kręcić wyłącznie w tonie intelektualnej pretensjonalności, czy śmiertelnie poważnej dramatycznej emfazy. Od strony realizacyjnej The Prom wychodzi na przeciw widza z gigantycznymi technicznymi możliwościami, które w tym miejscu w takiej właśnie barwnej konwencji automatycznie się samookreślają i bezpośrednio manifestują swoją praktyczną przydatność jako środek zastępczy, gdy brakuje merytorycznej błyskotliwości i dominują klisze gatunkowe wraz z prostotą przekazu. Ażeby całkowicie nie deprecjonować ich wartości i pozytywnego znaczenia we współczesnym kinie (bo byłaby to oczywista niesprawiedliwa ocena) definiują również jak fenomenalnie można obecnie uwypuklić oddziaływanie obrazu i dźwięku, by widz głównie multipleksowy mógł poczuć siłę ich wyrazu. Niby to taki a’la disneyowski kicz, a ja jednak jestem na tak, bo to może banalna, może nawet infantylna, ale przede wszystkim wzruszająca MAGIA pierwotnego kina.

P.S. Meryl nasza jedyna, jak zawsze zjawiskowa. Ona jest w stanie doskonale zagrać wszystko. Ile jest aktorek, które niemal od pięciu dekad są na absolutnym topie?

środa, 16 grudnia 2020

Sole (2019) - Carlo Sironi

 

No nic się pozornie nie dzieje – temat ciekawy snuje się przez sto minut, jednak z żelazną konsekwencją ubrany w skromne środki stylistyczne. Momentami widzimy jakieś próby wizualnego posiłkowania się quasi artyzmem (ujęcie okienne z morzem w tle), ale wszystko jednak podporządkowane zostaje kluczowej zwartej filmowej formule (inaczej idei o zerowej niemal atrakcyjności), determinującej ograniczony do nielicznej widowni los obrazu. Obserwujemy powściągliwe relacje introwertycznych smarkaczy, takich wyrzutków po przejściach, którzy życie wiodą na marginesie i radzą sobie jak tylko potrafią z tym co trudny los im zgotował. Ona emigrantka z Polski, w ciąży zaawansowanej, z planem którego sprężyną dziecko wystawione na sprzedaż. On zaś makaroniarski cwaniak, w dresie, więc niczym nie różniący się od naszej młodocianej szlachty, która nie pracuje. Typ bez mimiki (znam takiego jednego w rzeczywistości), którego zbieg okoliczności i okazja do zarobienia kasy, z tą handlową sytuacją powiązały. Snują się oni, snuje się fabuła, ale można sporo w tej względnej ciszy, milczeniu tylko z dialogami skąpymi wyczytać (jeśli zna się życie nie tylko pod kloszem). Można dać się wciągnąć w przygnębiający klimat i wiele między wierszami o dzieciakach z trudnych środowisk wyczytać, ale można też uznać, iż niby to kino ambitne, świadomie rezygnujące z dekoracyjnych szczegółów, ale w zamian dające wyłącznie nudę. Można tak wprost uznać, że właściwie temat odarty z odnośników, komentarzy, lecz prawda psychologiczna o bohaterach z autentyzmem celnie obnażona, ale można też stwierdzić, że wewnętrzny puls za słaby, aby dramatyzm tej historii w miarę atrakcyjnie widzowi sprzedać. Można sobie wybrać co się myśli. Nikt nikogo tutaj do jednej z opcji nie przymusza, bo film to w tym sensie neutralny. Choć finał nie pozostawiający człowieka obojętnym! 

wtorek, 15 grudnia 2020

Let Them All Talk / Niech gadają (2020) - Steven Soderbergh

 

Soderbergh kręci na potęgę i raz wychodzi mu lepiej, raz trochę mniej niż lepiej, ale nie przypominam sobie, by nakręcił coś całkowicie nieinteresującego. Wchodzi bez kompleksów w różne gatunki, nie ma przy tym oporów, by z reżysera filmów mocno dofinansowanych przestrajać się w twórcę kina dalekiego od blockbusterowego. Nawet jeśli nie wszystko co stworzył dotknięte przez palec Boży i czasem estetyka, stylistyka w jakiej majstruje nie trafia w mój gust, to jako ważnego współczesnego człowieka od amerykańskiego kina szanuje go, mimo kiedyś chwilowego zwątpienia. Czekam jednak zawsze z utęsknieniem na większe produkcje sygnowane jego nazwiskiem, bo wiem że jak ma konkretnie zobowiązującą kasę to się mocno przykłada, a z mniejszym budżetem to nie zawsze ten pozornie odprężający komfort braku presji ma na niego wpływ dopingujący. Lecz teraz mam oto przed sobą historię całkowicie pozbawioną pompy, taką klasycznie udramatyzowaną kameralną obyczajówkę i jestem odbytym seansem zachwycony. Powód tej mega satysfakcji leży w genialnym, uroczo ważący słowa aktorstwie, fantastycznie rozpisanych dialogach i przesłaniu, które intymnie żegna dawne i z rozważną wyrozumiałością wita nowe. Tutaj jak w tytule, tylko gadają, ale jak pięknie oni ze sobą rozmawiają i ile w tym gawędziarstwie cech niezwykłych osobowości postaci uwypuklonych. Ile doskonałego, bowiem gustownego poczucia humoru i wysublimowanej dojrzałej mądrości. Ile tego dobra w filmie, który niczym oryginalnym nie epatuje. W nim dzięki skromnym zabiegom technicznym jest więcej magii niż w najbardziej dopieszczonym przez pieniądze hicie. W nim wielkie dobro kunsztownie zrealizowanych scen ze znakomitą muzyką wypełniającą szczelnie większe milczące pauzy, pomiędzy fascynującymi dyskusjami bohaterów. A teraz na koniec zostawiłem najmocniejsze. Teraz zaszokuje, gdy z pełnym przekonaniem zasygnalizuję, iż chciałbym kiedyś jeszcze obejrzeć film Woody’ego Allena tak dobry jak ten allenowski obraz Soderbergha. :)

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Sound of Metal (2019) - Darius Marder

 

Obraz to (tak jak uczciwość reżyserska od tematu wymagała) w całej swej okazałości i sugestywności wstrząsająco surowy. Tu się twórca/twórcy nie popisują wymyślnym artyzmem formy. Tu się nie zastępuje prawdziwych emocji żadnym ich substytutem. Tutaj wartością nadrzędną jest kluczowa cisza i jej ekspozycja, jako integralna część i wartość uzyskanej kompozycji filmowej. Na równi priorytetowo potraktowano również aktorstwo - autentyczne, bez pozy, grama fałszywej nuty, ucieczki w rujnującą naczelny autentyzm stylizację. Tutaj gra człowiek i gra emocjami – szokiem, frustracją ale i nadzieją oraz rozczarowaniem. Utracić słuch i usłyszeć na nowo dzięki nauce, to jednak nie słyszeć tak wyraźnie jak się pamiętało. Brzmienie i jego jakość jest wyznacznikiem komfortu, a ono w tym przypadku niestety niedoskonałe. Pogodzić się i żyć w ciszy, czy dostosować do nienaturalnego dźwięku? Skupić na problemie, czy zastępczo tonąć w złudnych nadziejach? Coś się też więcej w życiu bohaterów komplikuje, w międzyczasie wiele się zmienia, życie przecież toczy się dalej – czas nie stoi w miejscu. Świetnie skonstruowany, znakomicie wokół prawdy o życiu opleciony. To właściwie nie film o tym o czym się można było spodziewać. Ten film to znacznie grubsza sprawa. To poniekąd coś na kształt aktorskiej wersji dokumentu, rozbudowanego o wszystkie konieczne dla zrozumienia istoty problemu wątki. Film bez owijania w bawełnę i analizowania kwestii marginalnych. To czysta emocjonalna esencja i gdyby się uprzeć w poszukiwaniu skojarzeń, czy zbieżności można się ich bez trudu dopatrzyć. Przecież fundamentem jego zalet fenomenalny scenariusz inspirowany notatkami Dereka Cianfrance’a, a efekt finalny uzależniony od spojrzenia autora scenariusza do A Place Beyond the Pines, więc aż tak daleko szczególnie od pamiętnego Blue Velvet Sound of Metal nie pada. Polecam gorąco, bowiem myślę że miałem przed momentem do czynienia ze znaczącym dziełem kina wystarczająco niezależnego, by przekonująco oparło się komercyjnej presji trywializowania i banalizowania.

niedziela, 13 grudnia 2020

Satyricon - Volcano (2002)

 


Wieli szum wokół Volcano był wywołany, mnóstwo dziennikarzy na premierę albumu przez wydawcę zostało zaproszonych i w każdym szanującym się magazynie około metalowym obszerny raport z tego wydarzenia musiał się odnaleźć. Wydarzenie może nie bez precedensu w światku metalowym, bo kontrakty z majorsem już wcześniej bez większego powodzenia formacje metalowe podpisywały, ale nie było do tej pory pośród nich grupy, która tak wysokim statusem w undergroundzie by się cieszyła i poza tym, która nie reprezentowała stylistyki tak dalekiej od mainstreamowej. Jak się zakończył ten eksperyment na żywej tkance zespoły Satyra i Frosta, to już każdy komu dźwięki przez nich tworzone nieobce wie, ale przecież nie zawsze, a wręcz rzadko album tak kontrowersyjny estetycznie i dla gatunku przełamujący bariery, z miejsca otrzymuje zgodną z jego rzeczywistą wartością ocenę i trafia na listę najlepszych studyjnych odsłon tegoż. Chcę zasygnalizować przez to, iż będąc nic nieznaczącym elementem zbioru fanów Satyricon, którzy prymitywnych wyziewów z początku kariery, czy tych epicko rozbuchanych z drugiego etapu, a nawet tych mega rebeliancko-ekstrawaganckich nie poważają nader mocno, a swoją właściwą przygodę z Satyricon rozpoczynali świadomie wielką przyjaźnią z Now, Diablical, zainicjowaną wcześniej przez bardzo dobry kontakt właśnie z Volcano, czuję wielką satysfakcję, iż prawie od początku poznałem się na jej jakości - wręcz przeciwnie do fanów radykalizujących postawy i opinie. Nie widzę problemu, by nazywać mnie nawet szalikowcem ugładzonego oblicza Satyricon, choć trudno nie zgadzać się z twierdzeniem, że Satyricon black'rollowy, to Satyricon równie bezkompromisowy, ale jak już ktoś chce tak prosto klasyfikować jego oblicza, to co ja tu będę protestował - niech ma! W moim osobistym przekonaniu brudny rock'n'roll w kompozycjach duetu z Oslo był nie tylko naturalnym ewolucyjnym krokiem, ale celnym trafieniem pozwalającym na nazbyt wtedy umodelowanej scenie black metalowej się odróżnić. Ten krok pozwolił w dalszej perspektywie pozostać Norwegom wciąż w grze o najwyższą stawkę, ale mimo iż poniekąd ograniczył im kreacyjne kierunki to (co uznaję za najistotniejsze), nie pozwolił grzęznąć w megalomanii awangardy totalnej. Pozorny krok w tył, w znaczeniu uproszczenia struktur kompozycji, okazał się wielkim, bo odważnym krokiem w przód, który w odróżnieniu od wielu innych możliwych nie przyniósł zagubienia w świecie aranżacji formatowanych pod sukces komercyjny, a wręcz przeciwnie, utrzymał artystyczną jakość, bez kosztów powiązanych z pójściem na taką iluzoryczną łatwiznę. Volcano wówczas był twardym orzechem do zgryzienia, dziś myślę iż doczekał się należnego mu szacunku i miejsca pośród najważniejszych dokonań sceny ekstremalnej. Niech mi ktoś powie, kto nie macha bańką przy mega motorycznych Fuel for Hatred, Possessed, czy nie pozwala się zahipnotyzować tym bardziej rozbudowanym kompozycjom z Volcano?  Może ty ortodoksie nie, ja natomiast pomachuję! :)

sobota, 12 grudnia 2020

Gone is Gone – If Everything Happens For A Reason… Then Nothing Really Matters At All (2020)

 
 

Dosłownie przed chwilą donosiłem, że tak samo Troy Sanders, jak i Greg Puciato, to ostatnio najbardziej płodni i czynni muzycy na około metalowej scenie. Każdy z nich udziela się w kilku projektach, a te projekty właśnie swoją aktywność teraz ujawniają. O tym, że ekipa Gone is Gone pracuje systematycznie nad nowymi kompozycjami wiedziałem od dłuższego czasu - dokładnie od kiedy zaczęły się konsekwentnie na YT pojawiać świeże obrazki do kolejnych, zmontowanych z pasją tajemniczych klipów. Trzymali jednak muzycy w tajemnicy co może z tej pracy w dalszej perspektywie wyniknąć, a ja zastanawiałem się czy sklecą jakieś mini, bądź epkę, a może materiału w zanadrzu na tyle mają wiele, iż śmiało longplay powstanie. Ta ostatnia opcja właśnie ciałem się stała, a If Everything Happens For A Reason… Then Nothing Really Matters At All (och!), jest z każdym odsłuchem dla mnie mniejszą zagwozdką - którą na starcie była niesamowicie intrygującą, ale i trudną w odbiorze. Jest drugi long w historii (chyba na dzisiaj kwartetu) daleko bardziej wymagający od debiutu, a o piekło bardziej spójnie skonstruowany od startowego mini z roku 2016-ego. Albumem z którym zaprzyjaźnienie wymaga czasu i samozaparcia, choć przez wzgląd na frapujący charakter użytych tu dźwięków, powracanie do niego (nawet jeśli obarczone intelektualnym wysiłkiem) nosi znamiona magnetycznej i osobliwej przyjemności. Gone is Gone ewoluuje odwrotnie proporcjonalnie do tempa w jakim kompozycje z dwójki oscylują i w rejony nie bardzo z mainstreamem mające po drodze. Wspomnę tylko, że najbardziej chwytliwym numerem w programie jest mega ciężarny Breaks, a reszta nawet jeśli po detalicznym się w nie wsłuchaniu, posiada jakiś tam szczątkowy potencjał przebojowy, to do atrakcyjności "piosenek" z Echolocation im diabelnie daleko. Zniknęły całkowicie skojarzenia z brytyjską zimną falą czy innym ejtisowym syntezatorowym (plumkaniem), a na ich miejsce powstała osadzona na ospałym elektronicznym bicie i niskim strojeniu wioseł i basu fuzja własnego spojrzenia na syntetyczna muzyczną materię, przez pryzmat twórczości formacji pokroju Nine Inch Nails. Tyle że kiedy ja wciąż nie potrafię docenić dźwięków emitowanych przez legendę której dowodzi Trent Reznor, tak w nawet najbardziej nieprzyjaznych dźwiękach Gone is Gone potrafię się zatracić. Jest w nich niesamowity vibe (Breaks, to jest ku*** miazga, rzecz piekielna), coś intrygująco odhumanizowanego i apokaliptycznego. Jest w nich quasi industrialny hałas, który dla mojego wielkiego zaskoczenia absolutnie mnie nie boli!

piątek, 11 grudnia 2020

25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy - Jan Holoubek

 


W przypadku filmów, które kręcone są na podstawie głośnych wydarzeń o których istnieniu słyszał właściwie każdy, zawsze istnieje gigantyczna obawa, że na potrzeby spieniężenia tragedii, zostanie ona nie tylko fałszywie, ale często zwyczajnie kiczowato ukazana. Nie ma obecnie bardziej poruszającej opinię publiczną historii, od tej której ofiarą Tomasz Komenda, a decyzja o jej sfilmowaniu rzecz jasna w tych warunkach z daleka śmierdziała zwykłą komerchą. Jednak młody Holoubek nie poszedł drogą na skróty, a zdecydowany udział w finalnym sukcesie formuły ma znakomicie rozpisany scenariusz Andrzeja Gołdy oraz narzędzia jakich użyto, aby widzem wstrząsnąć. To żadne prostackie epatowanie polityczną sensacją w stylu kiczu Patryczka Vegi, lecz okazała i poruszająca autentyzmem historia cierpienia i determinacji. Film Jana Holoubka może nie jest dziełem, które przejdzie do historii polskiej kinematografii, a po prostu bezpośrednim, surowym i skromnym świadectwem przegniłych skurwysyństwem okoliczności w jakich na tej ziemi przychodzi nam funkcjonować i w jakich Komenda przeżył wiele lat - pochodząc z środowiska, któremu społeczeństwo etykietę z łatwością przykleja. Koszmar, dramat… jak to możliwe? Wszyscy w szoku! Niedowierzanie! Przecież, jak to? Takie życie w polskim bagienku, w którym wyciera się mordę wartościami, a hipokryzja i zwyczajne skurwienie nie tylko dla karier usprawiedliwia wszelkie podłości. Mnie nie dziwi, a jak kogoś dziwi, to udaje, albo głupi, bądź wciąż mimo wszystko pełny wiary w tych ludzi, którzy potrafią sobie spojrzeć w oczy. Kilka powiązanych wątków sprawy toczy się równolegle, kilka przeskoków do retrospekcji, więc łatwo wpaść w niejasna plątaninę, ale tutaj wszystko jest wyraziste, więc podkreślam, ukłony w stronę autora scenariusza. Ponadto jakieś tam symboliczne odniesienia, jakieś tanie chwyty - bluza z napisem Future i zabieg z umieszczeniem w finale prawdziwej osoby Tomka. No to akurat, to chyba nie wiem? Wiem jednak, że jak o powstawaniu tego filmu usłyszałem, to myślałem że nie będzie o czym z uznaniem pisać. Nietrafnie wówczas spekulowałem i teraz uczciwie bije brawa dla autora scenariusza i reżysera. 

czwartek, 10 grudnia 2020

Killer Be Killed - Reluctant Hero (2020)

 


Super skład powraca. Skład w którym na równi pierwsze skrzypce grają Max Cavalera (wiadomo Sepa, Soulfly itd.), Troy Sanders (wiadomo Mastodon, Gone is Gone) i Greg Puciato (też wiadomo TDEP, TBQ itp.), wspomagani metodycznie ciężarnym bębnieniem, nie mniej od pozostałych szanowanego człowieka z Converge i Mutoid Man! Odradza się po ponad sześciu latach ta przyciągająca wielce uwagę ekipa i bez zbędnych kombinacji nagrywa płytę, która niczego nowego przed fanem wyżej wymienionych nie odkrywa, bo wciąż korzysta z tej samej talii kart, w której Jokery odgrywają kluczową rolę. Kartami przeważającymi szalę wszystkie te cudne kombinacje wokaliz Pana Puciato (z serca melodyjnie i z trzewi wrzaskliwie), Pana Troy'a (jakby z otchłani, podniośle, hymnnicznie) i Pana Maxa z charakterystycznym zdartym, gardłowym charczeniem. Bez tej zasadniczej cechy, kompozycje nie były by może miałkie, bowiem ich aranżacje podporządkowane popisom wokalnym, posiadają wspaniały drive oparty na świetnym motorycznym gitarowym riffie, lecz z pewnością całościowo straciłyby na aranżacyjnym uroku, płynącym wprost z możliwości użycia różnorodnych partii brawurowego śpiewu i chaotycznego jazgotu. Bez nich jest to jednak tylko modern thrash, a z nimi coś znacznie bardziej na scenie wyjątkowego. Z nimi każdy numer to efektowna przygoda, podczas której doświadczania oczywiście przychodzą na myśl skojarzenia z macierzystymi, bądź pobocznymi projektami wchodzących w skład Killer Be Killed muzyków. Jednak dla mnie, fana wszystkiego co szczególnie Puciato i Sanders muzycznie robi, to raz kolejna okazja by dać się porwać ich talentom, dwa żaden problem by poszczególne autorsko kopiowane specyficzne frazy od siebie odróżnić. Ktoś tam oczywiście może sarkać z wyrzutem, że Puciato zamiast kręcić się w kółko z The Black Queen i Killer Be Killed, a teraz jeszcze solowo, mógłby na nowo skumać się z ziomkami z Dillingera i nagrać coś znacznie bardziej po eksperymentatorsku ekscytującego. Ja jednak uważam, że nie ma się co spieszyć, a póki jakość współpracy pod szyldem KBK jest wyśmienita, to niech się wszyscy wymienieni Panowie wystrzelają jak mają jeszcze czym, a na powrót The Dillinger Escape Plan przyjdzie jeszcze czas. 

P.S. To jest tak i powyżej mam na to niezbity dowód, że jak w grupie jest trzech liderów, to zawsze o którymś w rece będzie więcej i nie zawsze gdzie kucharek więcej niż jedna, to nie ma co dobrego na ząb wrzucić. :)

wtorek, 8 grudnia 2020

The Haunted - rEVOLEr (2004)

 


Pamiętam doskonale, jak wówczas, tuż po premierze katowałem rEVOLEr i jak bardzo wkradł się on w moje niemal wyłącznie "metalowo" ukształtowane łaski. Wiązałem wtedy z ówczesnym składem The Haunted ogromne nadzieje i kiedy wraz z kolejnymi materiałami we łbie Petera Dolvinga zaczęły zachodzić niepokojące zmiany (nazwijmy je wprost świrowaniem), byłem kompletnie rozczarowany. Może niesprawiedliwe jest zrzucanie całkowitej winy za słabe Versus i Unseen na gardłowego, a zasługi za wciąż jeszcze bardzo w porządku The Dead Eye przypisywanie ojcom założycielom w osobach braci Björler. Niepokoje, a później tarcia wśród wyżej wymienionych, zapewne po części pomiędzy nich wszystkich rozłożone - może nie na równi proporcjonalnie, bowiem gdzie tam temperamentowi Jonasa i Andersa, do szaleństwa Petera, ale jednak. Dolving przecież sukinkotem konkretnym, a jego ekspresyjna osobowość była idealna dla modern thrashowej napierdalanki, lecz każdy jak lubi jaja, to nie do kolan, o czym przekonałem się podczas nie bardzo udanego gigu The Haunted na jednej z katowickich Metalmanii. Ale plotki, pogłoski frrruu...., o zawartości mega płyty z 2004-ego roku trzeba by na potrzeby archiwizacji napisać. Ogólnie niewiele się w porównaniu do poprzedzających ją albumów zmieniło, a to co uległo przeobrażeniu głównie zasługą wokalnej pracy  powracającego do składu Dolvinga. Jego agresywny wrzask nie schodzi oczywiście poniżej wystawiających na próbę słuch rejestrów, ale pojawiają się momenty (All Against All, Burnt to a Shell, Nothing Right czy My Shadow), kiedy drze tego ryja znacznie melodyjniej, a dopingują go do tego miażdżące zwolnienia. One świetnym urozmaiceniem dość przecież jednorodnej struktury kompozycji, w których rządzi ciężki, mocarny i szybki riff, w którym finezja zostaje ożeniona z agresją. Nadal to galopada, jednak galopada (jak na standardy death-thrashowe) z bujającym drive'm, a wręcz groove'm. Emitowane dźwięki przyjazne dla adrenaliny w organizmie pobudzania, machania rytmicznie dyńką w typowo euforycznym dla każdego metala uniesieniu. To też jest nuta, którą w dużym stopniu na jakiś czas, na rzecz odkrywania bardziej zakręconego grania zarzuciłem, a obecnie do niej ochoczo powracam i czuję, iż ta przerwa wpłynęła na jej odbiór wyłącznie ożywczo. Poza tym jak długo można odstawić w kąt krążek z tak zajebistą szatą graficzną? :)

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Mank (2020) - David Fincher

 

To naprawdę przedziwne uczucie, oglądać współczesną produkcję zrealizowaną kropka w kropkę, według archaicznego przepisu sprzed osiemdziesięciu lat i bronić się niemalże przez cały seans, przed uczuciem zobojętnienia na fabułę, w obliczu totalnego skupienia na detalach technicznych. Mank to zaiste stylistyczna perła, począwszy od czarno-białej ekspozycji, przez ruch kamery, krótkie ujęcia, gwałtowne cięcia, przeskoki pomiędzy lokacjami i nawet błyski uszkodzonych klatek, a na dźwięku, jakby z wielkiej sali kinowej kończąc. Wszystko od strony retromanii w praktyce zastosowanej, jest tu detaliczne przemyślane, by wrażenie wizualne robić, lecz przez to właśnie historia właściwa rozpływa się w kluczowej pozornie dominacji formy nad treścią. Stąd film o powstawaniu innego filmu (precyzyjnie o inspiracji dla scenariusza), nawet jeśli dla jednego z największych klasyków starego kina, nie ma potężnych właściwości emocjonalnych, a silne emocje jeśli już widzem targają, to są ograniczone omalże jedynie do konfrontacji ogromnych oczekiwań z rzeczywistością. Paradoksalnie mimo, iż jest to film unikatowy, to jednak nie wyjątkowy. Ciekawa koncepcja, fachowe jej praktyczne uchwycenie, ale ja przecież ostatnio coś w ten deseń, lecz bez równego rozmachu oglądałem i tam akurat kwestia fabuły nie została przyćmiona wizualną stylizacją, chociaż ona też swój retro urok posiadała. Curtiz – Węgier, który wstrząsnął Hollywood jej tytuł, a rzecz o fragmentarycznej biografii reżysera Casablanki. Dokładnie o okolicznościach powstania legendarnej realizacji studia braci Warner, przez pryzmat tego co także w Manku rdzeniem merytorycznym, czyli relacji społeczno-polityczno-ekonomicznych Ameryki i Europy przełomu lat 30-tych i 40-tych. Poza tym o krok dalej poszedł też dziewięć lat temu Michel Hazanavicius kręcąc obsypanego nagrodami niemego Artystę, czy znacznie wcześniej Tim Burton z igrającym z konwencją Edem Woodem. Tak jak zamierzałem po pół godzinie seansu z Hermanem Mankiewiczem napisać, tak teraz napisałem, lecz na koniec dodam tylko (sprężyna w całościowym efekcie), by prawda o dziele Davida Finchera, jednak nie zagubiła się pośród wyłącznie estetycznych zachwytów, że jak się będzie chciało, to z seansu Manka sporo więcej niż powyżej sugeruje się wyniesie. Bowiem jest to grube dzieło z grubą promocją, która jeszcze grubsze oczekiwania nakręciła. A teraz włączę sobie Obywatela Kane’a.

P.S.1 Dodam, iż Fincher budując koncepcję tej znakomitej produkcji, wziął sobie do serca słowa samego Mankiewicza, który ustami doskonałego Oldmana powiedział, iż „Nie da się zrobić dwugodzinnego filmu w pełni przedstawiającego życie danego bohatera. Lepsza jest impresja na temat postaci”.

P.S.2 Nie przepadam pisać o filmach, o których w ciągu tygodnia powstanie mnóstwo tekstów, notabene niewiele się od siebie różniących, a ja chcąc czy nie chcąc stanę się marginalnym, ale jednak powielaczem zawartych w nich informacji, czy komentując z własnego, maksymalnie subiektywnego punktu widzenia, jednak to samo co inni widzą, a co interpretacyjne nie daje zbyt wiele przestrzeni do popisów elokwencji, nie uniknę właśnie tychże refleksji dublowania. Dlatego próbowałem dość koślawo pójść w "impresję". ;)

niedziela, 6 grudnia 2020

Greg Dulli - Random Desire (2020)

 


Wstyd mi zwyczajnie, że mimo iż świadomość powstania tego albumu u mnie od początku była, a i dobre słowo o nim z niejednego źródła usłyszałem, to przez natłok ciekawych premier postanowiłem jego istnienie zignorować. Teraz jednak nadrabiam to karygodne zaniedbanie i poniżej skreślam kilka słów w tonie pochwalnym, na jakie Random Desire niewątpliwie zasługuje. Jest ostatnimi czasy Dulli w gazie, bo dwa po wznowieniu działalności nagrane albumy The Afghan Whigs, to perły w koronie dorobku artystycznego Amerykanów, a numery zamieszczone na Random Desire niczym jakością programu zarówno Do to the Beast jak i In Spades nie ustępują. Właściwie to myślę, iż Dulli napisał w tym krótkim czasie tak wiele doskonałych kompozycji, w podobnej jak się okazuje stylistycznej formule, iż mógł śmiało wykorzystać je na kolejnym krążku macierzystej formacji, lub aby zbytnio nie zagęszczać jej wydawniczego cyklu, firmować go własnym nazwiskiem. Solowy to (nie debiut, ale... ;)), w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż artysta nagrał go właściwie sam - korzystając tylko miejscami z pomocy znajomych muzyków z branży. Mimo, iż głos jego dzisiaj, odwrotnie do kompozytorskiej formy dość zmarniały (na szczęście tylko gdy w wysokie rejestry wpada i musi długie frazy pociągnąć), to idealnie tutaj w formułę wpleciony. Więcej szeptanych fragmentów, mniej technicznych wygibasów i mnie to przypomina zarówno formalnie jak i jakościowo sytuację z ostatniego albumu Roberta Planta. To może różne formuły w obrębie emocjonalnej estetyki (a może jednak nie tak bardzo), lecz wyczucie muzyczne i idealne zbalansowanie znaczenia dźwięków wydobywanych z instrumentów i charakterystycznych walorów wokalnych, w urzekających semi akustycznych aranżacjach, niemal bliźniacze. Wdrukowany w charyzmę rockowy pazur, do tego elektronicznych zabawek poświata, ponadto gatunkowy ekstrakt z soulu i folku, a wszystko kunsztownie pięknym ściegiem zszyte. Zaprawdę powiadam wam, niezwykle dojrzałe granie i śpiewanie!

sobota, 5 grudnia 2020

Never Gonna Snow Again / Śniegu już nigdy nie będzie (2020) - Małgorzata Szumowska

 

Zastanawiam się teraz właściwie, czy sama Szumowska jest zadowolona z uzyskanego efektu? Mam na myśli głównie poziom aktorstwa, bowiem przeszarżowane role (nawet jeśli postaci, już na etapie scenariusza przerysowane, mimo wszystko) wzbudzają konsternację, a wręcz momentami kompletne zadziwienie (Pani Figura!). Zakładam, że doskonała obsada (Kulesza, Ostaszewska, Simlat i ten którego podobno miłośnicy Stranger Things znają, a ja nie znam), tak sama z siebie nie pozowała na kreśloną tak grubą kreską groteskę. Zatem naturalnie domniemam, że to właśnie szefowa taką wizję przeforsowała, więc może i zadowolona finalnie jest. Natomiast, że wizualnie jest zajmująco, to nie zaskakuje, bo akurat dzięki pracy Michała Englerta, Szumowska zdjęciami zahipnotyzować potrafi. Poza tym przecież, zna się na rzeczy i doskonale orientuje się jak magnetyczny klimat, z kilku prostych warsztatowych składników wydestylować. Czasem (a wręcz często) kłopot dla niej to zrobić, jednak film nieprzestylizowany wizją i ambicjami, lub nie przesiąknięty nazbyt bezpośrednio stereotypami, obnażającymi jej znikomą znajomość obiektu doświadczenia i interpretacji. W tym kontekście Śniegu już nigdy nie będzie, myślę iż najbliżej do Body/Ciało i Sponsoringu, a najdalej chyba od W imię... Osiedle ludzkich upiorów, elity nowobogackiej, miejsce strzeżone przez 24 godziny na dobę w tym momencie obiektem jej zainteresowania - dosłownie oaza praktycznego zewnętrznie spokoju, natomiast wewnętrznie egzystencji kompletnie zaburzonych ludzkich emocjonalnych wraków. Interesujące, a jakże, frapujące mocno, ale ktoś mógłby powiedzieć, że najlepsze z tego wszystkiego, to ten przemawiający do wyobraźni tytuł. Albo, jakby rzekł ktoś kto nie czuje potrzeby, by próbować zrozumieć i nie jest przygotowany na kino intelektualnie wymagające - żenujący pokaz ambicjonalnej sraczki, lub innego rodzaju, zrozumiała tylko dla reżysera pseudo sztuka, stworzona w celu zaspokajania wyłącznie ego autora. Ja mimo wszystko z ciekawością obejrzałem i wizualnej stronie pozwoliłem się omamić. Niewiele jednak z warstwy merytorycznej wprost zrozumiałem, więc szybko moje liche refleksje obudowałem interpretacją zawodowej krytyki i jako może niewystarczająco bystry widz donoszę, iż opowieść o super bohaterze bez peleryny, który super mocy nie posiadając, tylko swoją obecnością i czasem poświęconym, ludzkie wraki przed autodestrukcją ratował, uważam za rokujący. Znaczy ja do tego poziomu jeszcze nie dojrzałem, ale kto wie, może jeśli zrobię kiedyś habilitację z historii kina, to tak jak należy docenię symbolikę, jaką Szumowska w koncepcji zawarła.

czwartek, 3 grudnia 2020

Šarlatán / Szarlatan (2020) - Agnieszka Holland

 

Szarlatan Agnieszki Holland, to wprost ujmując taki mistrzowsko starannie zrobiony film. Z zachowaniem warsztatowej rzetelności i gruntowną faktograficzną podstawą, jako bazą dla kolejnych w jej filmografii okazji do rozliczeń ze skomplikowaną XX-wieczną historią bloku państw środkowo-wschodniej Europy. Oczywiście skonstruowany w takim zachowawczym, ale mimo wszystkich archaizmów za wady często we współcześnie produkowanym kinie postrzeganych, w starym, lecz dobrym, bo skupionym bezpośrednio na meritum stylu. Bez posiłkowania się niezrozumiałymi pseudo artystycznymi chwytami, skoncentrowany na tytułowej postaci i odtworzeniu autentycznie posępnego klimatu czasów stalinowskiego totalitaryzmu. To jednak nie przyjęta klasyczna, ocierająca się o teatr telewizji formuła, stanowi najważniejszą wartość obrazu Holland. Ja akurat nie odbieram jej w kategorii decydującej zalety (tym bardziej nie uznaję za wadę), bowiem najważniejsza jest tu sama historia, a sposób jej technicznego opracowania raczej drugorzędny. Reżyserka nakręciła film świadomie pozbawiony fasadowych emocji, a ich miejsce wypełniła chłodną, rzeczową narracją i analitycznym spojrzeniem na sportretowanego bohatera. Postać niejednoznaczną, w której duszy sporo sprzeczności, a w życiu jeszcze więcej tajemnic. Jan Mikolášek (jak doczytałem) był swego czasu w komunistycznej Czechosłowacji postacią ogólnie znaną, a jego wzbudzające zainteresowanie zasługi, szeroko komentowane na wielu płaszczyznach. Zarówno tej zawodowej (miał uleczyć „siłami natury”, za pomocą zielarstwa ponad pięć milionów osób), jak i na płaszczyźnie obyczajowej (dominujący porywczy charakter, homoseksualna orientacja) i wreszcie światopoglądowo-politycznej (ofiara zarówno represji stalinowskich, jak i hitlerowskich). Pomysł by przenieść na ekran jego życie, podsunął reżyserce autor scenariusza i była to jak finalny efekt ich współpracy pokazuje, koncepcja trafiona. Przyznaję, iż straciłem wiarę w Holland po Pokocie, odzyskałem po Obywatelu Jonesie, a teraz tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że ma ona wciąż intuicję do interesujących tematów i wyczucie w ich sumiennie wnikliwym opracowywaniu.

środa, 2 grudnia 2020

Airbag - Disconnected (2016)

 

Teraz już bodaj wiem, dlaczego na ostatnim albumie Airbag tak śmiało poszedł w urozmaicenie własnej nuty. Wystarczyło jedno przesłuchanie Disconnected, by zrozumieć, do czego mogli mieć pretensje wszyscy fani, którzy nie tylko lubią drzemać podczas odsłuchów ich krążków. To jasne jak słoneczko nad złocistą plażą, jak umysł bankiera tuż przed transakcją życia, jak… starczy! Disconnected zwyczajnie nuży (a może to tylko efekt  konfrontacji z ich najnowszym, znacząco bardziej ekspresywnym dziełem?) i jeśli nie jest najsłabszą płytą Norwegów i okaże się wkrótce (jak rozeznam się w The Greatest Show On Earth), iż jeszcze bardziej martwy emocjonalnie był poprzednik, to ja szczerze dziękuje, iż przez czas pomiędzy tegoroczną, a z 2011-ego roku produkcją muzyką Airbag niemal zupełnie się nie interesowałem. Myślę obecnie, że zmiana wprowadzona na A Day at the Beach była w ujęciu zainteresowanych niezwykle dla świeżości spojrzenia na progresywną estetykę korzystna, a ten mało wyrazisty Disconnected pomógł tylko szybciej wypełznąć Norwegom z mielizny inspiracji wyłącznie potwornie monotonnym klasycznym progresywnym rockiem. Żebym był dobrze zrozumiany, nie jest on całkowitą porażką i w zatrzęsieniu dreptania w miejscu znajdzie się kilka bardziej ekscytujących fragmentów. Ponadto ja szanuje (choć na co dzień zbytnio nie katuje) albumy legend gatunku, ale też nawet od epigonów wymagam więcej, niż tylko powtarzanie wytartych szablonów uskuteczniające samozaoranie w samozaszufladkowaniu. 

P.S. Może nie mam racji, bo może nie dałem wystarczającej szansy Disconnected? Gdyby coś, będę odszczekiwał. :)

wtorek, 1 grudnia 2020

The Pineapple Thief - All The Wars (2012)

 


Uprę się, a dokładnie pozostanę w przekonaniu, iż The Pineapple Thief bez Gavina Harrisona, to była ówcześnie grupa pozbawiona elementu decydującego. Składnika który przesądza o fakcie, iż mamy do czynienia z ekipą z ekstraklasy ambitnego rockowego grania. Nie żeby muzycy tej ważnej formacji nie posiadali chęci, by wysokimi lotami uznanie wzbudzać, lecz co naturalne chcieć, to nie zawsze móc. Nawet jeśli od pierwszych tego rodzaju wygłoszonych sądów, zdążyłem zdecydowanie głębiej wgryźć się zarówno w All the Wars, jak i o dwa lata późniejszą Magnolię, a moja optyka wyostrzyła się i została o kilkanaście procent pozbawiona radykalizmu, to nie zmienia się zasadniczo linia opinii i wyrazistość jej artykułowania. Może gdyby (pogdybam sekundkę), poznawał dorobek TPT we właściwej chronologicznie kolejności, wtedy być może ewolucja i jej kierunek byłby dla mnie łatwiejszy do wychwycenia, lecz myślę (zastanowię się momencik), przełom powiązany z dołączeniem do składu maestro Harrisona byłby równie newralgiczny. Z tego miejsca, w którym moja aktualna wiedza i doświadczenie kontaktu z Brytyjską ekipą konfrontuje się z All the Wars, słyszę i czuję, że te dziewięć kompozycji, nie zasługuje na większą niż tylko ta powyższa krytykę. Bowiem jest album z 2012-ego roku wypadkową współpracy autorskiej, grupy muzyków o zacnej muzykalności ogólnej oraz wrażliwości emocjonalnej. Oczywiście poczucie estetyki będzie zawsze kwestią indywidualną, jednakowoż w przypadku poddawanego tutaj refleksyjnej autopsji materiału, nie trudno uznać, iż jego ładunek duchowy ma charakter uniwersalnie poruszający. Utwory składające się na program powyższego, to tak samo przejmujące, jak bezkonfliktowo wciskające się w świadomość formy muzyczno-liryczne. Formy bezkolizyjnie płynące, fragmentami całkiem wartkim nurtem. Z klasyczną progrockowa ornamentyką, rozbudowaną melodyką oraz siłą wyrazu subtelną, lecz celnie dotykającą jeśli trzeba. Innymi słowy, to taki emblematyczny obraz neoprogresywnej nuty, która łączy ambicję i piosenkowość. 

P.S. Może tylko wyciąłbym z All the Wars kilka fragmentów quasi orkiestracyjnych. Dla dobra wspólnego - mnie jako fana i zespołu jako obiektu mojego fanowskiego uznania. :) 

poniedziałek, 30 listopada 2020

Gretel & Hansel / Małgosia i Jaś (2020) - Oz Perkins

 

To jest film operatorski, stylistyczna perełka, bo w pomysłowości autora zdjęć, także speca od scenografii oraz reżysera tkwi główna atrakcja. Kadry niby niczym wielce intrygującym nie zaskakują, ale są pieczołowicie ustawiane i jest w tej grze wizualnej wysmakowany artyzm, choć bez jakiegoś wielkiego wizjonerstwa. Kompozycja wizualna, ujęcia i kolorystyka są najmocniejszymi walorami tego horroru, skonstruowanego na motywach klasycznej bajki. Wraz z nimi, naturalnie też klimat, budowany misternie dzięki właśnie obrazowi, dźwiękowej oprawie i pomysłowi na fabułę. Oz Perkins jak doczytałem jest już przecież znany i doceniany jako fachowiec od „straszącego” gatunku, więc o warsztatowej wtopie nie mogło być mowy. Mrok leje się obficie, las posępny lęk wzbudza, a to uparte ustawianie postaci w centrum kadru potrafi  uwagę widza zaabsorbować. No przyznaje, że w ciemnościach coś przerażające się skrywało i ta trwoga w oczach postaci była dla mnie zaraźliwa. Ale też nieco przedziwnych kombinacji, które zamiast straszyć bardziej niesmak, tudzież uśmiech wzbudziły do konstrukcji wtłoczono, przez co dobrze, a fragmentami nawet frapująco spadło do poziomu poprawnie. Mimo wszystko dobra robota, niby baśniowa konwencja fantasy, a jednak odczucia niepokoju całkiem realne.

sobota, 28 listopada 2020

Meg Myers - Take Me to the Disco (2018)

 

Dobra, teraźniejszość wygląda tak, że nie ucieknę przed prawdą obnażającą zarówno moją kobiecą wrażliwość, jak i dla równowagi męską słabość. Mam na myśli zaobserwowaną tendencję, iż kamufluję w sobie ogromną sympatię do śpiewających młodych babeczek, które rzecz jasna nie świergotają żadnych pierdół pod akompaniament z keytara, tylko tworzą interesującą autorską nutę na przecięciu syntezatorowego popu, folku, soulu, r'n’b czy ogólnie odnajdującą się znakomicie w obrębie alternatywnego rocka, będąc tagowanymi gatunkowo, umownie jako indie. Długo się wzbraniałem również przed okazywaniem publicznie sympatii do tej pojemnej stylistyki, ale jak sobie nieco dyscypliny popuściłem, to już na bogato wysypały się z niej ciekawe muzycznie panny. Więcej niż tylko rhythmbluesowa Kovacs, oczywiście obowiązkowo, lecz po czasie doceniona Amy Winehouse i jeszcze dreampopowa Lana Del Rey. Dalej zdecydowanie mroczniejsza od powyżej wymienionych Chelsea Wolfe oraz świetne Bishop Briggs, Susanne Sundfør, Lorde, Phoebe Bridges, Winona Oak, Halsey, albo też (a owszem) najbardziej z nich rozpoznawalna Billie Eilish, a teraz Meg Myers. Oprócz tego sporo kobiet na wokalu w undergroundowych grupach metalowo-rockowych, w moim entuzjastycznym życiu muzycznym się przewija. Tym samym muszę zaprzyjaźnić się z prawdą, że jestem obecnie potwornie oddanym fanem wokalistek. Wow, nie do wiary po prostu. :) No ale przecież nic na siłę, nikt mnie nie zmusił, bym się zachwycał czymś, czym zachwytu bym nie czuł, stąd wbrew sobie nic nie robię. Dlaczego akurat w tej coraz bardziej kolorowej grupie Meg Myers ląduje? Bo tak czuję i basta. Atrakcyjna również fizycznie, dziś już kobieta, a jeszcze kilka lat temu jak widzę, dość nieopierzone dziewczę, z talentem i sporym urokiem na debiucie (sprawdzam obecnie) pokazała potencjał, a na Take Me to the Disco, to już popisowo zabłysnęła jako intrygująca i cholernie świadoma artystka. Nagrała krążek urzekająco melancholijny, fenomenalnie zaaranżowany, skrzący się feriom barw, ale mimo eklektyzmu zachowujący właściwą dla producenckiego profesjonalizmu spójność. Stworzyła we współpracy z Christianem Langdonem album, który brzmi jak złoto i jeśli nigdy w życiu bym nie trafił na scenę metalową i wychowywał się w atmosferze kultu wyłącznie dla muzyki popularnej, to Take Me to the Disco znaczyłoby dla mnie wszystko. Dziś, z perspektywy przeróżnych odsłuchowych niezwykłości (nie oszukuje) nie znaczy, ale niech mnie intuicja słuchowa już na zawsze zawodzi, jeśli nie będę kariery tej panny z przynależną zauroczeniu atencją śledził, bo to co już przy okazji promocyjnych działań wokół drugiej płyty widzę, to fantastycznie aktorsko zagrane clipy, dojrzałość i błyskotliwość w tekstach i wiele jeszcze innych zalet, w tym po prostu wdzięk, fantastyczna muzykalność i umiejętność zaintrygowania, nie tylko jako artystka, ale jako kobieta. Pamiętam że kiedyś jak mleko pod nosem miałem, to tak mnie wokół palca Natalie Imbruglia owinęła – jako dziewczę z tym właściwym pierwiastkiem. Myślę jednak, że Meg Myers, to jeszcze inna sytuacja. Podobna fiksacja, tylko że zdecydowanie akcent równomiernie rozłożony pomiędzy urodę, walory intelektualne i wokalne. Podsumowując, Meg Myers przynosi wraz z frazesem wykorzystanym przekornie w tytule albumu, muzykę popularną, lecz o charakterystyce znacznie głębiej niż można by sądzić eksplorującą wrażliwość i wbrew pozorom mrocznego lirycznego oblicza dojrzale afirmującą życie.

piątek, 27 listopada 2020

Hillbilly Elegy / Elegia dla bidoków (2020) - Ron Howard

 

Doświadczony branżowym obyciem, zbyt rzadko jak na swój doskonały warsztat wychodzący ponad rzemieślniczą sztancę Ron Howard, skroił kolejny film z potencjałem na nagrody Akademii. Takie zapowiedzi zza oceanu, rozbiły się właśnie o pierwsze (w skali globu nic nieznaczące :)) wrażenia naszej w pełni zawodowej, lub aspirującej do zawodowstwa krytyki. Czytam przed seansem między innymi (mimo że rzadko to robię), iż coś w scenariuszu nie pykło, że nawet jeśli to nie całkowita porażka, to jednak film zrobiony „w starym złym hollywoodzkim stylu” i ogólnie sporo w zaledwie dwóch poznanych (lecz myślę reprezentatywnych dla klimatu przyjęcia komentarzach) uwag, w stronę roboty reżysera kierowanych. Zaraz po tej lekturze oglądam i faktycznie coś (gdyby się tylko złośliwie czepiać) może być na rzeczy, bo te przeskoki ustawiczne pomiędzy retrospekcjami są szarżującą dynamiką męczące, ale taka przyjęta forma i nie ma w niej opcji by się w pogubić, to niestety ładunek emocjonalny poszczególnych scen zostaje momentami zagubiony, tudzież rozmyty. Mimo to są też rewelacyjne fazy, w których Elegia kopie konkretnie i emocjonalnie potrafi szczególnie ekstremalnie potargać. Natomiast aktorsko (nie do wiary, krytycy czepiają się też charakteryzacji) iskrzy tak jak powinno i gdyby nie te małostkowe wady w obrębie organizacji opartej na prawdziwych wydarzeniach fabuły, to Howard mógłby mieć pewność, że też zawojuje inne kategorie i coś więcej oprócz walki o indywidualne nagrody dla Glenn Close (jest w tej roli tak stanowcza wychowawczo, jak ja jestem lub jak myślę że jestem :)), czy Amy Adams (jest tu w tej roli tak emocjonalnie rozpieprzona, jak mam nadzieję, że ja nigdy jednak nie będę :)) uzyska. To fakt z którym ja nie mam zamiaru prowadzić dyskusji, że ten duet dosłownie nokautuje z ekranu, a ich wspólne interakcje wstrząsając nieprawdopodobnie, mogą też otwierać człowiekowi szeroko oczy na własne słabości, bądź fakty z biografii. Ostra tutaj rodzinka, totalny żywioł, zaklęty krąg rodzinnej przemocy, z której pomimo gigantycznego wysiłku nie sposób się wyrwać. Trudno być ponad tym, gdy koszmary wspomnień powracają i w dzieciństwie konsekwentne nasiąkanie osobowości ciągłą nerwówką odbija się czkawką zaburzeń, a w lustrze, co by nie uczynić widać tylko tą nienawidzoną gębę bezradności i złości. Mimo że nie dostałem w stu procentach tego, czego się spodziewałem, to przyjąłem na klatę wystarczająco wiele, by z przekonaniem stwierdzić, że to obraz zasługujący na uznanie. Ten film oglądany z chłodnym dystansem wiele traci, nabiera zaś wtedy większego znaczenia, gdy osobiste zaangażowanie wzbudzi. Jestem przekonany, że nie zważając na wymienione powyżej niedoskonałości, akurat ze mną zostanie na długo.

czwartek, 26 listopada 2020

Never, Rarely, Sometimes, Always / Nigdy, rzadko, czasami, zawsze (2020) - Eliza Hittman

 

Bez jakiejkolwiek koloryzacji przedstawionych okoliczności. Obraz w minimalistycznym ujęciu, pozbawiony podgrzewającego propagandowo pompatycznego komentarza, tylko i wyłącznie historia skupiona na człowieku i jego zagubieniu w obliczu sytuacji. Historia wolna od ideologizacji i oceny moralnej, które zawsze przeciągają uwagę od fundamentu problemu, w stronę usprawiedliwień, uzasadnień, wreszcie najczęściej oskarżeń. Można zarzucić, że brak w nim etycznego kierunkowskazu, że zdystansowany emocjonalnie i nawet zwyczajnie obojętny, ale po to taki, by przez własne widza sumienie został przefiltrowany i aby nic nie zakłócało czystości spostrzegania. Nie przeżyłaś, nie zrozumiesz, ale w takiej formule może nie łatwiej, lecz z pewnością bardziej rzeczowo i przytomnie wzniesiesz się na wyższy poziom empatii dla człowieka w obliczu tegoż dylematu. To taka chłodna fabularna relacja z prawdziwego życia, co nie znaczy że bez dramaturgii i przemyślanego, świadomego przesłania, które niech jednak każdy odczyta na własny sposób. Nie jest to obraz z kategorii pasjonujących, jak i nie jest też dzieło na potrzeby zachwycania oszlifowane artystycznie. To zaangażowane surowe kino niezależne, autentyczny dramat za żadne pieniądze nakręcony. W nim niemy, a dosadny krzyk nastolatki. Bezradny głos z miejsca, w którym zbyt szybko trzeba dorastać.

środa, 25 listopada 2020

Tiamat - A Deeper Kind of Slumber (1997)

 


Przypominam (na tyle ile pamiętam), iż musiał ów krążek w momencie wydania stawić czoło krytyce, akurat nie wyłącznie ortodoksyjnej. Udźwignąć zarazem oczekiwania ciekawych dalszej ewolucji fanów genialnego Wildhoney, lecz też przyjąć na klatę pretensje ze strony tych, którzy zasłuchiwali się w The Astral Sleep i Clouds, a dalej już zaczynali wyrywać włosy z głowy, przeklinając ochocze spojrzenia Johana Edlunda w kierunku progresji. W sumie, to jak zrozumieć potrafiłem jeszcze przy okazji Wildhoney utyskiwania zwolenników brutalnego oblicza, tak za cholerę nie byłem w stanie ogarnąć po cholerę się do dyskusji wcinają, skoro spiritus movens szwedzkiej załogi jasno i wyraźnie na każdym kroku dawał do zrozumienia, że idzie tam gdzie idzie i jeśli komuś z nim po drodze, to ok, a jeśli się nie podoba, to przepraszam wszystkich, ale ch** ja odlatuję. ;) Może tak było dosłownie, a może mnie wyobraźnia, wraz z ułomną pamięcią zawiodła, lub zwyczajnie poszedłem na żywioł z żartem. Faktem jednak bezdyskusyjnym jest, że A Deeper Kind of Slumber zrobił na scenie zamieszanie i to niekoniecznie takie, które sprzedaż krążka wywindowały. Zwyczajnie pomysł Edlunda był ambicjonalnie wyniesiony do poziomu częstokroć dla pospolitego metalucha nieosiągalny, więc trochę chłopakowi szalikowców ubyło i chyba na pełne uznanie ogromnej wartości swojego piątego długograja musiał poczekać - uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, aż kolejne produkcje, tylko coraz większy (he he) zawód pozostałej wymagającej bazie fanów będą przynosiły. Ale o tym co po Deeper Kind of Slumber Tiamat nagrywał może kiedyś, teraz na finał garść ogromna komplementów, na jakie piątka od początku zasługiwała, a których jak obserwuję obecne refleksje "tiamatomaniaków", oni już nie szczędzą. Album urósł dzisiaj do miana klasyka, a metalowcy otworzyli swe łby i dojrzeli do jego wielkości. Nie ma w jego programie jednak, aż tak wyrazistych "przebojów", jakich kilka na poprzedniczce się znakomicie odnalazło, bowiem znacznie więcej w aranżacjach szerokich przestrzeni do zagospodarowywania wszelkiego rodzaju ambientowymi plamami, czy właściwymi dla ówczesnego kierunku progresywnymi i psychodelicznymi tematami. Jedno mimo wszystko nie przestało być charakterystyczne - to niezwykle uduchowiony, niemal metafizyczny klimat, kojarzony z rytualnym obrzędem. Rytuałem pod natchnionym przewodnictwem, za pomocą wyszeptywanych głównie fraz wokalnych. W sześćdziesięciu minutach przebogatej muzyki (i dziś to słyszę najokazalej), dostałem masę intrygujących aranżacji, które jest podejrzenie, mogły powstać wyłącznie pod wpływem w miarę niegroźnych wspomagaczy. Oniryczny charakter A Deeper Kind of Slumber na to wskazuje, niezwykła głębia zawarta w całokształcie kompozytorskiej pracy i gigantyczna wręcz otwartość na niemetalowe inspiracje. To nie tylko wielkie dzieło w swoich stylistycznych ramach, to dzieło wybitne również ponad stylistykami. Trzeba tylko odpowiedniej wrażliwości i otwartej głowy, a fiksacja na punkcie ostatniej jak dotąd w pełni udanej perełki w dyskografii Tiamat gwarantowana. Chyba że tylko mnie obecnie ten krążek tak fascynuje. 

P.S. Tak, tak - otwiera listę kompozycji taki numer jak Cold Seed i nie jest on ani progresywny, ani psychodeliczny, ani ambientowy, bo można by uznać, iż jest po prostu wprost wyjęty z repertuaru The Sisters of Mercy. :)

Drukuj