Nostalgii w hollywoodzkim stylu ciąg dalszy, bo oto Netflix po wyprodukowaniu retro Manka i być może też po oszacowaniu oszałamiającego komercyjnego sukcesu konkurencji (La La Land), poszedł jak nie tylko księgowość podpowiadała w rozbuchane musicalowe widowisko i jak domniemam tym samym może dołożył za jego sprawą kolejne przewidywane oscarowe nominacje, do już i tak biorąc pod uwagę producencki staż rynkowy pokaźnej ich puli. Podpierając się kasowym broadway'owkim hitem, ubrał zaangażowanie w kwestie społeczne w połyskujące przebogatą kolorystycznie pstrokaciznę i zrobił szołmeńską rewię o niesprawiedliwości społecznej i emocjonalnych cierpieniach. Rewię męczącą banalnością poprawności politycznej, adaptującą masy frazesów, ale pomysł myślę mimo wykorzystania świadomej gatunkowej tandety jest trafiony, bowiem nie należy o homofobii kręcić wyłącznie w tonie intelektualnej pretensjonalności, czy śmiertelnie poważnej dramatycznej emfazy. Od strony realizacyjnej The Prom wychodzi na przeciw widza z gigantycznymi technicznymi możliwościami, które w tym miejscu w takiej właśnie barwnej konwencji automatycznie się samookreślają i bezpośrednio manifestują swoją praktyczną przydatność jako środek zastępczy, gdy brakuje merytorycznej błyskotliwości i dominują klisze gatunkowe wraz z prostotą przekazu. Ażeby całkowicie nie deprecjonować ich wartości i pozytywnego znaczenia we współczesnym kinie (bo byłaby to oczywista niesprawiedliwa ocena) definiują również jak fenomenalnie można obecnie uwypuklić oddziaływanie obrazu i dźwięku, by widz głównie multipleksowy mógł poczuć siłę ich wyrazu. Niby to taki a’la disneyowski kicz, a ja jednak jestem na tak, bo to może banalna, może nawet infantylna, ale przede wszystkim wzruszająca MAGIA pierwotnego kina.
P.S. Meryl nasza jedyna, jak zawsze zjawiskowa. Ona jest w stanie doskonale zagrać wszystko. Ile jest aktorek, które niemal od pięciu dekad są na absolutnym topie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz