To naprawdę przedziwne uczucie, oglądać współczesną produkcję zrealizowaną kropka w kropkę, według archaicznego przepisu sprzed osiemdziesięciu lat i bronić się niemalże przez cały seans, przed uczuciem zobojętnienia na fabułę, w obliczu totalnego skupienia na detalach technicznych. Mank to zaiste stylistyczna perła, począwszy od czarno-białej ekspozycji, przez ruch kamery, krótkie ujęcia, gwałtowne cięcia, przeskoki pomiędzy lokacjami i nawet błyski uszkodzonych klatek, a na dźwięku, jakby z wielkiej sali kinowej kończąc. Wszystko od strony retromanii w praktyce zastosowanej, jest tu detaliczne przemyślane, by wrażenie wizualne robić, lecz przez to właśnie historia właściwa rozpływa się w kluczowej pozornie dominacji formy nad treścią. Stąd film o powstawaniu innego filmu (precyzyjnie o inspiracji dla scenariusza), nawet jeśli dla jednego z największych klasyków starego kina, nie ma potężnych właściwości emocjonalnych, a silne emocje jeśli już widzem targają, to są ograniczone omalże jedynie do konfrontacji ogromnych oczekiwań z rzeczywistością. Paradoksalnie mimo, iż jest to film unikatowy, to jednak nie wyjątkowy. Ciekawa koncepcja, fachowe jej praktyczne uchwycenie, ale ja przecież ostatnio coś w ten deseń, lecz bez równego rozmachu oglądałem i tam akurat kwestia fabuły nie została przyćmiona wizualną stylizacją, chociaż ona też swój retro urok posiadała. Curtiz – Węgier, który wstrząsnął Hollywood jej tytuł, a rzecz o fragmentarycznej biografii reżysera Casablanki. Dokładnie o okolicznościach powstania legendarnej realizacji studia braci Warner, przez pryzmat tego co także w Manku rdzeniem merytorycznym, czyli relacji społeczno-polityczno-ekonomicznych Ameryki i Europy przełomu lat 30-tych i 40-tych. Poza tym o krok dalej poszedł też dziewięć lat temu Michel Hazanavicius kręcąc obsypanego nagrodami niemego Artystę, czy znacznie wcześniej Tim Burton z igrającym z konwencją Edem Woodem. Tak jak zamierzałem po pół godzinie seansu z Hermanem Mankiewiczem napisać, tak teraz napisałem, lecz na koniec dodam tylko (sprężyna w całościowym efekcie), by prawda o dziele Davida Finchera, jednak nie zagubiła się pośród wyłącznie estetycznych zachwytów, że jak się będzie chciało, to z seansu Manka sporo więcej niż powyżej sugeruje się wyniesie. Bowiem jest to grube dzieło z grubą promocją, która jeszcze grubsze oczekiwania nakręciła. A teraz włączę sobie Obywatela Kane’a.
P.S.1 Dodam, iż Fincher budując koncepcję tej znakomitej produkcji, wziął sobie do serca słowa samego Mankiewicza, który ustami doskonałego Oldmana powiedział, iż „Nie da się zrobić dwugodzinnego filmu w pełni przedstawiającego życie danego bohatera. Lepsza jest impresja na temat postaci”.
P.S.2 Nie przepadam pisać o filmach, o których w ciągu tygodnia powstanie mnóstwo tekstów, notabene niewiele się od siebie różniących, a ja chcąc czy nie chcąc stanę się marginalnym, ale jednak powielaczem zawartych w nich informacji, czy komentując z własnego, maksymalnie subiektywnego punktu widzenia, jednak to samo co inni widzą, a co interpretacyjne nie daje zbyt wiele przestrzeni do popisów elokwencji, nie uniknę właśnie tychże refleksji dublowania. Dlatego próbowałem dość koślawo pójść w "impresję". ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz