Ma Rainey's Black Bottom wchodzi na netflixowe ekrany w smutnych okolicznościach z dodatkową, bo naznaczoną tragedią promocją, gdyż w tym filmie (jak fani jego talentu doskonale wiedzą), widzimy w ostatniej roli nieodżałowanego Chadwicka Bosemana. Zaledwie przed czterema miesiącami przegrał on walkę z nowotworem, a tutaj w pożegnalnej odsłonie udowodnił z przytupem jak wiele filmowa branża straciła na jego przedwczesnej śmierci. Emocjonalny majstersztyk, mimiczna perfekcja - w szczególe i w ogóle ogromne brawa dla aktora, który rozpoznawalność zdobył udziałem w multipleksowym superhicie, a artystycznie wkupił się w łaski krytyki i bardziej ambitnej publiczności wcielając się widowiskowo w postać Jamesa Browna w dziele Tate'a Taylora. Obraz Georga C. Wolfe'a rozpoczyna się od skąpego, choć sugestywnego zarysowania czasów segregacji rasowej i znaczenia czarnego bluesa dla kolorowej społeczności, po czym dość niewinnie scenografia (taka urzekająco klimatyczna) skupia na sobie uwagę, by za chwilę pozwolić przejść akcji do właściwej lokacji, którą pomieszczenia jednego z chicagowskich studiów nagraniowych. Całość produkcji (byłem zaskoczony) okazuje się rodzajem teatru zaaranżowanego na potrzeby filmu. Stąd chwilę mi zajęło by przestawić się na kameralne kino, a dokładnie a'la sztukę wystawianą na "teatralnych" deskach. Sztukę opartą o żywe dialogi prowadzone w rytmie tradycyjnie jazzującego bluesa sprzed wieku. O wyraziste barwy i jeszcze bardziej żywe, ekspresywne postaci. Bowiem ich osobowości zostały zainspirowane rzeczywistymi, choć nieco przez historie zapomnianymi osobami, a występy genialnych warsztatowo aktorów znakomicie intencje twórcy przeniosły w wymiar praktycznej ekspozycji. Sceną trzęsą wspomniany Boseman i równie fenomenalna Viola Davis, którzy to wspólnie nadają ton znakomitej adaptacji sztuki Augusta Wilsona, zasługując tym samym w tandemie na oscarowe nominacje. W uzyskaniu przykuwającego uwagę widza efektu pomaga świetnie dozowane przez reżysera tempo i ogrom pulsujących emocji. Emocji zawartych w zaledwie nieco ponad dziewięćdziesięciu minutach filmu o nie wyłącznie rozbudowanej wyobraźnią dramatopisarza (zakładam) historycznej sesji nagraniowej. Ponadto filmu z widowiskowo rozegraną warstwą społeczno-filozoficzną, w której w centrum zamieszania postaci doświadczone rasizmu najmroczniejszym obliczem stają twarzą w twarz z białym przemysłem muzycznym nastawionym wyłącznie na spieniężanie talentów artystycznych pogardzanej społeczności afroamerykańskiej.
P.S. Dodam jeszcze, że jako współproducent w napisach końcowych widnieje Denzel Washington, co z miejsca moje skojarzenia wysyła w kierunku równie teatralnych Płotów, jakimi próbował niedawno jako reżyser i aktor jednocześnie zawojować hollywoodzkie salony. Wtedy w moim przekonaniu artystycznie wiele by zostać przez krytykę docenionym pracy powszechnie rozpoznawalnego aktora brakowało. Teraz jednak nie tylko zbiegi okoliczności pozwalają śmiało myśleć o splendorze spływającym podczas oscarowej gali. Nie ma mowy by nie uczczono pamięci Bosemana, dostrzegając jak wiele dał z siebie kręcąc pełne pasji ujęcia, a i wielce spektakularnej kreacji Violi Davis nie mają prawa członkowie Akademii zignorować. Viola jako Gertrude "Ma" Rainey i jej srebrne zęby niewątpliwie zasługują na najwyższe branżowe zaszczyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz