Teraz już bodaj wiem, dlaczego na ostatnim albumie Airbag tak śmiało poszedł w urozmaicenie własnej nuty. Wystarczyło jedno przesłuchanie Disconnected, by zrozumieć, do czego mogli mieć pretensje wszyscy fani, którzy nie tylko lubią drzemać podczas odsłuchów ich krążków. To jasne jak słoneczko nad złocistą plażą, jak umysł bankiera tuż przed transakcją życia, jak… starczy! Disconnected zwyczajnie nuży (a może to tylko efekt konfrontacji z ich najnowszym, znacząco bardziej ekspresywnym dziełem?) i jeśli nie jest najsłabszą płytą Norwegów i okaże się wkrótce (jak rozeznam się w The Greatest Show On Earth), iż jeszcze bardziej martwy emocjonalnie był poprzednik, to ja szczerze dziękuje, iż przez czas pomiędzy tegoroczną, a z 2011-ego roku produkcją muzyką Airbag niemal zupełnie się nie interesowałem. Myślę obecnie, że zmiana wprowadzona na A Day at the Beach była w ujęciu zainteresowanych niezwykle dla świeżości spojrzenia na progresywną estetykę korzystna, a ten mało wyrazisty Disconnected pomógł tylko szybciej wypełznąć Norwegom z mielizny inspiracji wyłącznie potwornie monotonnym klasycznym progresywnym rockiem. Żebym był dobrze zrozumiany, nie jest on całkowitą porażką i w zatrzęsieniu dreptania w miejscu znajdzie się kilka bardziej ekscytujących fragmentów. Ponadto ja szanuje (choć na co dzień zbytnio nie katuje) albumy legend gatunku, ale też nawet od epigonów wymagam więcej, niż tylko powtarzanie wytartych szablonów uskuteczniające samozaoranie w samozaszufladkowaniu.
P.S. Może nie mam racji, bo może nie dałem wystarczającej szansy Disconnected? Gdyby coś, będę odszczekiwał. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz