sobota, 12 grudnia 2020

Gone is Gone – If Everything Happens For A Reason… Then Nothing Really Matters At All (2020)

 
 

Dosłownie przed chwilą donosiłem, że tak samo Troy Sanders, jak i Greg Puciato, to ostatnio najbardziej płodni i czynni muzycy na około metalowej scenie. Każdy z nich udziela się w kilku projektach, a te projekty właśnie swoją aktywność teraz ujawniają. O tym, że ekipa Gone is Gone pracuje systematycznie nad nowymi kompozycjami wiedziałem od dłuższego czasu - dokładnie od kiedy zaczęły się konsekwentnie na YT pojawiać świeże obrazki do kolejnych, zmontowanych z pasją tajemniczych klipów. Trzymali jednak muzycy w tajemnicy co może z tej pracy w dalszej perspektywie wyniknąć, a ja zastanawiałem się czy sklecą jakieś mini, bądź epkę, a może materiału w zanadrzu na tyle mają wiele, iż śmiało longplay powstanie. Ta ostatnia opcja właśnie ciałem się stała, a If Everything Happens For A Reason… Then Nothing Really Matters At All (och!), jest z każdym odsłuchem dla mnie mniejszą zagwozdką - którą na starcie była niesamowicie intrygującą, ale i trudną w odbiorze. Jest drugi long w historii (chyba na dzisiaj kwartetu) daleko bardziej wymagający od debiutu, a o piekło bardziej spójnie skonstruowany od startowego mini z roku 2016-ego. Albumem z którym zaprzyjaźnienie wymaga czasu i samozaparcia, choć przez wzgląd na frapujący charakter użytych tu dźwięków, powracanie do niego (nawet jeśli obarczone intelektualnym wysiłkiem) nosi znamiona magnetycznej i osobliwej przyjemności. Gone is Gone ewoluuje odwrotnie proporcjonalnie do tempa w jakim kompozycje z dwójki oscylują i w rejony nie bardzo z mainstreamem mające po drodze. Wspomnę tylko, że najbardziej chwytliwym numerem w programie jest mega ciężarny Breaks, a reszta nawet jeśli po detalicznym się w nie wsłuchaniu, posiada jakiś tam szczątkowy potencjał przebojowy, to do atrakcyjności "piosenek" z Echolocation im diabelnie daleko. Zniknęły całkowicie skojarzenia z brytyjską zimną falą czy innym ejtisowym syntezatorowym (plumkaniem), a na ich miejsce powstała osadzona na ospałym elektronicznym bicie i niskim strojeniu wioseł i basu fuzja własnego spojrzenia na syntetyczna muzyczną materię, przez pryzmat twórczości formacji pokroju Nine Inch Nails. Tyle że kiedy ja wciąż nie potrafię docenić dźwięków emitowanych przez legendę której dowodzi Trent Reznor, tak w nawet najbardziej nieprzyjaznych dźwiękach Gone is Gone potrafię się zatracić. Jest w nich niesamowity vibe (Breaks, to jest ku*** miazga, rzecz piekielna), coś intrygująco odhumanizowanego i apokaliptycznego. Jest w nich quasi industrialny hałas, który dla mojego wielkiego zaskoczenia absolutnie mnie nie boli!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj