Świetna nuta towarzyszy w tle tej gorzkiej historii, a szczególnie w pamięć zapadają sentymentalne numery wybrzmiewające w czasie początkowych napisów i finałowego starcia. Takie kino to ja bezdyskusyjnie szanuje, takie kino uparcie staram się promować. W centrum jego zainteresowania prowincjonalna rzeczywistość, ludzie z krwi i kości w absolutnie niedoskonałym ale szczerym wydaniu. Kino głęboko przygnębiające, często wręcz bolesne, które zrozumiale z zasady nie kończy się typowym happy endem, lecz gdzieś pomiędzy wierszami mimo wszystko ze szczątkowym optymizmem przekazuje prawdę o podłym życiu na marginesie, dotykając miękkiego emocjonalnego podbrzusza i cierpko przypominając o najważniejszych wartościach. Zagubienie tu i teraz, którego genezą decyzje fatalne z przeszłości, egzystencja w ekstremalnie popieprzonych realiach trudnego dzieciństwa - tego całego gówna wszelkie złożone konsekwencje i wysoka cena zapłacona za nie zawsze wprost indywidualnie zawinione błędy. Marzenia przyziemne, proste potrzeby, lecz mimo wszystko niemożliwe do zrealizowania, kiedy wciąż pod górkę. Ciągłego pasma rozczarowań koszmar, ale też mimo wszystko niezrozumiale niegasnąca nadzieja na lepsze jutro. To merytorycznie, warsztatowo natomiast świetne kadry, żywe ujęcia walk (lecz to jednak nie jest film o boksie) - doskonałe po prostu oko faceta od zdjęć, który kręcąc w surowej stylistyce odważył się wtrącić do obrazu ciekawe wcale niezgorsze artystyczne smaczki. Poza tym ekscytujące wciąż młode aktorstwo stawiające na ograniczoną mimiczną ekspresję ludzi o poobijanych duszach i na finał zaskakująca epizodyczna rola weterana Johna Culluma (tak, Hollinga Vincoeura z Przystanku Alaska).
P.S. Jeśli szukać skojarzeń, to piszą i ja się z tym zgadzam, że duchowo blisko do Wojownika Gavin O'Connora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz