niedziela, 13 grudnia 2020

Satyricon - Volcano (2002)

 


Wieli szum wokół Volcano był wywołany, mnóstwo dziennikarzy na premierę albumu przez wydawcę zostało zaproszonych i w każdym szanującym się magazynie około metalowym obszerny raport z tego wydarzenia musiał się odnaleźć. Wydarzenie może nie bez precedensu w światku metalowym, bo kontrakty z majorsem już wcześniej bez większego powodzenia formacje metalowe podpisywały, ale nie było do tej pory pośród nich grupy, która tak wysokim statusem w undergroundzie by się cieszyła i poza tym, która nie reprezentowała stylistyki tak dalekiej od mainstreamowej. Jak się zakończył ten eksperyment na żywej tkance zespoły Satyra i Frosta, to już każdy komu dźwięki przez nich tworzone nieobce wie, ale przecież nie zawsze, a wręcz rzadko album tak kontrowersyjny estetycznie i dla gatunku przełamujący bariery, z miejsca otrzymuje zgodną z jego rzeczywistą wartością ocenę i trafia na listę najlepszych studyjnych odsłon tegoż. Chcę zasygnalizować przez to, iż będąc nic nieznaczącym elementem zbioru fanów Satyricon, którzy prymitywnych wyziewów z początku kariery, czy tych epicko rozbuchanych z drugiego etapu, a nawet tych mega rebeliancko-ekstrawaganckich nie poważają nader mocno, a swoją właściwą przygodę z Satyricon rozpoczynali świadomie wielką przyjaźnią z Now, Diablical, zainicjowaną wcześniej przez bardzo dobry kontakt właśnie z Volcano, czuję wielką satysfakcję, iż prawie od początku poznałem się na jej jakości - wręcz przeciwnie do fanów radykalizujących postawy i opinie. Nie widzę problemu, by nazywać mnie nawet szalikowcem ugładzonego oblicza Satyricon, choć trudno nie zgadzać się z twierdzeniem, że Satyricon black'rollowy, to Satyricon równie bezkompromisowy, ale jak już ktoś chce tak prosto klasyfikować jego oblicza, to co ja tu będę protestował - niech ma! W moim osobistym przekonaniu brudny rock'n'roll w kompozycjach duetu z Oslo był nie tylko naturalnym ewolucyjnym krokiem, ale celnym trafieniem pozwalającym na nazbyt wtedy umodelowanej scenie black metalowej się odróżnić. Ten krok pozwolił w dalszej perspektywie pozostać Norwegom wciąż w grze o najwyższą stawkę, ale mimo iż poniekąd ograniczył im kreacyjne kierunki to (co uznaję za najistotniejsze), nie pozwolił grzęznąć w megalomanii awangardy totalnej. Pozorny krok w tył, w znaczeniu uproszczenia struktur kompozycji, okazał się wielkim, bo odważnym krokiem w przód, który w odróżnieniu od wielu innych możliwych nie przyniósł zagubienia w świecie aranżacji formatowanych pod sukces komercyjny, a wręcz przeciwnie, utrzymał artystyczną jakość, bez kosztów powiązanych z pójściem na taką iluzoryczną łatwiznę. Volcano wówczas był twardym orzechem do zgryzienia, dziś myślę iż doczekał się należnego mu szacunku i miejsca pośród najważniejszych dokonań sceny ekstremalnej. Niech mi ktoś powie, kto nie macha bańką przy mega motorycznych Fuel for Hatred, Possessed, czy nie pozwala się zahipnotyzować tym bardziej rozbudowanym kompozycjom z Volcano?  Może ty ortodoksie nie, ja natomiast pomachuję! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj