sobota, 30 września 2023

Berdreymi / Piękne istoty (2022) - Guðmundur Arnar Guðmundsson

 

Na początek, we wstępie dla celów wprowadzenia o typowej gówniarskiej przemocy wśród rówieśników. O drugim życiu, życiu toczącym się poza wglądem mamy, taty, szkoły - życiu skupionym na dominacji w grupie, a dominacji tejże rzecz jasna opartej na sile fizycznej, agresji i psychicznym nękaniu. O przemocy tkwiącej w samczej naturze niedorostków, która pozornie może wydawać się naturalnym procesem w podobnych grupach społecznych, ale absolutnie nie jest niewinnym działaniem, bo ofiary cierpią naprawdę, a konsekwencje przeżywania przez nich traumy mogą skończyć się tragicznie. Mogłoby się wydawać, że kolejne podnoszenie tego tematu będzie szablonowe i często się zdarza, iż wręcz naiwne bywa, ale nie tym razem, bo trzymając się kurczowo przerażających realiów, reżyser tworzy intrygujący obraz sytuacji i nakreśla portrety nastoletnich postaci nie dosłownie i nie łopatologicznie, wchodząc tak w kwestie genezy jak i reperkusji całej palety zmiennych, powodujących, iż rzeczywistość nie wygląda jakoś niby bardzo odmiennie od tej jakie starsze pokolenia też z doświadczenia znają (poświadczam), ale absolutnie nie napawa to nadzieją - choć cywilizacyjny rozwój, świadomość i ewolucja mogłyby sugerować przemiany w dobrym kierunku. Nie ma poza tym wzoru (jakbyśmy takiego odkryć nie pragnęli, jakby się każdy z nas dorosłych nie wytężył, nie ma opcji), według jakiego można dobrze smarkacza wychować, bo tak niby wiele od dorosłych zależy ale i równie sporo dzieje się poza ich kontrolą Stąd czasem kwestia farta, odpowiednich zbiegów okoliczności, ale też nie zrzucając odpowiedzialności ze świata dorosłych, ich błędów i zaniechań (bijemy się w piersi, tłumnie bijemy). Z drugiej strony jak się młodość nudzi, to młodości po prostu od Ebuje i jak młodość innej młodości nie zaimponuje, to ta młodość czuje się kompletnie niedowartościowana. Młodość też rzecz oczywista ucieka przed starych chu Owym byciem - frustracjami i kompletną nieporadnością, często zapijanymi i pogłębiającymi patologiczne gówno, w jakim i tak już po pas brodzą. Nie tłumacząc jednak głupich niedorostków, to nie rzadziej niż przez starych, to oni sami z siebie i z za dużego poczucia bezkarności, czy poczucia subiektywnego bezpieczeństwa, w słabą stronę się kierując, eksperymentując i sprawdzając tak własne jak i starych granice cierpliwości czy wytrzymałości zapadają się w emocjonalnym szlamie. Głupie pomysły, czasem spontaniczne ataki hormonów i nakręcona spirala brutalnej przemocy – niewiele potrzeba. Tak sobie sens tego filmu wytłumaczyłem, który zaczyna się w sumie jak wszystkie podobne, ale robi później taki myk, że uważajcie widzowie oczekujący li tylko społecznego dramatu, bowiem dostajecie brutalne, sugestywne, ale też odjeżdżające w kierunku metafizyki i odmiennych stanów świadomości, lecz niestety pomimo... (sprawdźcie z ciekawości co mam tu na myśli), w przesłaniu dołujące kino. Poza tym w nim naturszykowaty aktorski walor, ale jednak co doświadczenie wieku i teoretyczne przygotowanie, to no... he he wiadomo. ;)

piątek, 29 września 2023

Kurak Günler / Gorące dni (2022) - Emin Alper

 

Tureckie kino? No nie może być - nie może być aby było dobre, bo przecież Turcy kręcą chyba wyłącznie takie tandety podobne do bollywoodzkich roztańczonych widowisk, albo inne gnioty telewizyjne, które kupuje nasza publiczna i raczy wysmakowany gust swoich arcy świadomych politycznie wyznawców jedynie słusznej opcji. Dlatego gdyby nie rekomendacja kogoś kogo nie mam obawy uznać za rodzaj wyroczni w kwestii gustu (tak, mam takich), to bym Gorące dni ominął, choć "sygnatura" canneńska wzrok przyciągnęła i oczywiście już wcześniej kusiła, oj kusiła. Pierwsza scena i od razu mam podejrzenia, że to mocna metafora mentalności bohaterów - mieszkańców małego prowincjonalnego miasteczka, a w nim układów i wewnętrznych niebezpiecznych gierek lokalnej władzy oraz wpływowych autochtonów. Interes jest tam gdzie są oddziaływania, a do korytka wiadomo ciągną najbardziej okoliczne cwaniaki, w tej sytuacji prostaki z wąsem, zażywający rozrywki podczas sadystycznych polowań i mocno zakrapianych biesiad, podczas których załatwiają swoje biznesy, budując przewagę podłymi szantażami. Szantaż jest w tej historii kluczem, a zasugerowane kwestie zmian klimatycznych dalekim, lecz nieobojętnym tłem dla socjologiczno-kryminalnej rozkminy, która mozolnie się rozbudowuje, rozwijając dość oczywiste podejrzenia co się za tym kryje, więc można się bez większego wysiłku intelektualnego domyślić, ale nie przewidzieć do końca gdzie ona nas zaprowadzi - bowiem meandruje sobie. Snuje się i kręci, a mimo zakol jednak za rączkę prowadzi do potężnego, jak wspomniana moja wyrocznia napisała "przerażającego transowego finału". Nie ma się więc co dziwić, że kojarzy się z głośnym Lewiatanem Zwiagincewa, bo te korupcyjne motywy, ten klimat zmowy, a oprócz geograficznej skrajnej różnicy temperatur, to pomimo iż trudno dobrze nie ocenić filmu Alpera, to jednak Zwiagincew potrafił tą atmosferę prowincji sugestywniej w obraz wtłoczyć - mentalności historycznymi zawiłościami przeoranej, beznadziei obecnej przeokrutnej i znacznie intensywniej (o Lewiatanie wciąż mowa) czas z filmem Zwiagincew spędziłem. Jednako Turek też kompletnej lipy nie wciska i atmosfera osaczenia, badawcze cyniczne rozpoznania, uśmieszki fałszywej przyjaźni, próby wymuszenia przychylności, a jak nie wychodzi to wzbudzenia strachu, bądź wprost jak się okaże poprzez już nie tylko uśmieszki wyższości zastraszenia, mogą przeryć psyche, gdyby jeszcze aktorstwo nieco odlepiło się od standardowo kojarzącego się ze wspomnianymi we wstępie powszechnie uznanymi za sztandarowe produkcjami, szeroko rozumianej tureckiej kinematografii.

środa, 27 września 2023

Triple Frontier / Potrójna granica (2019) - Jeffrey C. Chandor

 

Dla mocnej obsady i dla nazwiska reżysera na projekcję się zdecydowałem, mimo że twarde męskie kino jak był reklamowany, niekoniecznie ustawicznie stanowi mój filmowy target, a szczególnie nim nie jest, tym bardziej jeżeli okazuje się zrobione nie do końca na mega wysokim poziomie, a istniała taka obawa w przypadku Triple Frontier, biorąc pod uwagę opinie i komentarze. I tutaj wcisnę moje zdanie, a ono stwierdza że technicznie (strzelaniny i te wszystkie inne atrakcje) to jest bardzo bardzo ok. Reszta (nie będę jęczał, bo nie godzi się), też jest na poziomie - rzec jasna poziomie gatunkowym, bo te wymagania dotyczą klasycznie, a wprost szablonowo rozegranego męskiego kina, składającego się z męskiej (podkreślam) szorstkiej przyjaźni, gdzie poświecenie w zbudowanej więzi odgrywa istotna rolę, ale się o tym za dużo nie gada (bo wiadomo) oraz obowiązkowej rozpierduchy, na szczęście bez za ostro forsowanych tendencji do superbohaterki, odbierającej Potrójnej granicy wówczas atut względnej wiarygodności w kwestiach realiów. Ogólnie rzecz się rozgrywa wokół wyeliminowania złego typa i przytulenia kasy przypadkowo w kwocie mocno przesadnej. Operacja wydaje się do zrealizowania niby prosta, szybka akcja i wycofanie - co może pójść nie tak? Okazuje się że wystarczająco sporo. Chandor spróbował sił na polu przygodowego (tak tak) akcyjniaka i na pewno nie poległ, mimo że nie stworzył tytułu, który zostanie w tej estetyce na lata zapisany, bo też nawet w sumie pojawiając się na platformie streamingowej, tytuł nie odbił się wśród szerszej opinii głośniejszym echem, więc jest to dla niego sygnał myślę, że może wystarczy na tym poprzestać i powrócić do kręcenia takich sztosów jak mój ulubiony Rok Przemocy i Chciwość, która (chciwość definicyjna) notabene jest powodem dla którego wszystko ekipie twardzieli w Potrójnej granicy nie tak jak miało poszło.

wtorek, 26 września 2023

Les ombres persanes / Między lustrami (2022) - Mani Haghighi

 

Na dobre już (odnoszę wrażenie) wkręciłem się w kino całkiem egzotyczne i tak przykładowo teraz sprawdzam sobie na bieżąco co w azjatyckim dramacie słychać, jak równolegle nie tylko na daleki wschód, ale i na ten bliższy (bardziej południowy) zerkam z przyjemnością i doceniam jakość oraz kunszt produkcji z tych dotychczas omijanych rejow. W przypadku Między lustrami (Tafrigh/Les ombres persanes) przyciągnęło mnie też porównanie do kina  Asghara Farhadiego, bo je cenię wielce, a i ostatnio też kilku innych twórców podobnych dzieł sprawdziłem i nie byłem zawiedziony. Oczywiście praca owych dość mocno europeizacji poddana, bowiem powiązania postkolonialne dają im poniekąd możliwości szerszego zaistnienia oraz poszukiwania środków na realizację projektów w bliższej nam długości i szerokości geograficznej - wiadomo, w takim Iranie lekko obyczajowo nie jest, króluje naturalnie hipokryzja, ale oficjalnie MO-RA-LNOŚĆ, to jest to o co mężczyźni tamtejsi z zapałem inkwizytora walczą. Tym razem jednak wybór filmu niejakiego Mani Haghighi okazał się nietrafiony, choć zapewne znajdą się filmowi krytycy ze mną nie zgadzający, uznający iż totalnie położonego filmu nie obejrzałem, ale ja pozostanę przy swoim odczuciu, że gdzieś maniera i ta historia nie zrodziły chemii wystarczającej, aby nawet króciutko zapiać z zachwytu. Ot co najwyżej (może dla kogoś) poprawne kino, bo powtórzę że ta cholerna maniera, którą trudni mi jasno opisać, a która nie pozwala się wczuć w snutą opowieść o…. - o czym właściwie? Poplątane to i dziwnie niespójne, bo niby tajemnica i muzyka budująca niepokój, a się rozłazi i ani mrowienia, ani wciskania w fotel, tym bardziej wstrząsu emocjonalnego jakiegokolwiek. Letnie i scenariuszowo przekombinowane, używając współczesnego młodzieżowego języka żadne.

poniedziałek, 25 września 2023

L'immensità / Bezmiar (2022) - Emanuele Crialese

 


Znakomita, chyba jedna z najlepszych, a z pewnością najbardziej estetycznie wysmakowanych ról  Penélope Cruz. Błyszcząca i czuła postać, pełna młodzieńczej pasji i figlarności, piękna i zarazem krucha, wręcz bezsilna - doskonale, z właściwym wdziękiem zagrana. Fenomenalna kreacja (nie mam oporów napisać, bowiem jestem zachwycony), gdyby użyć do opisu jednego li tylko określenia. Italia lat siedemdziesiątych, wyjątkowe miejsce i czas, niezwykle wdzięczne dla ambitnie wysublimowanej kinowej maestrii i tak właśnie ta wizualna charakterystyka tutaj dominuje i zdecydowanie obraz z urokliwą, choć niekoniecznie zawsze słoneczną emocjonalnie nastrojowością ukazany, jest ogromnym walorem filmu Crialese'a. Intensywne, wyraziste barwy, szczególność dobrze wyglądające w upalnej porze i dojmujący smutek melancholii, jako dwie skrajności, idealnie pomimo pozornej sprzeczności się uzupełniające. Dostatnie życie, niby bez trosk o codzienne przetrwanie, ale życie jakby puste wewnętrznie, naznaczone brakiem empatii, trudnymi do zaakceptowania zachowaniami, gdy spojrzeć na relacje dorosłych bohaterów pomiędzy sobą, a niezwykle wyjątkowa więź postaci granej przez   Penélope z własnymi dziećmi - jakby wypełniającej tą pustkę powstałą wspomnianą. Zrodził się tym samym słodko gorzki portret tak ludzi nie potrafiących nie tylko utrzymać wzajemnej namiętności, albo najzwyczajniej już kompletnie niezsynchronizowanych, jak i miłości pomiędzy rozczarowanym, dźwigającym ciężki bagaż dorosłym a beztroskim, lecz też nie wolnym od problemów dorastania dzieckiem, współodczuwającym też rodzica cierpienie oraz w tle szerzej portret społeczny, powiązany wprost z okolicznościami miejsca właśnie, czasu oraz sytuacji społeczno-ekonomicznej. Bezmiar to dojrzały i fascynujący merytorycznie obraz - artystycznie kunsztownie dookreślony poprzez scenografię i zdjęcia potrafiące wraz z kreacją Penélope przykuć magnetycznie niemal uwagę. Artystycznie rzecz bliska stylowo wręcz mecenasowi kariery aktorki, w kwestii sposobu opowiadania treści znacząco jednak mniej krzykliwy - skupiony i rozbudzający wartościowe westchnienia, w sensie eksponowania wrażliwości opartej na podatności na nostalgiczne i szarpiące za serce bodźce. To nie jest tylko kolejny ładny ale sztampowy film, to jest mocny seans i wizualnie przeżycie niemal poetyckie, a podsumowując, to ja nie zachęcam by skosztował go widz, który nie jest zdolny mentalnie, aby się nim bez szukania formalnych wad zachwycić. Po prostu w to wchodzisz wiedząc na co się piszesz i bez uwag, albo sobie daruj, bowiem praca uczuciowej ekipy odpowiedzialnej za efekt nie zasługuje na gruboskórne krytykowanie, gdyż dzięki niej powstała wielopłaszczyznowa opowieść dotykająca otwartej, nie chronionej emocjonalnej intymności w sposób tak czarujący, jak głęboko poruszający. Obejrzałem właśnie jeden z bardziej nieoczywistych filmów opowiadających o cichych ludzkich kryzysach, a ten temat sam w sobie wymaga spojrzenia wrażliwego - spojrzenia sensualnego - właśnie takiego!

niedziela, 24 września 2023

Susanne Sundfør - The Brothel (2010)

 


Susanne Sundfør w 2015 roku zapoznałem za sprawa dziesięciu piosenek o miłości i długo trzymałem się ich bardzo blisko, bowiem nie zaprzeczam wlazły mi one pod skórę, powodując iż chyba na dobre zadłużyłem się we współczesnej odmianie syntezatorowego new romantic, o współcześnie myślę jednak bardziej ambitnej konstrukcji, od oczywiście zasługujących na szacunek, lecz grających w swoim czasie znacznie przystępniej, a na pewno w innej, gdyż w znakomitym stopniu dominującej na scenie lidze. Susanne mnie w tej formule zachwyciła i przyznaję się, iż to co działo się w dalszej kolejności z jej rozwojem nieco mnie rozczarowywało, bo pójście w kompozycje mega ambitne i przede wszystkim dalekie od chociażby odrobinę rockowej formuły, to już nie był w stu procentach mój target, więc zajawki odsłuchiwałem i rezygnowałem, do moment aż ostatnio wydając cudowny Blómi na nowo mnie do siebie przyciągnęła, czyniąc to nie do końca modyfikując stylistykę w kierunku tego czego po wydaniu Ten Love Songs od niej oczekiwałem. Blómi opisałem gdzieś tutaj wcześniej i do Blómi także w tekście się naturalnie maksymalnie subiektywnie odniosłem, a teraz zdań kilka, w chwil niewiele więcej sobie wyskrobuje w temacie The Brothel (tak w temacie Burdelu!) uznawanego przez ekspertów od jej twórczości za ten najbardziej udany w początkowej fazie - jakby pewnie innych takich nie miała. :) Ja jestem w stanie się z fachowców zdaniem w pełni zgodzić kiedy startowy numer wprowadza mnie miękko w eteryczny klimat plumkaniem jakie hipnotyzuje, a nie irytuje - jak to często/zazwyczaj niestety z podobnym pitu pitu bywa. Piękna linia wokalna to jest walor podstawowy wprowadzenia i silna strona całego materiału mocno rozbudowanego stylistycznie poprzez szerokie wykorzystanie gatunkowej amplitudy, choć można by uznać zgodnie z prawdą, iż wszystko się dzieje w pozornie ograniczonej przestrzeni syntezatorowych brzmień - jak źródła donoszą w dominującym stopniu stopniu z pianina Rhodesa. Susanne doskonale radzi sobie wykorzystując efekty elektroniczne, jak i korzystając z aranżacji klasycznych (nie wiem czy te smyczki to żywe czy pochodzące z klawisza), jednako czy jest tak czy siak, to dźwięk jest przekonujący - często subtelny, ale też w kilku momentami po prostu epicko potężny, choć bez szarży orkiestracyjnej. Knight of Noir jest tego znamienitym przykładem, kiedy nuta płynie zwiewnie zaraz po tym jak uderzenia bębnów i cudowne wspomniane plumkania tkają jego intensyfikującą emocje strukturę. W sumie mógłbym bez większego ryzyka napisać, iż The Brothel z sukcesem może połączyć przy przyjemnym odsłuchu melomana z fanem new romantic i każdy z nich będzie zadowolony, bowiem otrzyma ciekawą porcję tego co lubi najbardziej, a dodatkowo wycieczki w stronę lekkiej egzotyki w Turkish Delight amatorów aranżacji folkowych melodii być może zaintrygują. W muzyce komponowanej przez Norweżkę jest i puls podskórny, przestrzeń szeroka do wypełnienia wokalnymi zawijasami także jest oraz nie brak po prostu pomysłu na siebie w oryginalnej formule, a ja zawsze cenię artystów poszukujących, mimo że nie zawsze te ich eksploracje do mnie trafiają, bo bywa najzwyczajniej biegną w kierunku na jaki nie jestem wrażliwy, bądź przygotowany. Na The Brothel wrażliwym i przygotowanym, jednak nie stwierdzę że jest on lepszym materiałem od albumu jakim otwierałem swoją znajomość z intrygującą Norweżką. 

sobota, 23 września 2023

Lathe of Heaven - Bound By Naked Skies (2023)

 


Dokładnie z Brooklynu dotarła do mnie taka ejtisowa wibracja, ale żadna dziwota że w Nowym Jorku gra się jakąś nutę która przed laty była w rockowym światku jedną z najpopularniejszych. Zadziwienie jednak pojawia się wtedy, gdy pierwsze dźwięki konkretnie oznajmiają, iż do czynienia mam z nowofalowo-zimnofalową emanacją post-punkowej obecnie mody, która już od lat kilku bardzo śmiało zastępuje tendencje na wysiew grup retro rockowych. Trudno w sumie było się nie spodziewać, że jeśli trend na granie z lat siedemdziesiątych święciło w bardziej piwniczno undergroundowym, bądź w pełnym świetle mainstreamowym środowisku triumfy, to nie przyjdzie czas na odgrzewania kolejnego niby starego kotleta, ale ponownie w formule która niby rodzajem kalkomanii, lecz o tak wdzięcznym brzmieniu i wprost doskonałym warsztacie kompozycyjnym, że nie jest człowiek się jej jednak oprzeć. Podążam więc z radością za kolejnymi albumami Grave Pleasures, które wystartowało jako Beastmilk, zasysam sobie do wnętrza systematycznie dwa krążki Whispering Sons i nie wspominając w detalach uwielbiam sączyć romantyczną esencję takich syntezatorowych perełek jak The Black Queen, Crosses, czy ostatnich płyt legendarnego Ulver, a teraz na najlepszej drodze by dołączyć do wymienionych znajdują się właśnie Amerykanie z Lathe of Heaven. Nazwę zaczerpnęli jak doczytałem z powieści scie-fiction ich rodaczki Ursuli K. Le Guin, a nuta praktykowana porównywalna z takimi tuzami brytyjskimi w rodzaju Joy Division i Killing Joke, z wyrazistym muśnięciem stylu holenderskiego Clan of Xymox. Mocna sekcja rytmiczna, gitary tnące powietrze raz bardziej melodyjnymi, innym razem obskurnymi tematami, niemal skandowane, a jednocześnie tęskne wokale i mnóstwo zimnego syntezatorowego dopełnienia tego nostalgicznie pulsującego klimatu. Wszystko tak jak się patrzy - jak się patrzy na początku dziewiątej dekady na brytyjskich wyspach. Do tego w tekstach wspomniana futurystyczna melancholia w atmosferze podziemnego jeszcze grania, ale czy wkrótce nie będzie o nich głośniej i nie wychylą nosów poza piwnicę? Postaram się śledzić rozwój sytuacji i jeśli druga płyta w przyszłości przyniesie silną tendencję rozwojową, to zdecydowanie mogą urosnąć do pierwszoligowej nazwy, a ja się będę wtedy nosił w chwale wyczucia w nich potencjału już w roku 2023. :)

piątek, 22 września 2023

El Conde / Hrabia (2023) - Pablo Larraín

 


Nowy Pablo Larraín, tym razem uderza z produkcją przeznaczoną na netflixową platformę, po dwóch grubych hollywoodzkich filmach (a w mojej opinii skromnej to dziełach specyficznych, jednako dziełach niewątpliwych - Jackie, Spencer), jakimi myślę dość mocno zatrząsnął krytyków opinią, lecz jakiejś gigantycznej przychylności widzów to sobie nie zaskarbił. Nie zmieniła tego również w międzyczasie wysoko przez krytykę oceniana Ema, wątpliwe też aby El Conde coś odmienił w tej niesprawiedliwie spostrzeganej sprawie, choć tematycznie, a dokładnie interpretacyjnie i formalnie gatunkowo to zupełnie inna bajeczka, bo właśnie El Conde siedzi zdecydowanie mocniej w fikcji niż w realu, a i stylistyka bardzo czarnej, surrealistycznej komedii, a może horroru, to raczej nie jest to co mało wprawny w odbiorze inteligentnej prowokacji widz, kocha w kinie najmocniej. Poza tym scenariusz bierze na warsztat postać Augusto Pinocheta i bardzo swobodnie, z olbrzymią dawką sarkastycznej złośliwości punktuje jego cechy charakterystyczne, jak i oczywiście dostaje się ostro mimo że niedosłownie, ideologii jaka zdaje się coraz mocniej także w Europie ucięty jakby się wydawało grubo ponad pół wieku temu łeb podnosi, a i u nas, na anomijnym podwórko IV RP o „odważnych” (niech ich piekło pochłonie), którzy uznawać postać hrabiego za autorytet przywódczy i (o gigantyczna zgrozo) moralny nie trudno. Pije tu zatem wiadomo że do ideologicznie prawilnych, jacy też przecież z zasobów Netflixa ochoczo w przerwach na studiowanie wszelkich im po drodze teorii spiskowych korzystają i nie będzie im do śmiechu, kiedy groteskowo Larraín ich wzorzec cnót wszelakich potraktował. Gdybym wyrażał się dotychczas niezbyt klarownie, a czytający moje spostrzeżenia dokonywał tego zanim cokolwiek o filmie z innych źródeł się dowie, to Pinochet u chilijskiego reżysera jest wampirem u schyłku (jakby się wydawało) istnienia - "gotowym na śmierć, ale krążące wokół niego sępy nie pozwolą mu odejść bez jeszcze jednego dziabnięcia". W rzeczy samej jednako historia w dużym stopniu bardzo fantazyjna to jedno, a drugie wizualna ekspresja i w tej kategorii obrazu lub szerzej formy jest tak samo grubymi szwami uszyta z czerni, bieli i szarości oraz osadzona w konwencji wspomnianego klasycznego horroru z domieszką "gore'owatego" humoru poczucia, nie zawsze tak popularnego jakby wyznawcom ironizowania się wydawać miało, zatem w sumie (to co powyżej we wstępie) - nie wróżę powodzenia na liście najbardziej propsowanych tytułów streamingowego giganta, choć dla mnie ten seans był jak najbardziej ok, bo szanuję inteligentne ośmieszanie zła ewidentnego.

czwartek, 21 września 2023

Crippled Black Phoenix - Ellengæst (2020)

 

Słucham sobie w tym momencie trzeci raz z rzędu Ellengæst po kilkumiesięcznej przerwie i dopada mnie refleksja prosta, która już kiedyś lekko korzenie w mojej głowie zapuszczać zaczęła, że ten krążek to najlepszy album Crippled Black Phoenix jak zdarzyło mi się więcej niż około dwudziestokrotnie przesłuchać, a przewaga jego nad ostatnim, to zdecydowanie bardziej zwarta formuła, bowiem nie jestem fanem albumów o przesadnie dużej zawartości muzyki, a niestety Banefyre takimż właśnie kolosem jest i mnie akurat niełatwo z tym żyć. O Bronze i Greate Escape pisząc też bodajże napomknąłem, iż przesadne rozmiary nie sprzyjają w moim przypadku nawiązaniu z płytą trwałych relacji, a Ellengæst mimo iż niewiele krótszy, to myślę za sprawą ciekawszych, bo mniej szablonowych aranżacji w konfrontacji z wymienionymi zyskuje. Progrock na całego, mroczny (cold wave wpływy robią swoje) i wielowątkowy, a w dodatku urozmaicony licznymi wokalami (zacnymi nazwiskami, bowiem wówczas coś tam się w relacjach wewnątrz zespołu w międzyczasie popsuło i główny głos męski zdezerterował. Formuła która otwiera nowy rozdział w życiu CBP, lecz trudno by było napisać aby nie rozjeżdżając się z rzeczywistością autorytatywnie stwierdzić, iż kompletnie nowe otwarcie z zupełnie odmienną stylistyką przewodnią. Mnie jako raczej z przyczajki obserwatora poczynań ekipy dowodzonej przez Justina Greavesa, Ellengæst jawi się jako coś świeżego lecz oczywiście mocno związanego z rozwijanym od lat sukcesywnie fundamentem, więc nie jako rewolucja, a właśnie ewolucja tym razem już bezdyskusyjnie nakierowana na progrockowe momenty, gdzie można popisać się rozwijanym tematem, jakąś frapującą ale przede wszystkim atmosferyczną solówką, a także przy okazji opowiedzieć dojmująco oddziałującą historię. Takież wrażenie album z 2020 roku na mnie robi, korzystając zarówno stylistycznie z wypracowanego charakteru muzyki Brytyjczyków, jak i inklinacji idealnie w tym układzie do kierunku zamierzonego pasującej. Nie tworząc absolutnie dźwięków w gatunku nowych, formacja Greavesa nie ogranicza się li tylko do ich z instrumentów schematycznego wydobywania, a urozmaicenie w postaci sampli kojarzących się z jednym ze wcześniejszych etapów działalności Anathemy dodaje nabrzmiałej od powagi nucie epickiego rozmachu i zimnogotyckiego mroku oraz dodatkowego waloru ilustracyjnego, bez poczucia że słucha się nieznośnie intelektualnego przekazu. 

środa, 20 września 2023

Gong-jak / Szpieg (2018) - Jong-bin Yoon

 

Poważna sprawa, thriller szpiegowski o stosunkach pomiędzy zwaśnionymi Koreami z perspektywy działalności służb wywiadowczych. Zrealizowany podług hollywoodzkich wzorców, lecz oczywiście nie wolny od azjatyckiego manieryzmu, więc odczucie moje podpowiada, że jest nieco topornie i w tym dziwnym (w tym przypadku lekko irytującym) trybie niejako oznajmującym w dialogach. Ten akcent robi swoje, ma eksponowany przeze mnie wpływ na opinię, ale też montaż jest bardzo schematyczny, więc aby odnieść finalnie jednak pozytywne wrażenie na plus musiały przemawiać dobre skupione na detalu zdjęcia i sama historia, na szczęście nie opowiedziana tak straszliwie topornie, aby było ciężko złożyć poszczególne składowe w napędzającą się względnie dynamiczną całość, ze zrozumieniem szczegółów i kontekstów. Wyszło zatem solidnie, tylko bez finezji i raczej szablonowo, ale nie przeszkadzają te ogólne słabości, aby dać się wciągnąć i pozwolić ponad 140 minutom się dłużyc w nieskończoność. Może nie pomaga również osobliwie komiczna (te grymasy mam na myśli) rola główna i stylizowana w kierunku skrajności patetyczna atmosfera, która to mierzi i może odbierać fabule wiarygodności, ale co ja niby wiem o tamtych realiach - także w obrębie mentalnym relacji międzyludzkich.

wtorek, 19 września 2023

Squid - O Monolith (2023)

 

Druga dopiero płyta, a już własny styl, ogromna dojrzałość i rozwijane z rozmachem ambitne tendencje. Rozbudowane aranże, skomplikowane tematy, ekspresywne kulminacje, puls intensywny oraz nieszablonowa ekspresja jazzowa w post punkowych klimatach - wreszcie wokalista za bębnami. Tak ich widza, tak ich piszą eksperci - gdybym sprowadzając do esencji sparafrazował ich opinie. Brzmi interesująco, lecz czy to we mnie w praktyce rezonuje? I tak i nie, chyba jednak z przewagą zaprzeczenia, gdyż tak debiut jak i drugi krążek odsłuchany nawet kilkukrotnie, nie wzbudził we mnie zakładanych lub życzeniowo wyczekiwanych emocji i choć zostanie zapamiętany i zamrożony, być może do bardziej odpowiedniej pory, kiedy zagada, to dzisiaj stanowi jedynie frapujący i nie w pełni naturalnie jeszcze zrozumiany fenomen. Krytyka się nim jara i poniekąd rozumiem w czym rzecz, lecz muzyka tak do mego środka nie trafia. O Monolith jest skondensowany bardziej od debiutu (zgadzam się), odbierając złośliwym argument że chłopcy (bo to przecież bardzo młodzi ludzie Squid tworzą) na początku swojej drogi kompletnie popadają już w megalomanie i gigantyzm, więc O Monolith jest spójny, także równie fajnie że tajemniczy. Wiąże w sobie kilka emblematycznych szczególnie dla ejtisów rockowych styli/gatunków, ale wiąże je raczej nieszablonowo – pozwalając ponieść się własnej oryginalnej wizji przepracowywania wspomnianych. Gdybym jeszcze przestudiował dogłębnie teksty, to zapewne mógłbym dodać, iż dopełniają one celnie muzyczną wizję, mało przyjazną przeciętnemu pancurowi czy metaluchowi i łatwiej z nią trafić im myślę pod strzechy jazzowych czy alternatywnych rockowo odszczepieńców, niż właśnie fana nuty bardziej bezpośrednio przemawiającej. Jednak jak obraz odbioru Squid na scenie raczej ekstremalnej pokazuję, są wśród nich i może mimo wszystko nie w mniejszości znacznie mniej stereotypowi wyznawcy hałasu, że tak dobrze się Squid przyjąć udało. Ja ze swojej strony przyrzekam, iż zrobię wiele aby móc się dostać na listę obecności tych drugich - zatem po obecnie zapowiedzianej przerwie, będę tak debiut jak i dwójeczkę Squid odsłuchiwał uparcie, aż w końcu zatrybi. Łatwiej by mi było gdyby więcej grali po linii takiego Undergrowth lub też Siphon Song.

poniedziałek, 18 września 2023

Boy from Heaven / Chłopiec z niebios (2022) - Tarik Saleh

 

Władza na każdym kontynencie, bez wyjątku samców kręci. Do władzy mężczyźni arabscy jednak w stopniu minimalnym nawet kobiet nie dopuszczają i tylko dzielą się nią poniekąd sami ze sobą na dwóch gruntach, kontroli państwowej i religijnej. Nietykalny Prezydent i jeszcze bardziej Wielki Imam duszami rządzą, a ich wpływy się przenikają i to od nich wspólnie wszystko zależy. Obserwujemy dwie strony w zasadzie tej samej fałszywej monety, bo światy władzy świeckiej i opartej teoretycznie na boskiej interwencji się przenikają - wikłając w stałą wzajemną inwigilację. Tarki Saleh poddaje autopsji kulisy walki o wpływy - zachowania i przejmowania dominacji w kraju dwóch równoległych władz autorytarnych. Przyglądamy się przestępczym procedurom z punktu widzenia kompletnie nieświadomego realiów stojących za wzniosłymi ideami syna rybaka, który otrzymawszy życiową szansę wyjeżdża na studia teologiczne na najbardziej prestiżowej uczelni w Kairze. Wplątany w intrygę poprzez bycie świadkiem zbrodni, ale też obiektem wykorzystywanym przez manipulacyjne struktury - szantażem, przekupywaniem pomocą, przywilejami. Zwerbowany jako wtyczka jednych, poddający się praniu mózgu przez drugich jest zmuszony dostosować się do wymagającej sytuacji uczestnicząc w brudnych interesownych praktykach i konfrontacji nurtów czy obozów poszukujących okazji do rozgłosu w obrębie interpretowania religijnych dogmatów. Film Saleha (The Nile Hilton Incident) to obraz surowy, bezpośredni i mroczny - idealny egzotyczny thriller polityczny, który do mnie przemówił nie tylko jako gatunkowa wysoka jakość, ale i kapitalna lekcja o islamskim świecie. Wiarygodna wykładnia ideowego piekła, w sensie starcia górnolotnej teorii z ociekającą hipokryzją praktyką na poziomie wzorcowych mistrzów obłudy.

niedziela, 17 września 2023

The Veils - Total Depravity (2016)



Właśnie poznałem indie rockowe w ogólnym rozumieniu mega zjawisko i trafiłem na nie przy okazji spóźnionego o pół roku rozpoznania najnowszej jego produkcji, czyli ...And Out of the Void Came Love. Tylko że wspomniana jeszcze mnie nie miała okazji zasysnąć, bo po dwóch odsłuchach na tyle mnie zaintrygowała, że postanowiłem rzucić okiem-uchem na wcześniejszy The Veils krążek, który światło dzienne ujrzał dość spory, bowiem sześcioletni wstecz czasu kawał. Dlaczego wpierw wystukuje tekst odnośnie albumu z 2016-ego, zamiast odnieść się do świeżego? Ano dlatego, iż Total Depravity porwał mnie jak na razie znacznie bardziej, czyli do czynienia mam z sytuacją taką oto, że po dorwanej nitce do początku tego kłębka zmierzam i po drodze wręcz hipnotyczne oczarowanie notuję. Kompletnie nie wiem co czai się głębiej w The Veils przeszłości i póki dokładnie nie przepracuje wspomnianych, absolutnie nie zamierzam cofać się jeszcze znaczniej, chcąc skupić się tu i teraz na materiałach jakie same w sobie zawierają tak absorbujące zagrania, że czas im poświecić bez rozpraszania to mus z szacunku i z gigantycznej przyjemności. TD odbieram jako produkcję stworzoną bez poczucia trzymania się jednej konwencji, chociaż charakteryzuje się cechą jaka poszczególne różnorodne kompozycje wiąże w całość, a mam tu na myśli (osobiste odczucie) bezpretensjonalne mimo ambicji łączenie syntezatorowych pomysłów, opartych na basowych figurach i może nie gęstym ale sugestywnym oszczędnym bębnieniu, z niejako klasycznym soulem w bardzo mrocznej konwencji, sprowadzonego do czystej esencji znanego z lat szczególnie siedemdziesiątych, reprezentatywnie frazowanego performance'u interpretatorskiego. Album poza tym jako zbiór indeksów oraz całość kapitalnie potęguje kumulowane w nim napięcie do rozmiarów pulsująco świdrujących sprzężeń, ale i potrafi przedzierżgnąć się z równomiernego bujania groove'm, wręcz w kształt rytualnych eksplozji ciszy - jakby to kuriozalnie nie zabrzmiało i mówię tutaj tak o smutaskich balladach w stylu Nicka Cave'a, jak i kombinujących z elektronicznymi brzmieniami numerach, w których łączy się wyczucie doskonałej harmonii, tendencje eksperymentatorskie w wykorzystywaniu podłączonych pod napięcie interesujących (DIY) zabawek, a dokładnie wprost pomagających wspiąć muzykę na jeszcze wyższy muzyczny poziom efektów. W sukurs oczywiście warstwie instrumentalnej idzie ten genialny interpretatorski talent wokalisty, a w sumie sprowadzenie roli 
Finna Andrewsa jedynie do głosu wydawania obowiązku, to skrzywdzenie tak jego pozycji w zespole, jak i w dużym stopniu decydującego o fenomenalnym oddziaływania tego co robi i co on prawdopodobnie pisze w tekstach na kształt całości. Całości jaka jest ponurą, ale jakże piękną podróżą z dreszczykiem systematycznych emocji. Jestem póki co zafascynowany! 

sobota, 16 września 2023

Beo-ning / Płomienie (2018) - Chang-dong Lee

 

Kino mało dynamiczne i snuje się niemiłosiernie. Może ono nie tylko w ekstremalnych przypadkach usypiać, ale w sumie jednak nie przynudza aż tak abym ja przysnął i obudził się, kiedy napisy końcowe przemierzają ekran z góry do dołu. Być może wbrew gorącemu tytułowi bardziej przeciętnego widza zziębi niż ogrzeje, mimo to czuć w nim sens, a droga ku osiągnięciu wartości merytorycznej prowadzi poprzez meandry miejsca/czasu, tak więc okoliczności w jakich bohater funkcjonuje i przymuszenia go do dźwigania ponad jego siły i wbrew pomysłowi na siebie konsekwencji nie swoich działań bagażu, jak też treść i kilka scen istotnych dla zrozumienia psychologicznych zawirowań w umyśle bohatera, odebranych zapewne na niekorzyść produkcji zostanie, jako dość bezpośrednich i niepotrzebnie wzbudzających wizualnie kontrowersje. Jest tu i klasyczny wątek miłości z zazdrością, jest też rozbudzanie namiętności i manipulacje emocjami, innymi słowy zabawa nimi, gdy uczucie i pragnienie zostało pobudzone. Jest też niezgoda - niezgoda zbudowana na fundamencie różnic klasowych w społeczeństwie niby ogólnie majętnym, ale też przez wzgląd na cechy charakterystyczne drapieżnego kapitalizmu w społeczeństwie skrajności. Jest zawiść, jest i zemsta, a poza tym ta snuja w nim, to też ta subtelna sentymentalna atmosfera pięknie w jednym z ważniejszych fragmentów podkreślona czarującym brzmieniem trąbki. Jeśli mowa o walorach artystycznych, to nie mogę odmówić Płomieniom wizualnego uroku, ze zdjęciami starannie obudowującymi mozolną narracje, jakby te dwa elementy konstruktywne przenikały się wzajemnie, spajając w jedną szalenie świadomą, choć niekoniecznie wprost właśnie atrakcyjną zaletę dominującą. Bowiem opowieść kompletnie nie spektakularna dysponuje hipnotycznym magnetyzmem i w sumie ze wspomnianego dramatu o relacjach zauroczenia ze społecznym kontekstem, przekształca się w pełen podskórnego napięcia quasi thriller z kryminalną tajemnicą - łapiąc przy okazji sznyt kina Polańskiego. To jest frapujący obraz, ale czy tak łatwo innemu widzowi będzie się z moim całościowym przekonaniem zgodzić?

piątek, 15 września 2023

Royal Blood - Back To The Water Below (2023)

 


Z Royal Blood miałem ostatnio tak, że Typhoons niemal kompletnie zgasił moje nimi zainteresowanie, mimo że single oraz obrazki do nich mocno mnie kręciły, a całość trzymając wysoki poziom mogła się podobać. Problem mój był jednak taki, że na cholerę na co dzień były mi trzy mocno bliźniacze bandy, bo trudno nie usłyszeć że The Blue Stones oraz lekko bardziej klasycznie bluesowy Black Pistol Fire, to ten sam gatunkowy fenomen, jaki w drugiej połowie poprzedniej dekady zaczął zwiększać swoją popularność i teraz ekip dwu lub trzyosobowych grających quasi garażowego rocka mega rytmicznego z bluesowym sznytem i popową zwiewnością od groma, a znaleźć pomiędzy nimi różnice, to sztuka zaiste. Problemem Royal Blood jest też utrata atrakcyjności wraz z rozwojem przecież krótkich względnie krążków, a dokładnie Back To The Water Below siada po jakimś czasie i nawet te ponad pół godziny nuty może lekko przynudzić, co prawdę mówiąc także ich kolegów po linii stylistycznej czasem też spotyka. Przykładowo ostatni The Blue Stones wydany chyba zbyt szybko po sukcesie fantastycznego Hidden Gems też powielając schemat wypada pod koniec banalnie, choć waloru fantastycznej przebojowości nie można mu odebrać, a Look Alive będący do tej pory zamykającym dyskografię Black Pistol Fire, to zaś chwytliwość modelowa, kapitalne rockery, ale każdy z nich to szablon. W tym towarzystwie zdecydowanie na plus wyróżnia się dotąd w tym tekście nie przywołany All Them Witches, ale to jednak pomimo okrojonego składu (chociaż widziałem ich ostatnio w necie w poszerzonym akurat) zjawisko bardziej wizjonersko penetrujące inne gatunki oraz bliższe psychodelicznym tuzom, niż tuzom okołobeatlesowskiej nostalgii. Pozostając przy skojarzeniach z czwórką z Liverpoolu dodam, iż na BTTWB jest też numer który wprost mógłby zostać podciągnięty pod beatlemanię, lecz w sumie cały album jest mocno jednak przekrojowy i na tle poprzednich jednak o szerszej amplitudzie wykorzystanych inspiracji, stąd śmiem autorytarnie twierdzić, iż teraz Royal Blood jest na dróg rozstaju i tak jak najnowsza płyta ma prawo być jeszcze niezdecydowana w którą stronę pociągnąć dalej rozwój własnej estetyki, to kolejną po prostu muszą zabłysnąć i koniecznie tak aby można było napisać, iż RB nagrało coś wyjątkowego - czego konkurencja nie mogła przewidzieć, ale też obawy mieć może, czy aby dobrym pomysłem byłoby kopiowanie oryginalności Brytoli. Prawdę mówiąc w ziszczenie takiego scenariusza to nie wierzę! Back To The Water Below jest fajne, ale jak mam sięgnąć po "poperski garaż", to sięgam wciąż na półkę z TBS i BPF, bo krążki ATW mam ostatnio zawsze pod ręką. 

P.S. Przepraszam za uparte wrzucanie do tego testu ATW, mimo tego że to rasowy psychodeliczny blues. :)

czwartek, 14 września 2023

LOLA (2022) - Andrew Legge

 


Nie mam pewności czy się ta historia w mniej więcej w stu procentach logiczne skleja, ale jest to przecież coś na kształt awangardowego science fiction, choć intrygująco podciągnięte pod autentyzm oparty na (uwaga, niewiarygodne!) fatycznych wydarzeniach. Oczywiście podejrzewam (ba, mam pewność), iż bujna wyobraźnia twórców puszczona została w samopas - jako jednak nie do końca nie wartej sprawdzenia u źródeł czy jest w tej historii nutka prawdy, też pracy pod kierownictwem Andrew Legge'a nie uważam, więc... Lukam więc w netu przepastność wpisując hasło Anioł z Portobello i jedno co widzę to Paulo Coelho - Czarownica z Portobello, więc... Jednak jeśli wklepie Martha i Thomasina Hanbury, to już coś więcej wyszukać jest możliwe, ale to takie pomieszanie z poplątaniem więc... - wciąż nie wiem. Mniejsza z podbudową związaną z autentyzmem na jakimkolwiek poziomie - jak ktoś się wkręci i rozpozna szczegóły może mnie poinformować, a ja pozwolę się z przyjemnością oświecić. W tym momencie dam wyłącznie do zrozumienia, iż mnie się takie kino podobało i z uwagą prześledziłem romantyczno-dramatyczne perypetie z kluczowymi konsekwencjami majstrowania w teraźniejszości znając poniekąd przyszłość. Między innymi wymazywanie nieintencjonalne postaci dla wyższego celu, ale i wpływanie na alternatywny bieg historii II wojny światowej - to ten cel wyższy. Takie etyczne rozterki w klimacie estetycznie dla mnie bardzo bardzo - przyznaję. Donoszę też, iż to ciekawe doświadczenie wizualne, sprawna praca montażysty i reżysera gust wizualny warty poznania, bo forma w odcieniach czerni i bieli oraz łączenie archiwaliów z aranżowanymi zdjęciami w podobnej archaicznej formule (kręcenie starym sprzętem) wygląda spójnie i ciekawie. Nie jest to też sztucznie przedłużane i finalne 80 minut idealnym czasem, aby ta historia się zawiązała, wybrzmiała i pozostawiła po sobie jakąś refleksję w pamięci.

środa, 13 września 2023

Arctic Monkeys - Humbug (2009)

 


Na początek sorki - sorki że kiedyś Humbug po macoszemu potraktowałem, ale to wina cała i wielka, a wręcz gigantyczna wina wpierw AM, a dalej też Tranquility Base Hotel & Casino, bo to były tak doskonałe albumy, a już ten drugi to wręcz perfekcyjny i nie wyobrażam już sobie, aby Brytole nagrali kiedykolwiek coś lepszego, choć z pewnością kitu wątpliwego też dokąd istnieć będą nie ma obaw że mi nawciskają. Moja, może bardziej jednak negatywna zasługa, iż dopiero na wysokości krążka z 2013 roku "Małpy" poznałem i z tej wybitnej perspektywy wciąż patrząc na wcześniejsze nagrania, to jednak tak Suck it And See jak i Humbug gdzieś o poziom niżej, szczególnie w kwestii chwytliwości się pozycjonują. Niemniej jednak moje uszy dojrzały aby o Humbug jeno w superlatywach pisać, choć uparty będę że te superlatywy odnośnie albumów z dalszej fazy drugiej dekady XXI wieku, mają to coś co je znacznie dojrzalszymi w odbiorze czyni. Humbug jest znakomity, ale i znakomicie bardziej surowy, jest też jeszcze wciąż albumem budującym konstrukt stylu "małpiego" - innymi słowy etapem poszukiwań i wyrywania się szufladkom przypisującym do nazw poprzedników, dlatego w recenzjach owego można odnaleźć sporo odnośników do innych przedstawicieli tak indie rocka, jak brit popu, bez względu na fakt, iż tylko kompletny dyletant dziennikarski nie wyczułby tutaj zaczynu dla oryginalności. Ja kiedy robiłem pierwsze odsłuchu opisywanego, dokonywałem tego już po kilku latach od premiery, dlategoż śmiem się usprawiedliwiać,  nie wyczułem pisma nosem, bowiem ten nos obwąchać już zdążył wspomniany AM, więc to chyba jasne co czułem i że zamiast cisnąć Humbug do oporu, wolałem powrócić do albumu świeżego, przed wówczas momentem wydanego. Jeśli ktoś teraz ma problem i chciałby się poskrażyć Pani, że ten typ od Dwóch Kos niewiele konkretów o zawartości "recenzjo-reflesksowanego" napisał, a tylko o własnych maksymalnie subiektywnych doświadczeniach w ekstatycznym tonie pierdzieli, to przypominam że nikogo tu na siłę nie przymuszam, a jak ktoś się jednak zdecydował, bo z jakiegoś powodu olać kolejnej moją recenzjo-wyrypy nie wypada, to dziękuję za czas stracony i polecam nie ufać albo tak ślepo wyszukiwarce, albo poczuciu obowiązku - jakby w dziwnych okolicznościach nie był wypracowany. Pod tekstem nie wrzucę też linków do innych opinii w poruszonym mało merytorycznie temacie, bo radźcie sobie sami raz, a dwa ja uważam, iż tylko ja się najlepiej znam na tym o czym piszę, a inni to powinni najsamprzód nauczyć się pisać ciekawie, a później opierać to co z siebie w przypływie weny wyduszą na weryfikowalnych faktach - innymi słowy kroczyć pewnie ścieżką własnego warsztatowego rozwoju ku nie tak profesjonalizacji, jak bardziej ku dystansowi do siebie. On pomaga (przysięgam), kiedy trafi się na mądrzejszych choć niekoniecznie bardziej rozgarniętych, bo można ich wytrącić łatwiej z równowagi, a na stówę strącić z pantałyku hasłem - olej to brachu, to nie jest warte twojej uwagi!

wtorek, 12 września 2023

Puma Blue - Holy Waters (2023)

 

Puma Blue, czyli Jacob Allen jest w swoim artystycznym zamyśle quasi akustyczny i Holy Waters jest przez to może lekko monotonna, ale to tylko pozór i jeśli ktoś jest najzwyczajniej mało spostrzegawczy i na wspaniałą nutę nieczuły, to nie zauważy naturalnie ile się na tym cudownie mglistym brzmieniowo krążku dzieje w kwestii rytmiki, a najbardziej umiejętności wykorzystania jakby się też na pozór wydawało wąskiej, a w rzeczywistości kiedy ktoś zmyślny przy niej pomajstruje, szerokiej przestrzeni do niebanalnej aranżacji. Ja akurat po znakomitym singlu opatrzonym niemniej znakomitym obrazem (piszę o Hounds) i konfrontując go z kolejnymi wydanymi, bardziej kameralnymi lub jak kto woli spokojniejszymi dźwiękowo obrazkami (O! The Blood, Dream of You, Pretty) miałem obawy, że pełna płyta oparta na tak subtelnie cichych aranżach i smutnym jak najczarniejsza czerń doświadczeniu depresji (żałoby), będzie zwyczajnie nazbyt przygnębiająca, monotonna i finalnie poprzynudza, a tu takie zaskoczenie, że ona jest w pierwszym odruchu oczywiście smutalska, mało dosłownie dynamiczna, ale w tej formule za cholerę nie mogę jej odmówić przymiotu intrygującej. Holy Waters jest albumem wręcz mnie obecnie pochłaniającym i nie mam żadnych wątpliwości, iż może to być tylko chwilowe moje zauroczenie estetyką muzyczną sygnowaną (jak rozumiem) pseudonimem artystycznym bardzo drobnego mężczyzny, śpiewającego, a raczej szepcącego z muśnięciem falsetu emocjonalnie drenujące, a warsztatowo genialne wręcz perełki, z takimi zdobnymi i do odkrywania wciąż na nowo aranżacjami, że ja nisko opuszczam głowę w geście gigantycznego szacunku. Staram się powiedzieć (nie wdając się zarazem w szczegółowe analizy), iż to może jak dałem do zrozumienia muzyka udekorowana w sposób wysmakowany w ogromną dawkę błyskotliwości do wychwycenia (zgodnie hipnotyzujący taniec perkusji i basu, klawiszy wspólne z samplami akcenty i to saksofonowe doładowanie), ale w pierwszym rzędzie muzyka wrażliwej duszy i tym samym do głębi człowieka docierająca i mocno tą psychologiczną stronę ludzką dotykając, dla mnie już bardzo ważna. Hounds mnie rozkołysał, ale kolejne wewnętrznie pulsujące dzieła Pumy mnie oczarowały, wessały i stały się w formule długograja jednym z najlepszych jakie w tym roku dane mi było poznać. Takiego lekko jazzującego R&B, z taką lekkością korzystającego ze stylu lo-fi sobie życzę.

poniedziałek, 11 września 2023

Guy Ritchie's The Covenant / Przymierze (2023) - Guy Ritchie

 

Ciężkie, gęste kino i w filmowym gatunku traktującym o realiach współczesnego konfliktu zbrojnego oraz konieczności przetrwania w warunkach mało sprzyjających nawiązujące do najlepszych wzorców, więc jestem bardzo mile zaskoczony, że Guy’a Ritchie stać jeszcze na stworzenie produkcji poważnej i trzymającej widza za gardło, co zdecydowanie nie było przez te wszystkie lata u niego normą. Przymierze jest jednak nie tylko kinem akcji, ale i poważnym wyrzutem moralizatorskim, z mocnym akcentem podkreślenia amerykańskiej konkretnie odpowiedzialności za porzucenie lojalnych im Afgańczyków, na pastwę talibskiego fanatyzmu oraz filmem o przyjaźni wykutej w ogniu walki. Obrazem wprost, bez korzystania z przesadzonej finezji, tak skrojonym pod względem budowania napięcia pierwszorzędnie, jak i doskonale biorąc pod uwagę prawidła gatunku napisanym, czyli innymi słowy jest mocnym męskim kinem, które twardziele kupią bez pytań, ale i przyzwyczajeni do wychwalania ambitnego filmowania zawodowi krytycy, też absolutnie nie poddadzą go ośmieszającemu twórców opiniowaniu. Osobiście jestem zdania, że dobre kino dla intelektualistów nie jest złe i daje takiemu na blogu często szansę, ale równie złe nie jest kino trzymające za klejnoty i pozbawiające tchu wprost potężnym adrenaliny zastrzykiem, zupełnie odmiennie od rozbudowanego psychologicznie o rozważania we wzniosłych tematach. Przymierze jest właśnie takie jaki powinien być potężny film o "jak ja go nie zabije, zabije mnie on", więc chcę powiedzieć iż Ritchie się nie pieści owijając w bawełnę, czy przerysowując dla draki, bo wszystko tu jest bezpośrednie, a jak jest ostrzał to się wręcz odruchowo łeb uchyla przed pociskami i giną nie tylko ci źli, ale trup ostro się ścieli po stronie dobra. Ritchie kupił mnie tym razem bez dyskusji, a dokonał tego głównie dynamiką i oddziaływaniem celowanym tam gdzie najsilniejszy efekt uzyskać można. Muzyka w tle jako istotna część tej formuły też "robi robotę" podbijając emocje, ale bez całościowego ogarnięcia na bardzo wysokim poziomie i ona by projektu nie ratowała, stąd powtarzam że wyszło kapitalnie i super, że ten Guy Ritchie takie mocarne obrazy swoim nazwiskiem jeszcze sygnuje.

P.S. Jak to leciało - wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, a nic nie buduje mocniejszej więzi między facetami od wdzięczności za uratowanie życia na polu boju?

niedziela, 10 września 2023

The Unlikely Pilgrimage of Harold Fry / Niezwykła wędrówka Harolda Fry (2023) - Hettie Macdonald

 

Ależ to było tak po prostu po ludzku wzruszająco piękne - ciepłe, (mimo wszystko) budujące i w dodatku uroczo dziwaczne, bo Harold jak stał tak poszedł, postanawiając pójść (niczym Forrest Gump pobiegać), aby uratować starą umierającą przyjaciółkę. Pod wpływem impulsu i przede wszystkim w ludzkim odruchu sentymentalnej misji, a może z nudów, czy aby przełamać rutynę mężczyzny na emeryturze, robiącego rzeczy powtarzalne, jakby rytualnie wypełniające wolny czas. Nie będę jednak odbierał Haroldowi prawa do motywacji wynikającej ze wzniosłych intencji, bo raz z biegiem historii okazuje się ona bardzo poważnie tragiczna, a dwa bowiem Harold jest tak uroczym staruszkiem z dobrocią malującą się na poczciwej twarzy, że byłaby to wręcz zbrodnia z mojej strony lub co najmniej działanie nie fair. Harold więc idzie (stając się sensacją, jak i spotykając się z bezinteresowną życzliwością), bo złożył Queenie oraz sobie obietnicę iż dotrze na czas, a idąc spotyka inne osoby też idące, ale na krótszym dystansie lub żyjące sobie anonimowo w swoich mikroświatach lub banieczkach i rozmawiając z nimi poznaje poniekąd własne, mocno już zrezygnowane ja i inne ludzkie historie czy najzwyczajniej oddaje się filozoficznym refleksjom z psychologicznym fundamentem, a najbardziej to jak już wspomniałem, po drodze mierzy się z własnymi, najsilniej oddziałującymi demonami przeszłości - rozlicza siebie i to jest najbardziej poruszający wątek noweli Rachel Joyce, na jakiej bezpośrednio oparto film Hettie Macdonald. W dodatku ta opowieść o Haroldzie w drodze jest po brytyjsku cudownie flegmatyczna i po brytyjsku nieco osobliwa, a najbardziej to jest jednak w przesłaniu smutna, choć podana dla równowagi z charakterystyczną dla imperialnej nacji humorystyczną głębią. Ja jestem pod ogromnym wrażeniem i chyba jasno dałem do zrozumienia, że ten seans mnie i ubawił i wzruszył, a poruszony byłem aż do łez jak grochy, których jako mężczyzna twardy na zewnątrz, a kruchy w środku powinienem się w teorii wstydzić, a nie bardzo się orientuje kiedy w praktyce dojrzałem, by być z tego dumnym.

P.S. Życie życie jest czasem potwornie dramatyczną nowelą - w tym przypadku w żadnym stopniu trywialną, z racji czego wartą poświęcenia 108 minut. Nie przegapcie plis!

sobota, 9 września 2023

Plan 75 (2022) - Chie Hayakawa

 

Czasami mam taką oto solidną zagwozdkę, czy opowiadać tutaj o filmie, czy pisać o filmie - w znaczeniu czy treść przybliżać, a może li tylko odnosić się do efektu jaki został uzyskany i to w tym maksymalnie subiektywnym tonie, jaki wpływ wywarł obejrzany obraz na mnie. Oczywiście wzorcowo byłoby działać w dwóch powiązanych segmentach i zawsze je łączyć (akapity, no niedoczekanie), aby coś wynikało naturalnie z czegoś, było oparte na wynikaniu i nie zawieszało w próżni braku wiedzy i kontekstu, jeśli czytelnik zapoznaje się z tekstem, bez uprzedniego sprawdzenia tytułu. Ja jednak niestety nie przygotowuję tutaj materiałów dla profesjonalnego odbioru jako pełnowartościowej pracy recenzenckiej i z zasady nie zatapiam się w formach zawierających w sobie rozbudowane akademicko struktury ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, więc zamiast przykładowo rozprawek, proponuję raczej zestaw długich zdań w trybie oznajmującym, a jeśli już między wierszami pytam, to pytam jedynie retorycznie, nie oczekując przedstawiania kontr stanowiska w komentarzach. Piszę teraz o tym akurat, gdyż Plan 75 wymaga ode mnie teoretycznie więcej pracy wprowadzającej, ale wychodzę jednocześnie z założenia, iż jeśli ktoś zainteresowany zostanie tematem i poczuje potrzebę wypełnienia luki wiedzą, to oczywiście doczyta u źródła lub najlepiej zapozna gapiąc się przez zazwyczaj około dwie godziny w ekran i łudzę się, iż będzie wszystko z moich egorefleksji w miarę rozumiał. Stąd sobie teraz bez względu na wymagania Plan 75 ocenię, a nie opiszę, odnosząc się do treści przekazanej przez reżysera bez wartościowania i kompletnie bez wspominanego (w za dużej na pewno ilości powyżej) poczucia winy, że należałoby zanim się odniesie, maznąć co nieco do czego konkretnie się pije. Mianowicie, subiektywnie minimum kontrowersji, maksimum zdrowego rozsądku, obiektywnie wiadomo - jaki krąg kulturowy taka wielkość natężenia histerii, kiedy się o STAROŚCI prowokująco dyskutuje. Można być oburzonym, a można uznać że sprawę stawia się jasno i lepiej zmierzyć się z rzeczywistością niż przemilczeć, zamiatając pod dywan kwestie smutnego naturalnego schyłku. To nawet nie starość jest właściwie problemem, to chyba samotność i bezczynność oraz poczucie kompletnej bezużyteczności. Kwestie psychiczne ważne, a wręcz potwornie umysł świdrujące, tym bardziej, kiedy ciało względnie dobrze się trzyma. O czym ja tak? Ja tak o Planie 75, będącym bez uciekania w emfazę „kinem ludzkim, kinem przejmującym”, stąd polecam i do zapoznania się z diagnozą Chie Hayakawy zachęcam, bo to eksploracja praktycznie beznamiętna pozornie, a w rzeczywistości dzięki unikaniu westchnień jako materiał do dyskusji wielce zdatna. Podyskutujmy zatem dla odmiany pozbawiając się na ten czas empatii, jakiej przecież coraz mniej w sobie mamy. 

piątek, 8 września 2023

Metsurin tarina / Historia drwala (2022) - Mikko Myllylahti

 

Na wyczytane hasło "fińskie Fargo", bardzo mocno się zajarałem, lecz niestety do kultowego filmu braci Coen nie ma to jakiegokolwiek startu na wszystkich chyba możliwych płaszczyznach, o których nie będę się rozpisywał z lenistwa, ale i szacunku dla wielkiego dzieła amerykańskiej kinematografii, bo samo nawet porównywanie jest naciąganiem wartości Historii drwala, która może wyłącznie przez pryzmat momentami fajnej nuty, mroźnego prowincjonalnego klimatu i tylko bardzo odrobinę akurat osobliwych postaci, była dla mnie możliwa do zdzierżenia. Jednako nawet jeśli doszukuje się w tym zasadzie ponad moje siły ambitnym w przesłaniu niczym jakichś walorów, to tak po prawdzie w innych filmach które poddają mi pod nos świetny scenariusz i realizację kapitalną, te trzy cechy zniknęłyby, bo są co najwyżej w wydaniu odpowiedzialnych za omawiany tylko dobre. Nic ponadto, może lekko przesadzam, ale na stówę nie spodziewajcie się w powyższym przypadku kinowego objawienia. Po prostu można luknąć z ciekawości, ale może lepiej nie potrzeba, bowiem nie sztuką wziąć jakichś przegranych typów, dać im siekierę i zainscenizować brutalny mord w afekcie, kiedy chciało się z nadzieją zapewne na nagrody ożenić nieszablonowy, bo posikujący się motywami paranormalnymi kryminał z czarną komedią i społecznym przekazem, licząc na groteskowy strzał w dziesiątkę, a czyniąc to w praktyce bez przekonania i na jakiejś irytującej sztuczności oraz z uzyskanym głównie wrażeniem bałaganu, w sensie słabej czytelności. Jeśli nawet ten seans to nie całkowita nuda, to totalna męczarnia - róbcie jednak jak uważacie - może Wy udźwigniecie ciężar gatunkowy tego czegoś.

czwartek, 7 września 2023

Beurokeo / Baby Broker (2022) - Hirokazu Koreeda

 

O jaki grubiutki temat i jaki grubiutki film uszyty z tego tematu! Lubię to, bo nie powiem żebym nie był ostro zafascynowany takimi dylematami moralnymi, jakie podejmuje scenariusz południowokoreańskiej perełki, bowiem co jak co, ale kwestie drogi życiowej i poziomu czy płaszczyzny startu do niej, nie jest jakimś tam byle czym w rozkminie egzystencjalnej. Od razu jednak dodaję, że nie zajmuję żadnego twardego stanowiska i mimo bicia się z myślami, podejmując liczne próby przemyśleń oraz wyciągając też oczywiście wnioski i przychylając się do co niektórych, często z dwóch biegunów argumentów, to nie wiem co lepsze bo i mam pewność, iż żadna z dróg nie gwarantuje finału z oczekiwanym przecież naturalnie happy endem. Baby Broker to jednak coś więcej niż zamknięty wokół wartościowania mega empatyczny dramat z kluczowym wątkiem moralnym. Baby Broker to zasadniczo modna współcześnie i najczęściej przytulająca prestiżowe nagrody gatunkowa hybryda, ale tak koniecznie aby zostać zauważona i doceniona zgrabnie zaaranżowana, że mnogość wątków i postaci szerokie spektrum, nie budzi poczucia sztucznego komplikowania, a samo zawikłanie wynika samo z siebie, naturalnie rozbudowując historię o liczne zmienne, które myślę nawet osoby z klarownymi i często wręcz radykalnymi przekonaniami pobudzi do refleksji - z wątpliwościami w roli kluczowej. Baby Broker to ogólnie nieoczywisty film o miłości, wrzucając w szuflady gatunkowe zaś dramat społeczny, nostalgiczny film drogi, ale i kryminalna czy policyjna przypowieść, w których wspólnie w dodatku poczucie humoru i dystans zostaje zaznaczony, aby przygnębiające w zasadzie story nie dobijało widza psychicznie wyłącznie i przygotowało niejako do względnie optymistycznego finału. Innymi słowy, daleko od oceniania i przede wszystkim niepotrzebnego podkoloryzowywania dla potrzeb uatrakcyjniania, bo przecież życie samo w sobie ma tyle często teoretycznie wykluczających się wymiarów, że jaki jest niby sens sztucznie mu ponad miarę doklejać, jeśli jest się na tyle bystrym aby je dostrzec i poddać rozbudowanej analizie. Poza tym obraz w sensie wizualnym jest idealnie z optyką scenariusza skorelowany i te mroczno-deszczowe fragmenty ze scenami słonecznymi się pięknie spinają w całość, a ja cenię, kiedy świat w filmach udostępnia się widzowi z różnych kierunków i perspektyw - nie nastawiając jednostronnie i nie prowokując do wyrażania tak nawiedzonych sądów, jak i nie skazując widza na emocjonalne wbijanie w jednorodny klimat ilustracyjny.

P.S. Koreeda po niekoniecznie udanej europejskiej Prawdzie, powraca na poziomie Złodziejaszków i ja jestem za tym, aby chyba jednak skupił się na kręceniu w Azji.

Drukuj