niedziela, 17 września 2023

The Veils - Total Depravity (2016)



Właśnie poznałem indie rockowe w ogólnym rozumieniu mega zjawisko i trafiłem na nie przy okazji spóźnionego o pół roku rozpoznania najnowszej jego produkcji, czyli ...And Out of the Void Came Love. Tylko że wspomniana jeszcze mnie nie miała okazji zasysnąć, bo po dwóch odsłuchach na tyle mnie zaintrygowała, że postanowiłem rzucić okiem-uchem na wcześniejszy The Veils krążek, który światło dzienne ujrzał dość spory, bowiem sześcioletni wstecz czasu kawał. Dlaczego wpierw wystukuje tekst odnośnie albumu z 2016-ego, zamiast odnieść się do świeżego? Ano dlatego, iż Total Depravity porwał mnie jak na razie znacznie bardziej, czyli do czynienia mam z sytuacją taką oto, że po dorwanej nitce do początku tego kłębka zmierzam i po drodze wręcz hipnotyczne oczarowanie notuję. Kompletnie nie wiem co czai się głębiej w The Veils przeszłości i póki dokładnie nie przepracuje wspomnianych, absolutnie nie zamierzam cofać się jeszcze znaczniej, chcąc skupić się tu i teraz na materiałach jakie same w sobie zawierają tak absorbujące zagrania, że czas im poświecić bez rozpraszania to mus z szacunku i z gigantycznej przyjemności. TD odbieram jako produkcję stworzoną bez poczucia trzymania się jednej konwencji, chociaż charakteryzuje się cechą jaka poszczególne różnorodne kompozycje wiąże w całość, a mam tu na myśli (osobiste odczucie) bezpretensjonalne mimo ambicji łączenie syntezatorowych pomysłów, opartych na basowych figurach i może nie gęstym ale sugestywnym oszczędnym bębnieniu, z niejako klasycznym soulem w bardzo mrocznej konwencji, sprowadzonego do czystej esencji znanego z lat szczególnie siedemdziesiątych, reprezentatywnie frazowanego performance'u interpretatorskiego. Album poza tym jako zbiór indeksów oraz całość kapitalnie potęguje kumulowane w nim napięcie do rozmiarów pulsująco świdrujących sprzężeń, ale i potrafi przedzierżgnąć się z równomiernego bujania groove'm, wręcz w kształt rytualnych eksplozji ciszy - jakby to kuriozalnie nie zabrzmiało i mówię tutaj tak o smutaskich balladach w stylu Nicka Cave'a, jak i kombinujących z elektronicznymi brzmieniami numerach, w których łączy się wyczucie doskonałej harmonii, tendencje eksperymentatorskie w wykorzystywaniu podłączonych pod napięcie interesujących (DIY) zabawek, a dokładnie wprost pomagających wspiąć muzykę na jeszcze wyższy muzyczny poziom efektów. W sukurs oczywiście warstwie instrumentalnej idzie ten genialny interpretatorski talent wokalisty, a w sumie sprowadzenie roli 
Finna Andrewsa jedynie do głosu wydawania obowiązku, to skrzywdzenie tak jego pozycji w zespole, jak i w dużym stopniu decydującego o fenomenalnym oddziaływania tego co robi i co on prawdopodobnie pisze w tekstach na kształt całości. Całości jaka jest ponurą, ale jakże piękną podróżą z dreszczykiem systematycznych emocji. Jestem póki co zafascynowany! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj