Ciężkie, gęste kino i w filmowym gatunku traktującym o realiach współczesnego konfliktu zbrojnego oraz konieczności przetrwania w warunkach mało sprzyjających nawiązujące do najlepszych wzorców, więc jestem bardzo mile zaskoczony, że Guy’a Ritchie stać jeszcze na stworzenie produkcji poważnej i trzymającej widza za gardło, co zdecydowanie nie było przez te wszystkie lata u niego normą. Przymierze jest jednak nie tylko kinem akcji, ale i poważnym wyrzutem moralizatorskim, z mocnym akcentem podkreślenia amerykańskiej konkretnie odpowiedzialności za porzucenie lojalnych im Afgańczyków, na pastwę talibskiego fanatyzmu oraz filmem o przyjaźni wykutej w ogniu walki. Obrazem wprost, bez korzystania z przesadzonej finezji, tak skrojonym pod względem budowania napięcia pierwszorzędnie, jak i doskonale biorąc pod uwagę prawidła gatunku napisanym, czyli innymi słowy jest mocnym męskim kinem, które twardziele kupią bez pytań, ale i przyzwyczajeni do wychwalania ambitnego filmowania zawodowi krytycy, też absolutnie nie poddadzą go ośmieszającemu twórców opiniowaniu. Osobiście jestem zdania, że dobre kino dla intelektualistów nie jest złe i daje takiemu na blogu często szansę, ale równie złe nie jest kino trzymające za klejnoty i pozbawiające tchu wprost potężnym adrenaliny zastrzykiem, zupełnie odmiennie od rozbudowanego psychologicznie o rozważania we wzniosłych tematach. Przymierze jest właśnie takie jaki powinien być potężny film o "jak ja go nie zabije, zabije mnie on", więc chcę powiedzieć iż Ritchie się nie pieści owijając w bawełnę, czy przerysowując dla draki, bo wszystko tu jest bezpośrednie, a jak jest ostrzał to się wręcz odruchowo łeb uchyla przed pociskami i giną nie tylko ci źli, ale trup ostro się ścieli po stronie dobra. Ritchie kupił mnie tym razem bez dyskusji, a dokonał tego głównie dynamiką i oddziaływaniem celowanym tam gdzie najsilniejszy efekt uzyskać można. Muzyka w tle jako istotna część tej formuły też "robi robotę" podbijając emocje, ale bez całościowego ogarnięcia na bardzo wysokim poziomie i ona by projektu nie ratowała, stąd powtarzam że wyszło kapitalnie i super, że ten Guy Ritchie takie mocarne obrazy swoim nazwiskiem jeszcze sygnuje.
P.S. Jak to leciało - wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, a nic nie buduje mocniejszej więzi między facetami od wdzięczności za uratowanie życia na polu boju?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz