Na dobre już (odnoszę wrażenie) wkręciłem się w kino całkiem egzotyczne i tak przykładowo teraz sprawdzam sobie na bieżąco co w azjatyckim dramacie słychać, jak równolegle nie tylko na daleki wschód, ale i na ten bliższy (bardziej południowy) zerkam z przyjemnością i doceniam jakość oraz kunszt produkcji z tych dotychczas omijanych rejonów. W przypadku Między lustrami (Tafrigh/Les ombres persanes) przyciągnęło mnie też porównanie do kina Asghara Farhadiego, bo je cenię wielce, a i ostatnio też kilku innych twórców podobnych dzieł sprawdziłem i nie byłem zawiedziony. Oczywiście praca owych dość mocno europeizacji poddana, bowiem powiązania postkolonialne dają im poniekąd możliwości szerszego zaistnienia oraz poszukiwania środków na realizację projektów w bliższej nam długości i szerokości geograficznej - wiadomo, w takim Iranie lekko obyczajowo nie jest, króluje naturalnie hipokryzja, ale oficjalnie MO-RA-LNOŚĆ, to jest to o co mężczyźni tamtejsi z zapałem inkwizytora walczą. Tym razem jednak wybór filmu niejakiego Mani Haghighi okazał się nietrafiony, choć zapewne znajdą się filmowi krytycy ze mną nie zgadzający, uznający iż totalnie położonego filmu nie obejrzałem, ale ja pozostanę przy swoim odczuciu, że gdzieś maniera i ta historia nie zrodziły chemii wystarczającej, aby nawet króciutko zapiać z zachwytu. Ot co najwyżej (może dla kogoś) poprawne kino, bo powtórzę że ta cholerna maniera, którą trudni mi jasno opisać, a która nie pozwala się wczuć w snutą opowieść o…. - o czym właściwie? Poplątane to i dziwnie niespójne, bo niby tajemnica i muzyka budująca niepokój, a się rozłazi i ani mrowienia, ani wciskania w fotel, tym bardziej wstrząsu emocjonalnego jakiegokolwiek. Letnie i scenariuszowo przekombinowane, używając współczesnego młodzieżowego języka żadne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz