piątek, 28 lipca 2017

Tau Cross - Pillar of Fire (2017)




Pamiętam (bo akurat nie minęły grube lata od wydania debiutu), że Tau Cross, czyli formacja stworzona przede wszystkim  przez dwóch tuzów ekstremalnej sceny w osobach Michela Langevina aka "Away" (Voivod) i Roba aka "The Baron" Millera (Amebix) pierwszym krążkiem narobiła dość sporego zamieszania. Wyjątkiem nie były wtedy sytuacje, że album ten zostawał wydawnictwem numeru w wielu branżowych magazynach i w rocznych podsumowaniach roku 2015-ego wspinał się na szczyty rankingów. Szanuję bardzo sytuację kiedy zespół zbudowany wokół znanych w środowisku muzyków, bez ogromnego wsparcia ze strony machiny promocyjnej uznanie zdobywa, bo ono wtedy rzecz jasna oparte nie na oddziaływaniu marketingowym, czy koniunkturze, lecz na autentycznym wysokim poziomie artystycznym wydawnictwa. Akurat w przypadku debiutanckiego krążka Tau Cross to przekonanie nie pochodzi z osobistej autopsji muzycznej zawartości, gdyż jako żaden fan Amebix, a jedynie wybiórczy adorator kilku tylko płyt sygnowanych logiem Voivod, na wieść o takiej kolaboracji małpiego rozumu nie dostawałem, a nadmiar interesujących mnie produkcji moją uwagę odciągnął od faktu, iż takie oto istotne dla ekstremy wydarzenia miejsce mają. Wiedzę czerpię z archiwalnych tekstów autorstwa tych co się lepiej znają, które ówcześnie poznałem, a teraz by pamięć odświeżyć ich zawartość na szybko przewertowałem.  Kilka tygodni temu jednak, gdy wzmianki o premierze drugiego albumu w necie zaistniały, a wraz z nimi single w tandemie przygotowano do odsłuchu nie omieszkałem dokonać ich konsumpcji, by w końcu samodzielnie przekonać się wokół czego taki względnie intensywny szum zaistniał. Z oczywistych powodów nie będę Pillar of Fire porównywał do poprzednika, chociaż znajomość z nim w międzyczasie także zainicjowałem, lecz ona ograniczona jedynie do dwóch, trzech odsłuchów i to w warunkach, w których o odpowiednie skupienie na muzyce łatwo nie było. Ograniczę się więc do odczuć zawężonych do dwójki, a jedynka z pewnością i wkrótce na stronach NTOTR77 zagości. Cóż (kręcę teraz nosem), nie do końca stylistyka jaką prezentuje Tau Cross leży na terytoriach do których mam największą słabość, jednak mimo, że materiał nie mógł w tym miejscu liczyć na tego rodzaju względy, to z każdym kolejnym seansem dźwiękowym płynącym z Pillar of Fire coraz mocniej przekonywałem się do tej apokaliptycznej stylistyki. Chłód bije z krążka przez ponad pięćdziesiąt minut, a jego fundamentem nie tylko wyraźna zimnofalowa motoryka, ale także liryczna zawartość hymnów wyśpiewywanych zarówno podniosłym głosem jak i zmanierowanym odrobinę warkotem. To w moim przekonaniu hybryda oddziaływań pochodzących ze sceny punkowej, ambitnej progresywności i przybrudzonego transu z najistotniejszym wpływem klarownego thrashowego riffowania. Album pomimo, że odstaje wyraźnie od współcześnie popularnych w metalu tendencji do przesadnego komplikowania muzycznej materii, nie jest jednak śmierdzącym naftaliną pierdem weteranów, tym bardziej zblazowanym aktem ich frustracji. Ma podstawową zaletę jaką kapitalna motoryka takich ciosów jak między innymi Raising Golem, On the Water, RFID czy Killing the King i Deep State, wzbogaconych dodatkowo klimatycznymi wizualizacjami w wydaniu teledyskowym i niestety sporą wadę, którą patos spływający momentami wręcz nieznośnie z tych numerów, gdzie akustyczne wycieczki zbyt liczne. Kłopot w tym także, że maniera wokalna Millera taka, iż  warczy i zaciąga jakby obok muzyki przez co spójność wokalu z instrumentami daje wiele do życzenia. Bez względu jednak na jego "wady", które dla zapalczywego fana twórczości z tego gatunkowego segmentu mogą nie być minusami, a właśnie stanowić jego kluczową zaletę, dla mnie Pillar of Fire jest na pewno jednym ze sztandarowych przykładów szczerej i autentycznej pasji, szczególnie gdy patrzę na występy na żywo tych gości zamieszczone dość licznie w sieci. 

czwartek, 27 lipca 2017

Monster Magnet - Monolithic Baby! (2004)




He he he, jak widzę Dave’a Wyndorfa to zawsze rubaszny śmiech mnie dopada i nie idzie tutaj o jego zabawny charakter, fizyczność czy inną radosną pospolitą przywarę. Powodem takiej reakcji jest fakt, iż jakby ten gość nie jechał po bandzie w życiu osobistym, a przez to mniej lub bardziej odbijały się te incydenty na funkcjonowaniu kapeli, to jakimś cudem nie ma mowy, aby wartość muzyczna albumów wydawanych przez Monster Magnet cierpiała. No jasne, czasem jest genialnie, innym razem bardzo dobrze, lecz poniżej wartości zdecydowanie plusowych goście nie schodzą. Ta kapela, bowiem to zaraz po nieśmiertelnych Stonesach i legendarnym Motörhead synonim długowieczności (chociaż staż nieporównywalnie mniejszy ale za to liczba zakrętów życiowych podobna), a jego frontman mógłby śmiało być nieznanym ojcu synem Lemmy’ego, spłodzonym podczas jednej z pewnie tysięcy pokoncertowych imprez. Sukinsyny (mają/mieli or ma/miał) w sobie to coś, ten ciąg na bramkę, bez oglądania się za siebie, ze wzrokiem osadzonym tu i teraz, czyli absolutnie żadnego planowania na zaś, perspektywicznego myślenia, zamartwiania i fiksowania się na rzeczach, które w rzeczy samej tylko czystą radość z życia zabierają. Dave nawalony/naćpany, przed odwykiem, po odwyku czy w stanach zawieszenia, albo gdzieś pomiędzy tymi fazami ma wypisaną na wiecznie zadowolonej sarkastycznej mordzie sentencją „łap życie”, bo masz je sukinkocie kurwa tylko jedno. Może dlatego jestem zafascynowany takimi postaciami, gdyż prywatnie zbyt często mam trudności ze złapaniem dystansu, gdy życie zawodowe wymaga dla zdrowia psychicznego zbyt częstego patrzenia przez palce, ustawicznego poczucia humoru, które jako jedyne może uchronić od totalnej fiksacji, tudzież w sytuacjach ekstremalnych po prostu nerwicy z dołem konkretnym. Wiem też, bo świadomość moja nie zakłada istnienia w ludziach jednowymiarowości, że ten obraz Wyndorfa to tylko jedna z jego twarzy, a poza nią wiele pewnie innych które z oczywistych względów mi nieznane. Zwyczajnie ludzie z natury są wielowątkowi i wieloznaczni, problem tylko w tym, aby ta chujowa strona osobowości nie zdominowała tej szlachetnie optymistycznej i nie spieprzyła życia nosicielowi i prawidłowego funkcjonowania osób z jego najbliższego otoczenia. To przekonanie mam we łbie w każdej dosłownie sytuacji i z mniejszą lub większa skutecznością staram się realizować jego założenia. Zapewne też muzyka jaką tworzy Wyndorf pomaga - jej swoiste terapeutyczne oddziaływanie dba o zachowanie mentalnej młodości, tego bezstresowego osiągania stanów radosnych i hedonistycznej przyjemności płynącej z luzackiej rezerwy i braku spiny o rzeczy nieistotne – chroniąc przed zgorzknieniem i frustracją, które szczególnie obecnie wokół siebie, w ludziach zmęczonych na każdym kroku dostrzegam w ilościach dramatycznie dużych. Piszę o tym w tym miejscu, bo akurat Monolithic Baby! w wymiarze mentalnym i artystycznym zdaje się być najbardziej beztroskim materiałem, jaki został nagrany pod szyldem MM. Nie odnajduje na nim ciężkiej psychodelii i kosmicznego tripu charakterystycznego dla większości ich płyt, a nawet jeśli już one są to w ilościach śladowych, bardziej w miejscu tła niźli na froncie. Album zbudowany jest z czystego spontanu, prawdziwego bezpretensjonalnego rock’n’rolla – z potrzeby dobrej zabawy i sybaryckiej przyjemności. Tak on na mnie oddziałuje i za każdym razem, gdy numery w rodzaju Slut Machine, Supercruel, Unbroken (Hotel Baby), Radiation Day, Monolithic, Master of Light czy Ultimate Everything wpływają rwącym strumieniem do moich małżowin, odczuwam przypływ pozytywnej energii i myśli refleksyjnych skierowanych w tą lepszą stronę życia. Bo Monolithic Baby! to dar dla wyczerpanej często baterii, niczym prostownik doładowujący zdechły akumulator by na nowo ożywić mechanizm i wprawić go w ruch. Dać kopa na rozpęd, ale i jak wschodnia medytacja oczyścić ze złych emocji, wylać do ścieków gorycz i zawiść, na gębę wkleić uśmiech, a w oczach umieścić błysk! Monolitic Baby! to optymalnie skuteczny dopalacz pozbawiony zakazanych komponentów i skutków ubocznych, a przez to dozwolony prawnie i mogący bez zabójczych konsekwencji fizjologicznych być w organizm wtłaczany bez jakichkolwiek ograniczeń. 

poniedziałek, 24 lipca 2017

Stone Sour - Hydrograd (2017)




Stone Sour swego (poniekąd już zamierzchłego) czasu dość często u mnie gościł w hifi wieży, a było to by być precyzyjnym tak na przełomie debiutu i Come What(ever) May. Potem Audio Secrecy jeszcze względne pozytywne ciśnienie we mnie utrzymało, ale już dwuczęściowego House of Gold & Bones to nawet jednego (premierowego) razu nie przesłuchałem. By była jasność - bo nie jestem fanem tak obszernych materiałów i przejadły mi się w międzyczasie słodycze w ciemnej czekoladzie, więc pech "hard rockowego" wcielenia Corey'a Taylora w tym, że wymyślił sobie ze współpracownikami taką kobylastą koncepcję i jeszcze nie w czasie, przez co bez merytorycznego sprawdzenia zawartości bardzo względny hajp na ich muzykę u mnie był i z miejsca zanikł. Zatem bez perspektywy znajomości poprzedniego materiału (doczytałem, że nie ma czego żałować :)) z wiedzą wyłącznie z lat wcześniejszych, zbiegiem okoliczności, gdyż na Hydrograd nie czekałem do autopsji pewnego wieczora przystąpiłem. Stół sekcyjny przygotowany, umysł oczyszczony, zatem Panie doktorze rozkrajamy, rozbieramy, mierzymy i ważymy, po czym wnioski wyciągamy. :) One jak się okazuje niejednoznaczne, bo oto sporo w trzewiach Hydrograd konkretnego uderzenia, mocnego riffowania i adrenaliny uzyskiwanej z dynamiki wokalnej Corey’a. Niestety pośród czystego testosteronu warunkującego w muzycznym odczuciu czynnik typowo samczy, także masa estrogenu, który sprowadza niektóre kompozycje, nawet te zapowiadające się jako względnie brutalne do poziomu nieznośnego zniewieścienia. To w moim przekonaniu problem Hydrograd, że ogień krzesany zbyt często gaszony jest przez słodycz made in Nickelback czy innych idolów nastolatek sprzed nastu już lat. To taki archiwalny obraz tkwiący w moim łbie i przywoływany raz po raz szczególnie w tych fragmentach refrenami zwanych. I chociaż zaskakująco często jak na ilość użytych powyżej kąśliwych uwag album wraca do odtwarzacza podczas samochodowych podróży to i tak absolutnie nie zostanie nazwany przełomowym zaskoczeniem, najlepszym dotychczasowym dokonaniem formacji ani tym bardziej jednogłośnie mdłym sposobem na dotarcie do niewieścich serduszek. Ma swoje kapitalne momenty podrywające do machania łbem i wydzierania z Corey’em pyska, czasem nawet fragmentów podobnych do tego miększego oblicza, ale jednak mocarnego Slipknota. Bo jak się okazuje skrojony został z aptekarską precyzją pod typowe gusta amerykańskich fanów i jest przykładem nieco krwistego, ale nadal podanego w systemie szybkiej obsługi z niewyszukanymi dodatkami hamburgera w bułce z sezamem.

P.S. Zaznaczę, że mojej dziesięcioletniej córce, która od kołyski chłonie nieświadomie ojcowską nutę, ale większego zainteresowania poza tandemem The Black Queen i Wolfmother nie wykazuje podobają się te chwytające za serducho kompozycje i muszę jej nonstop przeskakiwać indeksy. :)

środa, 19 lipca 2017

Nuovo cinema Paradiso / Cinema Paradiso (1988) - Giuseppe Tornatore




Piękna historia, wzruszająca opowieść o zaszczepianiu pasji i „burzliwej” przyjaźni, oparta na wątkach autobiograficznych reżysera i nawiązująca formą do urzekającej klimatem klasyki kina. Może nazbyt egzaltowana i przez to od tej wzruszającej słodyczy nieco mdli, szczególnie w finałowych scenach, ale ten rodzaj przelukrowania akurat mimo jego naturalnych wad do zniesienia, tym bardziej gdy film z założenia baśń z prostym ale wartościowym przesłaniem przypomina, niż stanowi odzwierciedlenie rzeczywistości w skali 1:1. Piękne zdjęcia, przeurocze scenerie, wybornie na ekran przeniesiony klimat małego włoskiego miasteczka i zbudowanej wokół tradycji i religii społeczności. Włoski żywotny temperament pokazany w ciepły i zabawny sposób, odrobina oczywiście niekoniecznie już karykaturalnego tła w postaci mafijnej obyczajowości, skorumpowanej polityki i okrutnej wojny oraz dla równowagi groteskowego spojrzenia na cenzurę. Urokliwe jednakże to kino, choć zatopione w ciężkich czasach, trudnej przecież egzystencji, bo przede wszystkim ono o dzieciństwie, czyli tym najbardziej magicznym okresie życia, kiedy to wyobraźnia wyznacza granice, a brak świadomości na jakim popieprzonym przez dorosłych świecie przyjdzie żyć jest cudownym błogosławieństwem.

wtorek, 18 lipca 2017

Blade Runner / Łowca androidów (1982) - Ridley Scott




Denis Villeneuve kończy właśnie produkcje nowej odsłony Blade Runnera, zatem zanim ona w kinach zaistnieje i koniunkturę na nowo dla tytułu nakręci, to najwyższy czas, aby jeszcze w umiarkowanej ciszy, bez zbędnego szału zarchiwizować refleksje związane z oryginałem sprzed 35 laty. Z gigantycznym przymrużeniem oka zadam pytanie (gdyż świadom jestem na podstawie jakiej powieści ta ekranizacja) kto Scotta wizualnie inspirował, bowiem mnie tego rodzaju wizja fantastyki kojarzy się z komiksami z serii Yans autorstwa André-Paula Duchâteau i  Grzegorza Rosińskiego, ewentualnie popularną w czasach mojego dzieciństwa edukacyjną kreskówką Był sobie kosmos. :) Ta cała wizualizacja wyobrażeń jak świat może się prezentować w XXI wieku i z jakimi problemami ludzkość będzie się zmagała. Wyobraźnia wówczas podpowiadała, że komunikacja powietrzna w ogromnych aglomeracjach będzie codziennością, a pojazdy o skomplikowanym napędzie równie dobrze będą sobie radzić w gęstwinie zabudowań jak i podczas majestatycznych lotów pomiędzy futurystycznymi budowlami przypominającymi stacje kosmiczne. Wszędzie wokół dominować będą migocące pełną paletą barw neony, a ludzie i stworzeni na ich podobieństwo replikanci przemykać po zatłoczonych ulicach w bezustannie padających strugach kwaśnego deszczu. Sztuczna inteligencja przez człowieka skonstruowana wytworzy własną tożsamość i zwróci się przeciwko swoim stwórcom, a z konieczności do wyszukiwania potencjalnego zagrożenia wysłani zostaną wyspecjalizowani łowcy. :) Blade Runner jednak to nie tylko typowa ilustracja przyszłości pochodząca z lat osiemdziesiątych, bo prócz klasycznej wizji konfrontacji pomiędzy ludzkością, a światem organicznych maszyn masa tutaj symbolicznych odniesień zarówno do religijnej mitologii, jak i głęboko uduchowionej filozofii oraz mrugnięcia okiem w stronę klasyki kinowego romansidła w estetyce filmu noire. Nie można nie dostrzec, iż wątek miłosny to żywcem wyjęty przede wszystkim z przedwojennej amerykańskiej powieściowej formuły tzw. romans "zakazany", umieszczony bardzo sprawnie akurat w supernowoczesnych okolicznościach. To także mroczny dreszczowiec, bogaty w atmosferę niepokoju i tajemnicy podkreślanej znakomitą złożoną ścieżką dźwiękową autorstwa Vangelisa. Obraz, który zasłużenie przez lata obrósł kultem i pomimo zaawansowania wiekowego i w tym gatunku galopujących możliwości technicznych także z łatwością dzisiaj robi kapitalne wrażenie porywającą realizacją i nie raz w starciu wypada bardziej naturalnie niż te wszystkie współczesne produkcje przeładowane bez smaku szołmeńską grafiką komputerową. Jest co godne najwyższego uznania, jako hybryda gatunków spójny i intrygujący, niczym dobry trunek skomponowany z dbałością o detale i dotknięty pasją kreacji rzeczy wyjątkowych. Moje uznanie!

poniedziałek, 17 lipca 2017

Murder in the First / Morderstwo pierwszego stopnia (1995) - Marc Rocco




To jeden z tych obrazów, który w okresie dorastania wstrząsnął mną najbardziej, zatem stosunek do niego emocjonalny u mojej osoby bardzo silny. Pamięć nie robi mi jeszcze psikusów, stąd doskonale pamiętam, jakim wstrząsem był seans, jak dogłębnie mnie przeszył i pozostawił w smutku i bezsilności. Każdy powrót pamięcią do ścieżki dźwiękowej lub kluczowych scen wywołuje intensywne reakcje, a kolejne odtworzenie historii to już przeżycie z gatunku tych niemal metafizycznych. Poruszająca historia Henry’ego Younga to prawdziwa lekcja ludzkich odruchów empatii i współczucia bez względu na to czy cała zaadaptowana na potrzeby kina opowieść jest w każdym calu prawdziwa, czy może odpowiedni podbarwiona by taki wyrazisty emocjonalny efekt wywołać.  Nie dbam o fakty, jakie leżą u podłożą sprawy Younga, wartość dzieła Marca Rocco w człowieczeństwie odnajduję i bezwzględnym piętnowaniu samonapędzającej się machiny okrucieństwa i niesprawiedliwości. Przesłaniu i nieprawdopodobnej sugestywności wizualnej z technicznym warsztatem i wyczuciem materii na poziomie mistrzowskim. Każde ujęcie podporządkowane jest nadrzędnemu celowi, jakim wywołanie reakcji, odruchów sprzeciwu, dopieszczone artystycznie (autentyczna stylizacja na archiwalia) i wreszcie przekonujące w warstwie aktorskiej. To jedne z tych ról Kevina Bacona i Gary’ego Oldmana, z którymi ikony te kojarzę najmocniej – to filmowy klejnot porównywalny ze Skazanym na Shawshank, choć z pewnością mniej publiczności znany.   

sobota, 15 lipca 2017

Porcupine Tree - Fear of a Blank Planet (2007)




Sześć kompozycji składających się na na optymalne 51 minut fascynującej muzyki, bez grama pustosłowia i megalomani, która do Hand. Cannot. Erase. w różnym stopniu gościła na albumach solowych Wilsona. Piszę z pozycji osoby dla której dwupłytowe albumy w większości przypadków stanowią trudno przyswajalne zakalce. Oczywiście istnieją przykłady pogodzenia rozpasania czasowego z artystyczną kreatywnością, nie mam zamiaru się kłócić, jednak to przypadki niezwykle rzadkie i w swojej istocie zapewne przewrotnie potwierdzające moją tezę o przeroście ambicji tych, którzy postanawiając stworzyć dzieła przełomowe rozbijają się niestety na murze przesady. Z tej właśnie perspektywy ucieszyłem się ogromnie, gdy Steven Wilson przy okazji solowego albumu sprzed dwóch laty przełamał schemat nadmiaru materiału, stąd też wyżej od The Incident cenię materiały mniej obfite, którym wspomniany krążek stałby się z pewnością gdyby tu i ówdzie poprzycinać. Fear of a Blank Planet to szczęśliwie idealny przykład sprecyzowanej próby pogodzenia rozbuchanej progresywnej formuły z popową wręcz piosenkowością, w spójną wysoką jakość. Proporcje doskonałe tutaj rządzą, charakterystyczne egzaltowane stylistyczne zagrania i sporo mechanicznego pulsu, który dodaje pikanterii udowadniając jak wielkimi muzykami są członkowie jeżozwierza. Kapitalne mocne otwarcie numerem tytułowym, przełamane wybornymi balladami, które jak zawsze unikając taniego patosu poruszającymi jednak bardzo głęboko i dopełnionymi osiemnastominutowym kolosem bez najmniejszych oznak nudy - Anesthetize ustawicznie potęguje napięcie, nakręca emocje lawirując pomiędzy uduchowioną nostalgią, a instrumentalnym żarem. A wszystko zamknięte intrygującą elektroniką w Sleep Together, piętrzącą się okazale wokół transowego kręgosłupa i przyprószone co nieco orientalną symfoniką. Fear of A Blank Planet to dzieło, które idealnie wkomponowuje się w triadę zapoczątkowaną przez In Absentia i chociaż dostrzegalny jest na niej element fermentu, pewnej próby wykorzystania mechanicznych wibracji to brzmi jednak jak typowy Porcupine Tree, gdyż komponent charakterystycznego przez lata budowanego stylu, ma wpływ decydujący.

P.S. Z perspektywy czasu, zaledwie lat dziesięciu cały koncept liryczny zbudowany wokół kwestii "pustej" młodzieży w przeładowanym bodźcami świecie, dzieciaków zdemotywowanych łatwością otrzymywania podniet, zdaje się zaledwie preludium do tego co czeka nas w perspektywie może zaledwie kilku tylko kolejnych lat. Ten świat nie wyhamuje - to pewne!

czwartek, 13 lipca 2017

Memoirs of a Geisha / Wyznania gejszy (2005) - Rob Marshall




Jestem świadom, iż dorobek filmowy Roba Marshalla ponad jedną głośną produkcje wyrasta, lecz niestety prócz znajomości samych tytułów nic poza Wyznaniami gejszy do tej pory nie obejrzałem. Nie żałuję, że nie widziałem jednej z odsłon przygód kapitana Jacka Sparrowa w jego reżyserii i rzecz oczywista nie ubolewam nad faktem, że baśniowe Tajemnice Lasu zignorowałem. Ja tylko wstydzę się, że ani Nine, ani tym bardziej Chicago przez niechęć do musicali, estetycznie nie skonsumowałem. Mając na względzie kapitalny zmysł wizualny, jaki Marshall zaprezentował przy okazji produkcji historii Sayuri to niewybaczalne by taki drobiazg jak muzyczny charakter filmu przed seansem powstrzymywał. Obiecuje sobie (któryś już raz :)) że to zaniedbanie nadrobię i przełamię się do obrazów, w których taniec i śpiew przede wszystkim emocje wywołuje. :) Wracając jednak do głównego tematu, powodu dla którego ten tekst spisany, to uprzejmie donoszę tym, którzy jakimś cudem tytułu nie widzieli, bądź tym którzy mają ochotę poznać moje zdanie, co następuje. Wyznania gejszy to wzruszająca opowieść będąca adaptacją bestsellera Arthura Goldena, rozgrywająca się w egzotycznej scenerii, taka poruszająco dramatyczna historia nie tylko i wyłącznie o miłości. Wybornie opowiedziana w klasycznym narratorskim stylu, przy znaczącym udziale pobudzającej zmysły muzyki oraz przecudnie zdobna emocjonalnie, ale i intrygująca przez wzgląd na kwestie mentalne i kulturowe. To ponad wszelką wątpliwość operatorski majstersztyk z doskonałą grą światła i barw, z ciekawą motoryką ujęć, urzekającą scenografią i mistrzowskim balansem pomiędzy artystyczną plastyką, kameralną intymnością i widowiskowym hollywoodzkim efekciarstwem. To wreszcie subtelny, niezwykle zmysłowy i edukacyjnie wartościowy portret ludzi i miejsca – orientalnego skrawka ziemi i zamieszkujących ją autochtonów, którzy poprzez swoją izolację i przyrodzone właściwości stworzyli bogatą i tak odmienną od innych kulturę, w której przywiązanie do kodeksu honorowego nie jest li tylko hasłem na ustach, a bezwzględność tradycyjnych wartości zważywszy na przemyślaną mądrość w nich zawartą nie prowokuje mnie do krytyki. 

P.S. Do powyżej złożonej deklaracji w temacie musicali nie skłonił mnie także pobłyskujący La La Land, a zachwyt nad Wyznaniami gejszy sprowadzony niemal wyłącznie do kwestii technicznych i kulturowych z pominięciem wątku miłosnego, absolutnie nie powodowany był obawą o uznanie mojej osoby za nazbyt zniewieściałą. :)  

środa, 12 lipca 2017

Black Label Society - Stronger than Death (2000)




Ostatnio nie bardzo idzie Zakkowi - muzycznie jest dosyć licho, niewiele spod jego masywnych łap rasowego materiału wyszło, a jak już raczył się ze snu wybudzić i w studiu nagrywać to na posuchę dobrych pomysłów te produkcje cierpiały. Raczej powtarzalnością zawiewało, niedostatkiem oryginalności i na brak większej dynamiki działań sfinalizowanych kapitalną porcją mocarnego riffowania szansy niestety i teraz nie dostrzegam. Szczególnie Catacombs of the Black Vatican, czyli krążek sprzed trzech lat nie napawał optymizmem, że coś drgnęło i szarpnęło do przodu. Przewidywalność, odcinanie kuponów i nawet jeśli we względnie poprawnym jakościowo stylu (bo o upadku nie ma mowy) to jednak bez śladu progresji. Nie bardzo więc wierzę w przełom choć im mniej nadziei tym większa zapewne radość będzie, gdy mylić mi się przyjdzie. :) Wracam zatem z tęsknoty za rasowym Wyldem przede wszystkim do przeszłości i w starociach odnajduje ukojenie - w tych albumach w rodzaju Stronger than Death, gdzie świeżość w spojrzenia na przecież klasyczne pojmowanie ciężkiego riffu na hard rockowych resorach dominuje. Dynamiczne pełne groovu konstrukcje tutaj królują z pysznymi solówkami i surowym szlifem w znaczeniu brzmienia i ciężaru. Kilka solidnych kopów dla rozkręcenia, zaś na przełamanie i dla kontrastu testosteronowe ballady w których zamiast ckliwości męska twarda refleksja. To krążek idealny do samczych spotkań przy browarze, by rubasznie obśmiać rzeczywistość, ponarzekać może nieco kontemplacyjnie i przede wszystkim złapać dystans do codzienności. Tak sobie kojarzę, gdy druga w dorobku płyta Zakka się kręci, że gdybym był wojownikiem szos ujeżdżającym połyskującego chromem Harleya, to z pewnością ze Stronger than Death w długich trasach bym się nie rozstawał, rozmyślając po drodze jak osiągnąć idealną proporcję w byciu prawdziwym mężczyzną. To znaczy jak odnaleźć ten złoty środek pomiędzy wrażliwością przytulnego misia, a siłą dającego poczucie bezpieczeństwa  niedźwiedzia. :)

wtorek, 11 lipca 2017

Fear Factory - Archetype (2004)




Sporo wydarzeń przykuwających uwagę w sensie niemuzycznym pomiędzy Digimortal, a Archetype w obozie fabryki strachu się wydarzyło. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi wpierw Burton C. Bell podjął zaskakującą (tak jakby nieodwołalną ;)) decyzję o opuszczeniu formacji, by w chwile później wycofać się z tego pomysłu i oznajmić, że wykopany został Dino Cezares. Gitarę przejął basista, a za osierocony bas chwycił znany ze Strapping Young Lad Byron Stroud. W tym przemeblowanym składzie przyszło ekipie dowodzonej przez wokalistę (już bez konkurencji ze strony drugiego samca alfa) stawić czoło nie tylko wymaganiom jakościowym ale i przede wszystkim zadaniu utrzymaniu fanów, dla których Dino Cezares był głównym powodem zainteresowania. Sam odnosiłem wrażenie, że nomen omen fundamentem FF postawny, znaczy pulchny gitarzysta, więc obawy ogromne miałem jak brak tak charakterystycznego wiosłowego i jego niezaprzeczalnego kompozytorskiego talentu wpłynie na zawartość Archetype. Obawy okazały się niepotrzebne, gdyż otrzymałem do łap produkt w pełni zaspokajający moje potrzeby, a nawet w mojej opinii często stającej w opozycji do "nieomylnej" większości, przewyższający mocą i chwytliwością ostatni krążek z Cezaresem. Digimortal miał swoje momenty, ale to właśnie Archetype wykorzystujący z wyczuciem całą gamę charakterystycznych cech muzyki Fear Factory porwał mnie od początku do końca. I mimo, że mógł się wydawać zbiorem numerów szybciej przyswajalnych, intensywniej melodyjnymi zaśpiewami obdarowanych to jego wartość udowodniły lata z nim kontaktu i absolutnie nieodczuwalny wpływ czasu i nieprawdopodobnej ilości odsłuchów. Tak ponad dekadę  temu jak i dzisiaj krążek z 2004-ego roku uznaję za brakujące ogniwo pomiędzy kultowym Demanufacture, a Obsolete, którym coraz mocniej w nu metalowy trend się wpisywali. Walor Archetype tkwi w dużej dojrzałości i permanentnej dramaturgii, bowiem przestrzenne kompozycje skonstruowane za zasadzie kontrastów nie dają absolutnie powodów do narzekania, iż wątek szarpany nie spaja się odpowiednio płynnie z tym melodyjnym. Niestety radość z odrodzenia nie trwała długo - zadowolenie z gęby natychmiast zdjął mi nagrany w zaledwie kilkanaście miesięcy później Transgression, jednak o nim później, dużo później napiszę, gdy zechcę żółć wylewać. :)

czwartek, 6 lipca 2017

Lady Macbeth / Lady M. (2016) - William Oldroyd




Niebezpieczny, bo podstępny to dramat na motywach noweli Nikolaja Leskova. Totalnie z człowieczych emocji wyprany tzn. one tutaj są, jednako przybierają formę skrajnie zimną stąd obcowanie z nimi miast w człowieku ludzkie odruchy pobudzać, one je usypiają, gdy jak w transie obserwuje się brutalną rozgrywkę. Przemianę zdystansowanej, apatycznej w końcu krnąbrnej młodej kobiety w bezlitosną morderczynię dla której własne szczęście jest celem uświęcającym wszelkie środki. W świecie patriarchalnym, zdominowanym przez władczych mężczyzn, w kontrowersyjnym stylu rozprawia się ze sztywnym gorsetem reguł i konwenansów. Traktowana jako ozdoba dusi się w tej przedmiotowej roli, zmieniając radykalnie istotę swojego istnienia, krocząc konsekwentnie ścieżką egocentryzmu, aż do tragicznego finału. Zapadający głęboko w pamięć debiut William Oldroyda, to nieprawdopodobnie klaustrofobiczny dramat – duszna, pozwolę sobie na odważne stwierdzenie – bardzo mroczna tragikomedia, gdyż w postaci tytułowej jest równie dużo frustracji jak demonicznej bezczelności i wreszcie nonszalancji. Za tą mistrzowsko zaadaptowaną paletę cech osobowości odpowiada młoda brytyjska aktorka niemal bez doświadczenia, co stanowi dla mnie dowód potwierdzający tezę, że z tym czymś co pozwala rozsiewać magnetyzm trzeba się po prostu urodzić. Bez jej przeszywającego spojrzenia, naturalnej maniery gdzieś pomiędzy frywolnym urwisem, a sugestywną sensualnością ponętnej dojrzałej kobiety, ten bardzo teatralny klimat zaproponowany przez Oldroyda stałby się nazbyt pretensjonalny. Precyzyjne statyczne ujęcia nie kumulowałyby skutecznie napięcia i nie wpijały się równie dobitnie w podświadomość. Mam przekonanie, że pomimo kapitalnej pracy reżyserskiej, gdyby nie Florence Pugh obraz nie sięgnąłby tak wyrazistego poziomu.

środa, 5 lipca 2017

Elena (2011) - Andriej Zwiagincew




Niezaradny, bo leniwy synuś w średnim wieku, wnuczek z potencjałem ale do bójek tak samo w wirtualu jak realu i synowa z ambicjami systematycznego rodzenia oraz tytułowa Elena jako mamusia i teściowa nadopiekuńcza. W realiach kapitalistycznej pseudodemokratycznej Rosji młode pokolenie rady sobie samodzielnie nie daje, wiedzie jednak wygodny żywot pasożytniczy żerując finansowo na organizmach emerytów, szczęśliwie o statusie materialnym wysokim, więc "daj" jest możliwe, bo skąd brać akurat mają. Para dziadków z obciążeniem psychicznym poprzedniego związku i dziećmi, które nie bardzo spełniają ich oczekiwania, a odpowiedzialność rodzicielska nakazuje utrzymywać parasol ochronny, który wyłącznie komplikacje przynosi. Ale to dopiero wstęp prolog, bo względnie spokojne życie emerytów kończy zbliżający się nieuchronnie zgon majętnego pana domu, a planowane zapisy testamentu zaskakująco niesprawiedliwe i nieprzychylne dla oddanej małżonki wymuszają kroki radykalne. Dalej to już determinacja przejmuje kontrolę nad działaniami i robi się naprawdę gorąco! Nie mogłem przegapić, kiedy TVP Kultura prezentuje taki repertuar - Zwiagincew po Lewiatanie dopiero dostał się w obszar mojego zainteresowania, a że nie było okazji zobaczyć jego wcześniejszych tytułów aż do teraz, toteż dotrzymałem do niemożliwie niekomfortowej pory emisji i absolutnie tego poświęcenia nie żałuję. Przyznaję że to może nie do końca ten sam kaliber spojrzenia na współczesną Rosję jak w obsypanym nagrodami Lewiatanie, jednak jako klimatyczne kino (przeszywająca muzyka) ze świetnie ogarniętą warstwą psychologiczną i błyskotliwą wnikliwością obraz ze wszech miar wart uwagi.

poniedziałek, 3 lipca 2017

The Afghan Whigs - In Spades (2017)




Przekonała mnie redakcja Noise Magazine, siła jej sugestii widać ogromna a ja jej mentorskiemu autorytetowi uległy. :) Album numeru zobowiązuje, a nazwa gdzieś przez lata pośród rzeczy, które poznać powinienem, a dotąd tego nie czyniłem się przewijała - toteż kiedy jak nie teraz, gdy takie pochlebne recki i okładka z miejsca sympatię wzbudzająca (zaiste kapitalny obrazek). Oj wychwalony został ten krążek, bardzo celnie i intrygująco opisany, stąd moje zainteresowanie, może chwilowe trudno mi teraz z jednoznaczną pewnością perspektywę dla In Spades nakreślić. Sama muzyka to alternatywa (nawet gdy lider się wzdryga na to określenie), która bardziej spogląda w stronę wysp niż stąpa po tradycyjnych amerykańskich terenach. Może ja się akurat w tej stylistyce nie do końca odnajduję, niewiele znam grup z tej sceny więc zakładam nieco w ciemno, że u jankesów gra tak niewielu. Jak się okazuje, gdy przejrzeć historię, grupa najwięcej osiągnęła podczas flanelowej rewolucji to grunge’u nie gra, a jej korzenie sięgają lat osiemdziesiątych i stamtąd pochodzące inspiracje czuję wyraźnie. Taki to niewątpliwie ambitny, bo wybornie zaaranżowany, co nieco muśnięty quasi orkiestracjami i sekcja dętą, w palecie brzmień intrygujących z gracją się poruszający rock, z soulowym charakterem jednak bez wyjątkowego, znaczy głębokiego wokalu. Greg Dulli może i kombinuje, mruczy, szepce i tą zmysłową chrypką fajnie wpisuje się w bujającą muzykę, ale nie stanowi tutaj ogniwa na tyle wyrazistego, by brak tej maniery mógł zmienić radykalnie brzmienie numerów. Cierpi nieco całość na brak kopa (i nie tylko mam tu uwagi do głosu lidera), nie usłyszałem jakichś wrzących emocjonalnych uniesień, wzbudzenia pasji, niegrzecznej gwałtowności. To może być mój zarzut, nie co do koncepcji, ale w stosunku do moich oczekiwań. Tyle że, jeżeli już mieli zaspokajać wymagania to starych wiernych fanów którzy na styl z In Spades, jak prasa donosi nie kręcą nosem. Taki neofita jak ja ma się przekonać do tego, co dostaje a nie wystosowywać aroganckich roszczeń! :)

P.S. Tekst napisałem, zadowolony z efektu przy akompaniamencie Into the Floor się poczułem i bach, info o śmierci byłego gitarzysty formacji się pojawiło. RIP Dave Rosser.

niedziela, 2 lipca 2017

Arcadea - Arcadea (2017)




Zatrzęsienie wyrastających okołomastodonowych projektów jest faktem, znaczy tworów muzycznych współtworzonych przez członków ekipy Mastodon, lecz niekoniecznie bliźniaczych stylowi grupy. Więcej te wszystkie GTO, GIG czy KBK raczej daleko odchodzą od stylistyki macierzystej formacji czterech wyjątkowo płodnych instrumentalistów i chyba jeśli mnie słuch nie myli i odpowiednio ogarniam obcą mi, bo nazbyt elektroniką zdominowaną materię muzyczną, to paradoksalnie najbliżej jazdy pod Mastodon przez wzgląd na charakterystyczny flow, struktury i harmonie gry Dailora jest właśnie Arcadea. Zapewne prowadzona, a może i nawet zdominowana twórczo przez wielorękiego maga perkusji uzyskuje ten efekt bez użycia gitar, a cała aranżacja oparta jest na ejtisowych syntezatorowych brzmieniach na kształt ośmiobitowej technologii sprzed lat, mocno wspomaganej pełnymi wyobraźni odjechanymi impresjami. To jak domniemam rodzaj psychodelicznego space rocka bez wiosłowania, za to z intensywnym pulsem zestawu Dailora przykrytym lawą piskliwej elektroniki. Rzecz w mojej ocenie nieprzeciętna, mocno osobliwa, brzmiąca całościowo oryginalnie mimo pewnych inspiracji płynących z syntezatorowych tripów rozwijanych w kolorowych latach siedemdziesiątych i niewiele mniej barwnych osiemdziesiątych. Słucham tych jedenastu kompozycji już po raz kolejny z rzędu z zaskakującą mnie przyjemnością i wzrastającym wprost proporcjonalnie do ilości odsłuchów jednoczesnym niestety przekonaniem, iż efekt zainteresowania nie przeistoczy się w długowieczną fascynację. Intrygujący to album, ale to „MIDI” granie nie z mojej bajki. 

sobota, 1 lipca 2017

The Reader / Lektor (2008) - Stephen Daldry




Kino bezwzględnie zasługujące na miano wybitne – głęboko poruszające, wysoce pouczające i poprzez właśnie wysokie stężenie tych walorów niezwykle wartościowe. Z kapitalnymi kreacjami zarówno Kate Winslet jak i Ralpha Fiennesa oraz całej plejady aktorów pochodzenia niemieckiego. Nastrojowym klimatem, fenomenalnymi ujęciami i autentyczną scenografią. Wybornie skonstruowaną epicką formułą fabuły, tajemnicą finezyjnie zawartą w tytule oraz kameralnym spojrzeniem na istotę człowieczeństwa przez pryzmat wojennej traumy i życia z obciążeniem. Żadna to próba prostego usprawiedliwiania ludzkich czynów, błędów młodości czy wreszcie zwykłych instynktów. To niezwykle wnikliwa psychologiczna rozprawa o naturze ludzkiej i dostosowywaniu się do sytuacji, czy poszukiwaniu bliskości kiedy samotność nie do zniesienia. To też nie jest relatywizowanie postaw, choć pewnie żyjący w ciągłej nienawiści do narodu niemieckiego przez wzgląd na krzywdy wyrządzone, oczywistą i niewybaczalną masę okropieństw oraz cierpienia uznają go za próbę nieuzasadnionego dostrzeżenia w oprawcach istot ludzkich. Nic nie jest jednak oczywiste, rzeczywistość nie dostarcza prostych i zawsze słusznych rozwiązań, a natura ludzka z łatwością poddaje się pokusom władzy. Pytanie czy nikczemnikiem jest się wiecznie, a może tylko nim się bywa w odpowiednich okolicznościach. Kto wie do czego bylibyśmy zdolni żyjąc w przerażających czasach wojennej nienawiści. Te i inne pytania kotłują się w głowie, mniej lub bardziej bezpośrednio powiązane z dziełem Stephena Daldry’ego. Zastanawiam się teraz jak zrozumieć skomplikowany świat bez narzędzi do poszerzania perspektywy, otwierania nowych drzwi i pokory wobec niezrozumiałego. Niemniej jednak każdy ciemięzca powinien zapłacić za podłe czyny, jednak tak by zrozumiał swoją winę, bo na wybaczenie w żadnym stopniu nie powinien liczyć.

Drukuj