Pamiętam (bo akurat nie minęły grube lata od wydania debiutu), że Tau Cross, czyli formacja stworzona przede wszystkim przez dwóch tuzów ekstremalnej sceny w osobach Michela Langevina aka "Away" (Voivod) i Roba aka "The Baron" Millera (Amebix) pierwszym krążkiem narobiła dość sporego zamieszania. Wyjątkiem nie były wtedy sytuacje, że album ten zostawał wydawnictwem numeru w wielu branżowych magazynach i w rocznych podsumowaniach roku 2015-ego wspinał się na szczyty rankingów. Szanuję bardzo sytuację kiedy zespół zbudowany wokół znanych w środowisku muzyków, bez ogromnego wsparcia ze strony machiny promocyjnej uznanie zdobywa, bo ono wtedy rzecz jasna oparte nie na oddziaływaniu marketingowym, czy koniunkturze, lecz na autentycznym wysokim poziomie artystycznym wydawnictwa. Akurat w przypadku debiutanckiego krążka Tau Cross to przekonanie nie pochodzi z osobistej autopsji muzycznej zawartości, gdyż jako żaden fan Amebix, a jedynie wybiórczy adorator kilku tylko płyt sygnowanych logiem Voivod, na wieść o takiej kolaboracji małpiego rozumu nie dostawałem, a nadmiar interesujących mnie produkcji moją uwagę odciągnął od faktu, iż takie oto istotne dla ekstremy wydarzenia miejsce mają. Wiedzę czerpię z archiwalnych tekstów autorstwa tych co się lepiej znają, które ówcześnie poznałem, a teraz by pamięć odświeżyć ich zawartość na szybko przewertowałem. Kilka tygodni temu jednak, gdy wzmianki o premierze drugiego albumu w necie zaistniały, a wraz z nimi single w tandemie przygotowano do odsłuchu nie omieszkałem dokonać ich konsumpcji, by w końcu samodzielnie przekonać się wokół czego taki względnie intensywny szum zaistniał. Z oczywistych powodów nie będę Pillar of Fire porównywał do poprzednika, chociaż znajomość z nim w międzyczasie także zainicjowałem, lecz ona ograniczona jedynie do dwóch, trzech odsłuchów i to w warunkach, w których o odpowiednie skupienie na muzyce łatwo nie było. Ograniczę się więc do odczuć zawężonych do dwójki, a jedynka z pewnością i wkrótce na stronach NTOTR77 zagości. Cóż (kręcę teraz nosem), nie do końca stylistyka jaką prezentuje Tau Cross leży na terytoriach do których mam największą słabość, jednak mimo, że materiał nie mógł w tym miejscu liczyć na tego rodzaju względy, to z każdym kolejnym seansem dźwiękowym płynącym z Pillar of Fire coraz mocniej przekonywałem się do tej apokaliptycznej stylistyki. Chłód bije z krążka przez ponad pięćdziesiąt minut, a jego fundamentem nie tylko wyraźna zimnofalowa motoryka, ale także liryczna zawartość hymnów wyśpiewywanych zarówno podniosłym głosem jak i zmanierowanym odrobinę warkotem. To w moim przekonaniu hybryda oddziaływań pochodzących ze sceny punkowej, ambitnej progresywności i przybrudzonego transu z najistotniejszym wpływem klarownego thrashowego riffowania. Album pomimo, że odstaje wyraźnie od współcześnie popularnych w metalu tendencji do przesadnego komplikowania muzycznej materii, nie jest jednak śmierdzącym naftaliną pierdem weteranów, tym bardziej zblazowanym aktem ich frustracji. Ma podstawową zaletę jaką kapitalna motoryka takich ciosów jak między innymi Raising Golem, On the Water, RFID czy Killing the King i Deep State, wzbogaconych dodatkowo klimatycznymi wizualizacjami w wydaniu teledyskowym i niestety sporą wadę, którą patos spływający momentami wręcz nieznośnie z tych numerów, gdzie akustyczne wycieczki zbyt liczne. Kłopot w tym także, że maniera wokalna Millera taka, iż warczy i zaciąga jakby obok muzyki przez co spójność wokalu z instrumentami daje wiele do życzenia. Bez względu jednak na jego "wady", które dla zapalczywego fana twórczości z tego gatunkowego segmentu mogą nie być minusami, a właśnie stanowić jego kluczową zaletę, dla mnie Pillar of Fire jest na pewno jednym ze sztandarowych przykładów szczerej i autentycznej pasji, szczególnie gdy patrzę na występy na żywo tych gości zamieszczone dość licznie w sieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz