Stone Sour swego (poniekąd już
zamierzchłego) czasu dość często u mnie gościł w hifi wieży, a było to by być
precyzyjnym tak na przełomie debiutu i Come What(ever) May. Potem Audio Secrecy
jeszcze względne pozytywne ciśnienie we mnie utrzymało, ale już dwuczęściowego House
of Gold & Bones to nawet jednego (premierowego) razu nie przesłuchałem. By była
jasność - bo nie jestem fanem tak obszernych materiałów i przejadły mi się w
międzyczasie słodycze w ciemnej czekoladzie, więc pech "hard rockowego" wcielenia
Corey'a Taylora w tym, że wymyślił sobie ze współpracownikami taką kobylastą koncepcję i jeszcze nie w czasie, przez co bez merytorycznego sprawdzenia zawartości bardzo
względny hajp na ich muzykę u mnie był i z miejsca zanikł. Zatem bez perspektywy
znajomości poprzedniego materiału (doczytałem, że nie ma czego żałować :)) z
wiedzą wyłącznie z lat wcześniejszych, zbiegiem okoliczności, gdyż na Hydrograd
nie czekałem do autopsji pewnego wieczora przystąpiłem. Stół sekcyjny
przygotowany, umysł oczyszczony, zatem Panie doktorze rozkrajamy, rozbieramy,
mierzymy i ważymy, po czym wnioski wyciągamy. :) One jak się okazuje niejednoznaczne,
bo oto sporo w trzewiach Hydrograd konkretnego uderzenia, mocnego riffowania i
adrenaliny uzyskiwanej z dynamiki wokalnej Corey’a. Niestety pośród czystego
testosteronu warunkującego w muzycznym odczuciu czynnik typowo samczy, także
masa estrogenu, który sprowadza niektóre kompozycje, nawet te zapowiadające się
jako względnie brutalne do poziomu nieznośnego zniewieścienia. To w moim
przekonaniu problem Hydrograd, że ogień krzesany zbyt często gaszony jest przez
słodycz made in Nickelback czy innych idolów nastolatek sprzed nastu już lat. To
taki archiwalny obraz tkwiący w moim łbie i przywoływany raz po raz szczególnie w tych
fragmentach refrenami zwanych. I chociaż zaskakująco często jak na ilość użytych
powyżej kąśliwych uwag album wraca do odtwarzacza podczas samochodowych podróży
to i tak absolutnie nie zostanie nazwany przełomowym zaskoczeniem, najlepszym
dotychczasowym dokonaniem formacji ani tym bardziej jednogłośnie mdłym sposobem
na dotarcie do niewieścich serduszek. Ma swoje kapitalne momenty podrywające do
machania łbem i wydzierania z Corey’em pyska, czasem nawet fragmentów podobnych
do tego miększego oblicza, ale jednak mocarnego Slipknota. Bo jak się okazuje
skrojony został z aptekarską precyzją pod typowe gusta amerykańskich fanów i
jest przykładem nieco krwistego, ale nadal podanego w systemie szybkiej obsługi
z niewyszukanymi dodatkami hamburgera w bułce z sezamem.
P.S. Zaznaczę, że mojej dziesięcioletniej
córce, która od kołyski chłonie nieświadomie ojcowską nutę, ale większego
zainteresowania poza tandemem The Black Queen i Wolfmother nie wykazuje
podobają się te chwytające za serducho kompozycje i muszę jej nonstop przeskakiwać indeksy. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz