środa, 31 października 2018

Loving Pablo / Kochając Pabla, nienawidząc Escobara (2017) - Fernando León de Aranoa




To co najbardziej po seansie w pamięci pozostaje to ten potwornie wyeksponowany brzuch Escobara, czyli „ciekawie” ucharakteryzowany Bardem robi tutaj (rzecz jasna nie wyłącznie fizycznością) bardzo dobrą robotę – który także z każdą upływającą minutą seansu coraz bardziej przekonuje, że to był właściwy wybór castingowy. To samo (prócz brzucha oczywiście) dotyczy właściwie Penélope Cruz, w roli wyfiokowanej gwiazdy kolumbijskiej telewizji, obmacywanej przy każdej okazji obleśnymi łapskami przez króla białego proszku. Wypada ona co najmniej dobrze opowiadając jednocześnie jako narrator historię kariery Escobara i kulisy całej machiny kartelowej spisanej przez kochankę bossa Virginie Vallejo. Zapewne dla rozgłosu i satysfakcjonującego pieniądza mocno podkoloryzowaną relację ze starcia Escobara z gringos. Wojny bezwzględnego półświatka kolumbijskiego z jankeską potęgą urzędową, prowadzonej przez bezkompromisowego i bezlitosnego, tak samo doskonałego przywódcę zorganizowanej grupy przestępczej, jak i sprytnego filantropa wykorzystującego słabości systemu i ludzką naiwność, by tworzyć odpowiednio wyreżyserowany własny wizerunek. Wszyscy Kolumbijczycy swego czasu kochali  el Pablo, bo to przecież był dobry i szczodry opiekun najsłabszych – pewnie co smutne faktycznie jedyny, który zainteresował się ich losem. Nikt wtedy nie pytał skąd miał pieniądze, bo wszyscy radowali się faktem, na co je wydaje. Populistyczny król slumsów, a zarazem gwiazdor elitarnych bankietów, wszechwładny wytrawny gracz korumpujący i uzależniający od siebie niemal wszystkich, co w zasadzie nie zaskakuje zakończył swój żywot dość szybko, bowiem pewność siebie go pogrążyła, a na własne życzenie podsycana eskalacja konfliktu przerosła. I niby wszystko jest w reżyserskiej interpretacji Fernando León de Aranoa w porządku – hollywoodzkie nazwiska grają, dramatyczna historia fascynuje, bo przemoc wstrząsa, a kiczowata latynoska otoczka dodaje jej połysku. Lecz to starcie farsy z tragedią było nazbyt asekuranckie, a miało przecież w sobie zdecydowanie większy potencjał. Stąd pomimo ogólnego braku rozczarowania produkcja pozostawiła we mnie pewien niedosyt, którego natężenie zapewne wzrośnie, kiedy ktoś inny w przyszłości zrobi to lepiej.

P.S. Nie jestem w stanie odnieść się do głosów krytycznych porównujących ten długi metraż z serialem Narcos. Z tego co głośno i wyraźnie fani historii Kartelu z Medellin opowiadanej w odcinkach donoszą, on to właściwie temat w sensie formy i treści wyczerpał, zatem seans Loving Pablo już na starcie był w pozycji zdecydowanie przegranej.

wtorek, 30 października 2018

The Social Network (2010) - David Fincher




Ekspansja Facebooka, ewolucja skradzionego pomysłu doprowadzonego do poziomu przynoszącej krociowe zyski żyły złota. Tylko i wyłącznie dzięki geniuszowi gościa, który sobie tą idee od dzianych bliźniaków pożyczył. Człowieka fantastycznie okiem scenarzysty i reżysera sportretowanego, pełnego ambicji i z przeszłości rozczarowań, które szczególnie jego własne postawy i zachowania w interakcjach społecznych naznaczyły. Bowiem The Social Network będąc pomimo mało filmowego potencjału fascynującym zapisem kulis powstania największego współczesnego fenomenu społeczno-kulturalnego, całej skomplikowanej batalii sądowej o prawa i przychody z intratnego interesu, jest zarazem i prawdopodobnie w głównej mierze w założeniach Finchera i Sorkina głęboką analizą osobowości Marka Zuckerberga. Szczególnie scena startowa daje jasno do zrozumienia, gdzie kryje się przyczyna wytrwałości i powód interpersonalnych konfliktów powstałych wokół postaci Zuckerberga. Niby geniusz, umysł wyjątkowy, a jednak człowiek nie w pełni kontrolujący własne działania. Ulegający swoim potrzebom i instynktom, obojętny na ich moralną dwuznaczność – dość łatwo poddający się sztuczką manipulacyjnym i ofensywnym osobowościom (patrz oczywiście Sean Parker). Pytanie tylko czy nieświadomie, czy może cynicznie prąc do obranego celu bez względu na wizerunkowe koszty i ofiary swojej obsesji. Stąd nie dziwi, iż można by spostrzegać przez ten pryzmat osobę głównego bohatera, jako zakompleksioną mendę, sprzedającą przyjaźnie i traktującą lojalność jako przeszkodę w drodze do tzw „ja wam pokaże, ja wam udowodnię”. Tyle że pytam się, od kiedy tam gdzie biznes sypie obficie srebrnikami, a konkurencja nie zasypia gruszek w popiele jest miejsce na sentymenty? To banalna gorzka puenta słodkiego biznesu, w którym nie ma sentymentów i nie ma przyjaciół. Jest obsesja pieniądza lub tak jak w przypadku Zuckerberga obsesyjna ambicja, która mimo wszystko absolutnie nie usprawiedliwia podłych czynów. Obejrzałem The Social Network po dłuższej przerwie po raz drugi i w tym drugim podejściu mam wrażenie, iż ogląda się film Davida Finchera nieco inaczej niż przy pierwotnym, bo te młode aktorskie nazwiska z pierwszego i drugiego planu, dzisiaj to już może nie super gwiazdy kina amerykańskiego, ale z pewnością mocno rozpoznawalne twarze z wysokiej półki. Jesse Eisenberg, Andrew Garfield, Rooney Mara, Armie Hammer i jak się okazuje równie dobry przed kamerą, jak i na scenie Justin Timberlake. Wszyscy wkręceni głębiej w hollywoodzkie kino ich znają i na pewno oni sami przez fakt wzrastającej wciąż popularności nie narzekają na brak kuszących aktorskich propozycji.

poniedziałek, 29 października 2018

Sweet Virginia (2017) - Jamie M. Dagg




Mroczny thriller o głęboko skrywanych tajemnicach mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. Surowy dramat o zbrodni i bezwzględnych konsekwencjach podłych czynów. Ponadto przygnębiająca przypowieść o lęku, samotności i wreszcie przede wszystkim chciwości. Nakręcona w ciemnej tonacji, bez jakichkolwiek fajerwerków, dynamicznej akcji, nadętej psychologicznej głębi czy zawiłej intrygi. W zasadzie obraz z rodzaju tych, które nakręcono już masę razy i nie trudno przez to mieć podczas seansu wrażenie deja vu. To wszystko już było, lecz mimo to wciąga klimatem i fascynującym minimalizmem, dając poczucie obcowania z dobrze przemyślanym pomysłem i profesjonalną produkcją. To też mogłoby być (tak sobie teraz myślę) takie Fargo w innych okolicznościach miejsca i czasu. Tyle, że tam gdzie Coenowie dorzucili do scenariusza i charakterystyki postaci sporo czarnego humoru, to reżyser i scenarzyści Sweet Virginia nie pozostawili nawet odrobiny miejsca na uśmiech przez łzy, tylko uparcie sączą mozolnie tą bezlitosną prawdę o nieszczęśliwym życiu gdzieś na uboczu, udowadniając tym samym, iż kino nieprzesadzone też może się świetnie obronić.

niedziela, 28 października 2018

Porcupine Tree - Lightbulb Sun (2000)




Na start wyznanie - wstrząsające i bezpośrednie, nie tak dla Lightbulb Sun miłe jakby sama płyta zasługiwała. Nie jest to moja ulubiona płyta ekipy Stevena Wilsona, ale to dla czytających moje wcześniejsze refleksje powiązane z twórczością Porcupine Tree nie jest zaskoczeniem. Ja zwyczajnie dopiero po wydaniu In Absentii zespołem się zainteresowałem i przez dłuższy czas nie byłem w stanie odnaleźć w albumach sprzed roku 2002-ego tego uroku, który pochwycił mnie (i trzyma cały czas) w In Absentii i szczególnie mocno później jeszcze na Deadwing. Oczywiście tak długo Signify, Stupid Dream i właśnie Lightbulb Sun wałkowałem (wcześniejsze to dla mnie nadal przez brak czasu i przede wszystkim chyba potrzeby tajemnica), aż się do nich zasadniczo przekonałem i wartość w nich ukrytą względnie rozpoznałem. Lecz w przypadku krążka z końca ubiegłego millenium nadal pozostaje on w moim spostrzeganiu poniekąd produkcją dwóch kompozycji wysuwających się generalnie przed szereg, mimo iż album jako całość jest spójny i zapchajdziur na nim nie uświadczam. Mówiąc o numerach wyjątkowych mam tutaj na myśli She's Moved On i Hatesong, które od początku idealnie mi przypasowały stając się w moim oglądzie z miejsca jednymi z największych hiciorów Porcupinee Tree w ogólności i w szczególe. Bowiem stanowią zarazem idealny przykład numerów z chwytliwym groovem i nośną melodią (przebój), jak i zawierają w sobie liczne smaczki (ambicja), odbierające możliwość nazywania ich tylko i wyłącznie piosenkami. Fakt mojego większego przywiązania do powyższych kompozycji nie odbiera mi jednocześnie rozumu i w miarę obiektywnego spostrzegania zawartości krążka, stąd napiszę i nie zrobię tego absolutnie wbrew sobie, iż Lightbulb Sun to świetny przykład potwierdzający tylko umiejętności kompozytorskie Wilsona i kompanów - fakt że można idealnie pogodzić piosenkowość z progresywnym charakterem, nie popadając ani w banał, ani nadęcie. Porcupine Tree posiada ten walor w progresywnym środowisku rzadki, że przesada jest mu obca, a jak już gdzieś kiedyś w megalomanię chłopaki wpadli, to ja i tak im jestem w stanie to wybaczyć. Tak teraz cichutko w tle leci zawartość Lightbulb Sun i dociera do mnie przekonanie, iż ewolucja spostrzegania tegoż krążka jeszcze w moim przypadku nie jest zakończona. Miękka elektronika zrośnięta z akustycznym plumkaniem, perkusyjnym groovem, basowymi smaczkami i wreszcie gitarowymi solówkami w onirycznej poświacie jest w stanie jeszcze mnie wkręcić na tyle mocno bym za czas jakiś napisał, że to nie jest już przede wszystkim album She's Moved On i Hatesong - chociaż nigdy nie napiszę, iż to największe dokonanie jeżozwierza.

sobota, 27 października 2018

The Pineapple Thief - Your Wilderness (2016)




Jestem akurat w przypadku The Pineapple Thief w fazie zapoznawania się z ich dyskografią, a dokładniej na etapie poznawania dwóch ostatnich albumów z udziałem genialnego Gavina Harrisona i gdzieś w międzyczasie krążków tuż przed jego dołączeniem do składu złodziei ananasów. Podczas konfrontacji płyt z powyżej wymienionych etapów kariery, od razu wyczuwalna jest różnica w gatunkowej przynależności ich muzyki oraz w moim przekonaniu także jakościowa dysproporcja. Przynajmniej ja, laik oczywiście czuję i słyszę, iż dokoptowanie do składu tak fantastycznego perkusisty pchnęło grupę może nie na całkiem nowe wody, ale zdecydowanie zaszczepiło w proponowanej formule finezję, której większy brak odczuwam tak na Magnolii jak i All The Wars (te dopiero krążki z dalszej przeszłości poznałem i być może już głębiej sięgać nie będę). Figury stylistyczne jakie z pasją przemyca do kompozycji Gavin Harrison dodają im kapitalnego wewnętrznego pulsu i powodują, iż aranżacyjnie każdy z ośmiu numerów staje się sam w sobie połyskującą perłą. Trudno spośród tej oktawy wyróżnić którykolwiek utwór (transowo-epicki The Final Thing On My Mind to punkt kulminacyjny), gdyż całość ma spójny charakter nie tylko jako rodzaj koncept albumu, ale i od strony użycia symptomatycznych tematów i motywów. Tutaj może nieco na marginesie zaznaczę, iż na Your Wilderness czuć ten zabieg spinania klamrą motywów z poszczególnych kompozycji, lecz dopiero na tegorocznym Dissolution grupa dobrnęła do miejsca w którym krążek żyje jako całość bliźniaczymi tematami. Nie jest to oczywiście w obydwu przypadkach jakieś toporne kopiuj/wklej, tylko świadome i kunsztowne, logiczne i konsekwentne rezonowanie w strukturze koherencją na poziomie melodii. Może się mylę, może nadinterpretuję, może wieloletni fani The Pineapple Thief oprotestowaliby te oczywiście maksymalnie subiektywne odczucia, tudzież dodali kilka istotnych wątków do dyskusji o wyższości lub po prostu inności The Pineapple Thief z Harrisonem i The Pineapple Thief z innym bębniarzem. Jestem skłonny przyznać im rację jeśli argumenty będą przekonujące, a ton wypowiedzi konstruktywny. Póki co pozostanę w świecie osobistej weryfikacji jakości muzyki poprzez odczuwanie ciarek i stwierdzę cholernie stanowczo, iż na Your Wilderness i Dissolution jest 100% piosenek które podnoszą mi do pionu owłosienie na ramionach i przedramionach, a na Magnolii i All The Wars może zaledwie kilka. Ostatnie dwa albumy to klasa sama w sobie, najwyższy poziom i wysokie stężenie szlachetnych wpływów w doskonałych kompozycjach. Niezwykle inteligentnych i zawierających w sobie rodzaj hipnotyzującego uroku i wielkiej pasji, której liczę, iż nie zabraknie na kolejnych krążkach nagranych ponownie z udziałem Harrisona. 

piątek, 26 października 2018

Men, Women & Children / Uwiązani (2014) - Jason Reitman




Men, Women & Children mimo że może nie jest arcydziełem, to jednak obraz zdecydowanie wart poświęcenia mu dwóch godzin, gdyż z pewnością oferuje ciekawe (forma), dojrzałe (obserwacja) i wartościowe (wnioski) ukazanie zwyczajnego życia dzisiejszej rodziny i relacji międzyludzkich. To jednak żadne dla mnie zaskoczenie, kiedy piszę o wysokiej wartości tej produkcji, bowiem za kamerą zasiadł tutaj Jason Reitman, a on już wielokrotnie udowodnił, że względnie młody wiek nie przeszkadza mu w erudycyjnym i błyskotliwym spostrzeganiu otaczającej rzeczywistości i procesów zachodzących we współczesnych mikrostrukturach społecznych. Młody Reitman (dopisuję, że to syn Ivana Reitmana, czyli człowieka od Ghostbusters :)) specjalizuje się w odróżnieniu od ojca w kinie dalekim od lekkiej rozrywki dla mas, chociaż za cholerę nie napiszę, że jego kino nie ma szans na mainstreamowe uznanie, mimo iż to zawsze kameralne ujęcie złożoności ludzkich relacji. Jest jednak w jego kinie coś, czego najczęściej brak w poważnych analizach specjalistów od filmu zaangażowanego i ich ambitnych założeniach. Reitman ma to coś, co pozwala osiągnąć syntezę psychologiczno-socjologicznych obserwacji i poczucia humoru, dzięki czemu nie kręci nudnych przesadzonych dramatów, tylko nieco zapomniany w ostatnich latach gatunek, jakim jest kino obyczajowe. W tym konkretnym przypadku dokonał wglądu w złożone relacje rodzinne przez pryzmat osaczającej ją współcześnie rzeczywistości wirtualnej. Świat internetowy, świat portali społecznościowych, gier w sieci - całej komunikacji odbywającej się w mniej lub bardziej anonimowych okolicznościach względnego odizolowania. Wziął po lupę cały przekrój zachowań, sposobów funkcjonowania w tej rzeczywistości, w sensie radzenia sobie z nią i zaproponował terapię. Lecz tak właściwie, to jednak zrobił film terapeutyczny o samotności, potrzebie bliskości i jednoczesnym odpychaniu bliskich od siebie z cudowną finałową puentą z kosmicznej perspektywy potężnego uniwersum. Film złożony, lecz jednak o charakterze rozrywkowym z naturalnym i pięknym przesłaniem, które mówi w zasadzie o wyślizgujących się nam wszystkim z rąk oczywistościach, tudzież świadomie zapominanych, ignorowanych banałach. Akurat z własnej perspektywy 40-latka sprowadzonych do prawdy, że najpierw żyje się dla siebie, potem dla dzieci, a następnie trzeba na nowo nauczyć się żyć dla siebie, dostrzegając jednak zawsze potrzeby najbliższych.

czwartek, 25 października 2018

First Man / Pierwszy człowiek (2018) - Damien Chazelle




Pisząc, iż "usłyszałem" ten film, okazuje mój zachwyt dla wielkiej pracy jaką wykonała ekipa speców od udźwiękowienia. To w tym konkretnym przypadku żadna pozbawiona sensu gra słów, tylko poparta twardą argumentacją i uzasadnioną potrzebą konieczność uwypuklenia znaczenia dźwięku i muzyki dla najnowszej produkcji złotego dziecka amerykańskiej fabryki snów. Bowiem w ekranizacji przełomowego fragmentu życia Neila Armstronga dźwięk odgrywa kluczową rolę - dźwięk w postaci wszelkiego rodzaju odgłosów przeciążeń, jakim poddawane były ówcześnie maszyny wysyłane w przestrzeń kosmiczną. Potworne piski i zgrzyty metalu, połączeń w postaci śrub i nitów utrzymujących naprężoną ekstremalnie powłokę rakiety i lądownika w trwałej całości. Ponadto również muzyka, która nie jest nazbyt nachalna i zachowuje odpowiedni dla nieprzeszarżowanej formy balans pomiędzy orkiestrowym patosem, a kameralnym smutkiem, podkreślając intensywnie dosadne i jednocześnie subtelne emocje tłumione wewnątrz psychiki głównego bohatera i jego najbliższego otoczenia, ma niebagatelny wpływ na zwiększenie emocjonalnej atrakcyjności produkcji. Przeżyć burzliwych, lecz ukrytych przed światem zewnętrznym tak samo świadomie jak uciekanie przed tragicznymi wydarzeniami w działania w jednym ściśle określonym celu. Jest to film nie tyle o historycznych wydarzeniach, ale o radzeniu sobie z żałobą ich kluczowego bohatera. Wątek zmarłej w wieku kilku lat córki Armstronga zostaje naszkicowany zasadniczo jako tło, a jednak odbija się echem przez cały jego zakres, mając swój poruszający finał w sekwencji spaceru astronauty po powierzchni Księżyca. Nie ma wątpliwości, iż kolejny genialny film zaledwie trzydziestotrzyletniego Damiena Chazelle nie jest tylko zapisem szaleńczego, wręcz bezmyślnego pędu amerykańskiego programu kosmicznego w celu wyprzedzenia Sowietów w drodze na osnutego mrokiem satelitę Ziemi. To właściwie wielowymiarowa opowieść nie tyle o samym podboju kosmosu, a finezyjnie i jednocześnie bez użycia spektakularnych środków zrealizowana poruszająca opowieść o otaczającym nas niezbadanym uniwersum oraz rodzinnym dramacie, pozostawiającym nieusuwalny ślad w pogrążonym w bólu i zawodowej obsesji człowieku. Świetnie zagrana, imponująco wykreowana, z licznymi scenami które na lata zapadną w pamięć wszystkich tych, którzy w kinie poszukują dynamicznych przeżyć i artystycznej głębi. Z doskonale dawkowanym napięciem w formule interwałów i symbiozą pomiędzy psychologicznym wglądem w prywatne życie bohatera, a porywającymi sekwencjami walki technologii z kosmiczną otchłanią. W kinowej formie i metodzie zaskakującej, bo budzącej skojarzenia z dokumentem zrealizowanym w estetyce obrazu o grubym ziarnie. Filmu o wątłym, a nawet żadnym potencjale blockbusterowym, za to o ogromnym ładunku przeżyć i stężeniu artyzmu, stanowiących w moim przekonaniu siłę i wartość dzieła, które korzystając z tak nośnego tematu z łatwością w rękach innego twórcy sprowadzone by zostało do poziomu patetycznej laurki. W przypadku obrazu stworzonego przez Damiena Chazelle (co po raz kolejny zadziwia, lecz już nie zaskakuje), dostajemy genialnie zrealizowaną konstrukcję zarówno porywającą technicznie, warsztatowo jak i detalicznie przemyślaną pod względem wartości merytorycznej. Ten film po prostu tak jak poszczególne sceny składające się finalnie na dzieło wyjątkowe - raz wbija widza w fotel z walącym serduchem, a innym razem pozwala na głębokie przeżywanie uniesień natury uczuciowej. W żadnym momencie dzięki doskonałej aranżacji w spójną całość nie wywołując dyskomfortu powiązanego z pozornym ich wykluczającym się charakterem. Usłyszałem niby tylko film, zobaczyłem niby tylko film - poczułem coś więcej niż tylko film, za co podziękuję artyście, który już zdążył zapisać się złotymi zgłoskami w historii Hollywood, a to przecież wciąż jeszcze początek jego kariery. Przyznaje po raz trzeci, tak jak czyniłem to w przypadku Whiplash i La La Landu, iż to niesamowicie utalentowany zawodnik w szerokiej młodej stawce zmierzających po status reżyserskiej legendy!

czwartek, 18 października 2018

Operation Finale / Ostateczna operacja (2018) - Chris Weitz




To nie jest relatywizowanie historii, nie jest to mimo ludzkiego spojrzenia na ludzkie słabości usprawiedliwianie zbrodni. To jest wgląd w skomplikowaną rzeczywistość, która prowadziła i wciąż prowadzi niejednokrotnie, w niejednym miejscu globu do nienawiści. Historia się powtarza, jak nie tu to tam, wciąż pomimo nauki z niej systematycznie płynącej. Temat ten podniesiony widziałem w fabułach ostatnio dwukrotnie i to akurat przez potomków nazistowskich oprawców. Raz Hannah Arendt (Margarethe von Trotta) w nader intrygującym ujęciu filozoficzno-psychologiczno-socjologicznym - takim niemal zupełnie pozbawionym histerii, naukowym spojrzeniu na nazistowski plan ostatecznej zagłady. Oraz dwa, wycinku z życia niemieckiego prokuratora Fritza Bauera, w niemniej frapującym filmie Larsa Kraume, Fritz Bauer kontra państwo. Dwie doskonałe produkcje z jednej perspektywy oceniającej, lecz o różnych fundamentach poznawczych, będące niezwykle wnikliwym spojrzeniem na uwarunkowania polityczne, społeczne i wreszcie psychologiczne Niemiec hitlerowskich. Niemiec powojennych oraz Europy, ale też w szczególności oczywiście Izraela i Argentyny. W przypadku Ostatecznej operacji zupełnie niekojarzony z poważnym dramatycznym kinem reżyser, mimo że w pierwszej fazie idzie klasycznym, udeptanym szlakiem dramatu szpiegowskiego, odpowiednio sprofilowaną ścieżką dźwiękową podkreślając gatunkowy charakter i hollywoodzkie pochodzenie produkcji, to gdzieś od mniej więcej połowy udanie rozbudowuje warstwę fabularną o grę psychologiczną pomiędzy kluczowymi postaciami tej opartej przecież na faktach wstrząsającej historii. Opór Adolfa Eichmanna, walka oficera Mosadu nie tylko z dumą i niezwykle silnym charakterem zbrodniarza. Postawa Eichamanna w obliczu okoliczności i kapitalnie odegrana postać przez świetnego Bena Kingsley’a, który w moim przekonaniu wyraźnie i przekonująco ukazał charakterystykę osobowości i zachowań oddanego sprawie nazistowskiego aparatczyka. Wszystko w formule doskonale skrojonej gry psychologicznej, z zaskakująco ciekawą głębią. Obraz zasadniczo niczym wielkim niezaskakujący, bardzo klasyczny w oprawie wizualnej oraz co podkreślę, że dzięki świetnej obsadzie zyskujący dodatkowe punkty do końcowej oceny, ogląda się bardzo dobrze, szczególnie w drugiej fazie odczuwając wysokie stężenie emocji. Daje do myślenia i pozwala nawiązać relacje z bohaterami, będąc tak oględnie ujmując skrzyżowaniem kina akcji z kinem refleksji – fragmentaryczną biografią dwóch postaci, których wojenna zawierucha ustawiła po dwóch stronach barykady, których rodzinne losy skrzyżowały się odciskając naturalnie piętno zwłaszcza na ofierze szukającej sprawiedliwości i zemsty oraz w imię pamięci o najbliższych zachowującej w sobie elementarne człowieczeństwo. 

środa, 17 października 2018

Love & Mercy (2014) - Bill Pohlad




Bardzo psychodeliczny film o bardzo słonecznym boys bandzie. Bardzo smutny film o autorze bardzo wesołej muzyki. Żaden to tribute movie dla popowych klasyków ze słonecznej Kalifornii, tylko rasowy dramat psychologiczny, któremu do poziomu gatunkowego dzieła trochę więcej niż nieco brakuje, ale który mnie przynajmniej zaskoczył bardzo pozytywnie. Dramatyczne losy wrażliwego i utalentowanego muzyka tutaj podstawą fabuły, ciemne strony życia w świecie popkultury. Osobnika postawionego za sprawą niewyobrażalnego sukcesu na świeczniku i funkcjonującego z problemami natury psychicznej, pośród całej masy różnorakich pasożytów żerujących na jego naiwności i słabościach. Całkiem zgrabnie zrealizowana i świetnie zagrana historia życia Briana Wilsona, najsławniejszego z rodzeństwa tworzącego swego czasu super popularny band The Beach Boys. Jak się dzięki opisywanemu obrazowi okazuje, kompozytora wybitnego, lecz poprzez rodzaj wykonywanej muzyki i jej typowo rozrywkowy charakter zaszufladkowanego jako muzyk mało ambitny. Niby człowieka zawodowo zrealizowanego, a tak rzeczywiście to niewolnika potwornego sukcesu, bez szans na wyrzucenie z siebie poprzez artystyczną działalność tego, co tak naprawdę mu w duszy grało, bowiem to co w rzeczywistości grało kokosów by nie przynosiło. Choroba psychiczna konsekwencją tego zaduszenia prawdziwej pasji na rzecz sprecyzowanych wymagań, plus funkcjonowanie w uzależnieniu od silniejszych osobowości, będąc karmionym psychotropami i utrzymywanym w świecie schizofrenicznych urojeń. 

poniedziałek, 15 października 2018

High on Fire - Electric Messiah (2018)




High on Fire ponownie dudni, łomoce i pędzi, czasem tylko serwując solówki i zwalniając aby ciężar zagrał ponad impetem, urozmaicając tym samym ten bezpardonowy soniczny atak. Taka już stała charakterystyka dźwiękowej propozycji ekipy niezniszczalnego Matta Pike'a, że jest ciężko jak diabli, ale zarówno w formule szybkich motörheadowopodobnych strzałów, jak i potwornie masywnych epickich walców. Wszystko oczywiście programowo ekstremalnie, lecz na fundamencie soczystego stonera z takim groovem nośnym, że trudno nie ulec jego magnetyzmowi. Zatem nawet jeśli Electric Messiah wnosi do dyskografii grupy z Oakland w sensie progresu niewiele, to dzięki pasji wykonawczej i umiejętnemu wykorzystywaniu zdartych już nieco patentów zyskuje moją sympatie i dość często od premiery gości w odtwarzaczu. Nie oczekiwałem aby High on Fire zdefiniowali się na nowo, nie obawiałem się także iż usłyszę na Electric Messiah oznaki blazy. Zwyczajnie dostałem to czego oczekiwałem, a sam Matt Pike już nie tylko wizerunkiem scenicznym, ale także przywiązaniem do własnego stylu pobudza jednoznacznie skojarzenia z wielkim Kilmisterem i chyląc czoła przed mistrzem jemu oto dedykuje efekt swojej ideowej pracy. :)

sobota, 13 października 2018

The Black Queen - Infinite Games (2018)




Bardzo cieszy mnie fakt, że Greg Puciato odnalazł "życie po życiu" i idzie wraz z nowymi muzycznymi kompanami szybko za ciosem, wydając drugi krążek w zaledwie dwa i pół roku po premierze genialnego debiutu. Szczególnie, iż dwójka z każdym kolejnym odsłuchem nabiera w moim przekonaniu kształtów świadomie dojrzalszych od Fever Daydream. Nie mając jednak do tej pory żadnych zarzutów co do krążka otwierającego karierę The Black Queen zauważam stanowczo, że Infinite Games posiada w sobie zarówno świeżość spojrzenia na szeroko rozumiany synthopop, jak i jako walor dopełniający w strukturach kompozycji przemyca do rozrywkowej gatunkowej formuły większą dawkę surowego ambientu. Ogólnie to album może nieprzeładowany chwytliwymi pomysłami tak intensywnie jak Fever Daydream, ale posiadający swoistą charyzmę, wynikającą z łączenia ze sobą w płynnych aranżacjach wątków przebojowych z tymi korzystającymi bardzo świadomie z mrocznych brzmień. Doświadczeni muzycy tworzący trio The Black Queen zanurkowali tym razem głębiej w melancholijne otchłanie, sytuując swoją twórczość w uproszczeniu pomiędzy Depeche Mode, a Nine Inch Nails. Nie będąc jednak ekspertem zarówno w kwestii twórczości jednych, ani drugich nie jestem w stanie detalicznie wyliczyć wpływów i wskazać tych miejsc, które wyraźnie te konotacje mi wskazują. To przekonanie oparte jest na ogólnych odczuciach jakie dźwięki zawarte na Infinite Games we mnie wzbudzają i ma ono charakter bardziej duchowo-emocjonalny, niż oparty na fakultetach z muzykologii. To dla mnie cecha istotna muzyki TBQ i gatunku w jakim się z gracją porusza, że odbieram ją jako całość nie próbując rozbierać na części składowe, zamiast tego skupiając się wyłącznie na ogromnej przyjemności jaką obcowanie z nią mi przynosi. To muzyka dla ducha i ciała - emocjonalna i taneczna - poruszająca i pobudzająca jednocześnie. Kapitalna odskocznia od tego czym na co dzień karmie swoją muzyczną wrażliwość. Niby inna, ale w zasadzie pod względem wywoływania emocji nie tak odległa od natchnionej gitarowej progresji, czy przykładowo uduchowionego soulu kreowanego na blusowych ornamentach. Kłania się The Black Queen zacnej ejtisowej przeszłości, śledzi meandry wielokrotnie już zagranych dźwięków, rewiduje też poniekąd spojrzenie na elektronikę graną z parapetu i w dodatku robi to z uroczym wdziękiem i godnym docenienia profesjonalizmem. Posiada także atut niebagatelny w postaci głosu Grega Puciato i jego fantastycznej umiejętności interpretacji wokalnej, dzięki czemu każdy numer ma swój osobny wyrazisty charakter nie tracąc równolegle rdzenia. Jeszcze zaledwie kilka lat temu nie przypuszczałem, że tego rodzaju syntezatorowe wibracje z cykającym pulsem i dudniącym groovem przykują moją uwagę, a za niedorzeczność uważałbym sugestię, iż mogę uzależnić się od krążka z takiej niszy gatunkowej. Trudno mi przecież było wtedy także wróżyć moją fascynację awangardową ekstremą The Dillinger Escape Plan, czy z innego bieguna takimi mistrzami jak Queens of the Stone Age, nie mówiąc nawet o zatonięciu po uszy w tym co ostatnio robią Arctic Monkeys. Tak chwilami zastanawiam się i dochodzę do oczywistego wniosku, że jeszcze dekadę temu to byłem mało świadomym miłośnikiem muzyki, dopiero na początku swej drogi. Kto wie gdzie dotrę, kto wie, co i jak będę pisał za następne lat dziesięć i więcej. Póki co zatapiam się w przebojowych nutach z Lies About You, One Edge of Two, czy zwiewnych dźwiękach z Porcelain Veins ciesząc się wciąż jak naiwny dzieciak tym razem zrzuconymi klapkami z oczu.

piątek, 12 października 2018

Coheed and Cambria - Vaxis – Act I: The Unheavenly Creatures (2018)




Rozpocznę chyba jakbym opowiadał historię, przez co nawiąże do konwencji w jakiej Coheed and Cambria już lata temu się wygodnie umościli i w której do dzisiaj egzystując z powodzeniem poszerzają własne grono zwolenników progresji, która równie często sięga do poprocka jak i klasycznie rozbudowanych aranżacji. To było bowiem tak, że pierwsze odsłuchy The Unheavenly Creatures powodowały poczucie obcowania z jednym długim numerem. Kompozycje robiły wrażenie monolitu z którego trochę trudno wyodrębnić było poszczególne osobne kawałki i dopiero głębsze wgryzienie się w ich struktury pozwoliło odkryć ich indywidualną charakterystykę. Charakterystykę która w przypadku już dziewiątego studyjnego albumu CaC sprowadza się do stwierdzenia, że oto grupa nagrała album będący kwintesencją ich stylu, bez nawet najdrobniejszych zaskoczeń, tym bardziej radykalnych volt. Grają swoje nawiązując być może w tym konkretnym przypadku bardziej do krążków z początków kariery niż ostatnich produkcji, lecz ta myśl wyłuszczona zostaje nie jako pewność, lecz rodzaj domniemania wynikającego z potrzeby zauważenia czegoś więcej niż wyłącznie stałą odrobinę tylko z każdym kolejnym albumem zwyżkująca. W tym miejscu zapewne malkontenci dorzucą swoje trzy krytyczne grosze, że to wszystko już było i że jak mamy grupę ambitną o progresywnym sznycie, to nie wypada jej odgrzewać przez ileś tam z rzędu krążków tych samych kotletów, będących w istocie zaprzeczeniem progresu - nie mówiąc już o powrotach do korzeni. Przyznam, że w swojej maksymalnie subiektywnej opinii jestem gdzieś pośrodku, czyli z jednej mańki życzyłbym sobie bardziej radykalnego odświeżenia coheedowej formuły, ale z drugiej to mimo, że The Unheavenly Creatures zawiera kompozycje, które z powodzeniem odnalazłyby się na jakimkolwiek poprzednim albumie Amerykanów (a już najbardziej na Good Apollo, I'm Burning Star IV) oraz tęskniąc nieco do okresu intensywniejszych poszukiwań z dwóch odsłon The Afterman, to nie jestem w stanie oprzeć się romantycznej aurze jaką każdy numer z tej płyty jest wypełniony po brzegi. Profesjonalizm Proszę Państwa to kluczowa cecha kolejnego koncepcyjnego epickiego albumu Jankesów - dopracowanie, dopieszczenie na maksa. Chwytliwość wespół z wyobraźnią i świetnym technicznym warsztatem, przez co jeśli nawet The Unheavenly Creatures nie rozgrzewa krwi tak jakbym tego sobie życzył, to i tak emocjonuje na swój wyjątkowo radośnie-naiwny sposób nakręcając na wyśpiewywanie refrenów wraz z kudłatym Claudio. Zamknę temat wciąż od kilku ładnych lat do siebie kierowanym zapytaniem, co oni w sobie takiego mają, że mnie tymi dźwiękami za każdym razem równie mocno przyciągają?

czwartek, 11 października 2018

Under the Silver Lake / Tajemnice Silver Lake (2018) - David Robert Mitchell




Czy tylko ja mam przekonanie, że w tym konkretnym przypadku David Robert Mitchell, to taki Terry Gilliam w równych proporcjach zmieszany z Davidem Lynchem? Wychowany w dodatku na grach Nintendo, karmiony „spielbergopodobnym” młodzieżowym kinem przygodowym, carpenterowskimi horrorami i całym ejtisowym pop rockiem żywcem z klasycznej MTV. Z muzyką nie w tle jako obrazu dopełnieniem, ale w roli głównej, w postaci która w zasadzie bez większej obawy o zatracenie klimatu mogłaby być użyta w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w filmach Hitchcocka. Tajemnice Silver Lake, to fuzja przeróżnych wpływów wykopanych na popkulturowym wysypisku i ponadto jeszcze napędzana dodatkowo metafizyczną filozofią zagajającą do poszukujących prawdy uniwersalnej o transcendencji. Totalny misz masz, kompletnie wyobraźni popuszczone wodze i scenariusz którego wątki rozpływają się w przestrzeni, tuż po ich wybrzmieniu, niczym sens gadki (jak obejrzycie, zrozumiecie :)) typa za fortepianem, nawijającego genialnie o istocie popkultury. Fajna kinowa przygoda sygnowana przez studio A24, pobudzająca jazda rollercoasterem poprzez kinowe gatunki i popkulturowe inspiracje. Idealna propozycja dla nerdów i geeków, wszystkich tych którzy dziecięcej pasji w sobie nie zatracili i żyją bardziej kolekcjonowaniem książek, komiksów, tematycznych magazynów, płyt, czy nawet kaset, zamiast twardo stąpać po ziemi skupiając się na zarabianiu kapusty. Kino dla cholernie inteligentnych "dziwaków" zawiasami częstokroć pobłażliwie określanymi, którzy w ucieczce w pasję odnajdują radość życia i kryjówkę przed nudną rzeczywistością. Kłaniająca się przeszłości zabawa konwencjami, z doskonałym warsztatem operatorskim, kapitalnie zaaranżowanymi klasycznymi trickami z zakresu pracy kamery i montażu oraz z aktorstwem na zaskakująco wysokim poziomie. Szczególnie Andrew Garfielda, którego dotąd absolutnie nie trawiłem, a tutaj jako Sam daje znakomicie radę i dostarcza mi przełomowego do zmiany sposobu myślenia o nim argumentu, że jak nie musi grać płaczliwego chłoptasia, to jest naprawdę dobry w te aktorskie klocki. Jeśli jednak takie swoiste koktajle ze wszystkiego i z wszystkim są dla was z reguły tak jak i dla mnie ciężkostrawne, to uważajcie, aczkolwiek akurat w tym przypadku pomimo przesady mnie się nie ulało, chociaż chwilami blisko było. Zatem ostrożnie, ale jednak polecam.

P.S. Przyznaję, że w początkowej fazie przyswajania Tajemnic Silver Lake nieco w skojarzeniach się pogubiłem, bowiem gdzieś seans powyższy wzbudził we mnie przekonanie, że musi to być film gościa, który nakręcił jakiś czas temu coś co funkcjonowało pod tytułem Dom w głębi lasu. Ta formuła jaka uderzała z ekranu przypominała nie tylko symbolicznie ten sposób ekspresji, a ja jak się okazało takie powziąłem domniemanie, bowiem sugestii podświadomej się poddałem, gdyż zaledwie dwa dni wcześniej przy okazji poznania trailera do Źle się dzieje w El Royale właśnie nazwisko Andrew Goddarda mi przypomniano. Ot, taki psikus. :)

środa, 10 października 2018

Black Sabbath - Sabotage (1975)




Z tego co kiedyś, gdzieś i z jakiegoś powodu (może nudy, może ciekawości) przeczytałem, był to album powstały w nie bardzo sprzyjających okolicznościach. Mimo że po wydaniu Sabbath Bloody Sabbath ekipa Iommi'ego wyrwała się z marazmu, to dość szybko stanęła przed kolejnym wyzwaniem mającym, tak oględnie pisząc przenieść twórczość grupy na nowy, w założeniach jeszcze bardziej niż na poprzedniku świeży poziom, ale i (do tego powyżej najbardziej pije) ogarnąć relacje zawodowo-towarzyskie pomiędzy jej członkami. Teraz jak szyje ten tekst to się zastanawiam, czy aby była aż tak duża potrzeba i presja ogromna, by iść jeszcze mocniej w rejony nie dające pewności sukcesu komercyjnego, bo do artystycznego to akurat w tym przypadku przez pryzmat odwagi aranżacyjnej się czepiać nie mam powodu. Może tekst ten w tym miejscu cierpi na brak większej logiki, może nieco w chaosie nieprecyzyjnych myśli zostaje/zostanie zatopiony, ale mam ja swoje usprawiedliwienie - istnieje racjonalne uzasadnienie takich manewrów słownych. Bowiem ja w kryzysie jesiennym pogrążony sam siebie w sobie próbuje odnaleźć i za cholerę nie jestem w stanie tego bez wewnętrznej szamotaniny uczynić, a co dopiero klarownie przełożyć na zdania uczesane, liczne bo masywnym doświadczeniem kontaktu z Sabotage napędzane refleksje. Próbuję też blogerskim paplanino-pisaniem oderwać się od męczących myśli natrętnych, skupiając się na kwestiach przyjemnych, pozwalających przelać na klawiaturę nie tylko refleksje czysto muzyczne, ale i stan ducha piszącego. Oczyszczając nieco takim nieprofesjonalnym działaniem świadomość nie trafiam niestety w te klawisze, które oddadzą sens taki jakim sobie go staram we łbie ułożyć. W takich okolicznościach nie ma mowy by jasno było, stąd apel o wyrozumiałość i nakaz ewakuacji z tego miejsca natychmiast dla tych, którzy złośliwie wykorzystać będą chcieli moje, mam nadzieję chwilowe słabości. Powracając do meritum, bo zagubił się on ewidentnie pośród tłumaczeń, w zasadzie absolutnie zbędnych. Sabotage, to może nie jest największe osiągnięcie Black Sabbath i wiem że cierpi ten materiał na swego rodzaju brak kontroli nad detalami, gdyż kombinacji jest nad nim sporo i nie do końca mają one charakter  działań uzasadnionych. Ale! Pauza wymowna i kilka argumentów za! To album cholernie ciekawy, który pomimo kolejnego na nim wykonanego kroku w kierunku mniejszej surowości na korzyść aranżacyjnego eksperymentatorstwa i właśnie większej łagodności nie traci tak jak już będzie to miało miejsce na Technical Ecstasy i Never Say Die! sabbathowej aury oraz nie jest totalnie wyprany z pasji. Będąc intensywnie duszony w klawiszowym sosie posiada swój magnetyzm, a numery nie tracą całkowicie pazura, choć szpony to już z pewności nie są. Do tego momentu uznaję, że Sabbs przechodził ewolucję, po tym albumie uważam, że wszystko co dobre się skończyło i ucieczka Ozzy'ego była konieczna, by w nowej już kompletnie formule jeszcze wtedy względnie młoda legenda mogła osiągać kolejne poziomy wtajemniczenia i przecierać nowe szlaki. Z perspektywy czasu Sabotage broni się bez większego wysiłku jako krążek przede wszystkim urozmaicony, może chwilami przekombinowany orkiestracjami ale bardzo sympatyczny przez wzgląd na przewrotność i kompozycyjną chwytliwość z kilkoma, bądź kilkunastoma nawet fragmentami melodycznymi wwiercającymi się w świadomość - stając się z czasem motywami klasycznymi. Mnie się zawsze muzycznie podobał, a jego większe minusy odnajdywałem wyłącznie w tym potwornym zdjęciu z frontu okładki. Tylko tyle o muzyce i aż tyle o jesiennym kryzysie. ;)

Drukuj