środa, 10 października 2018

Black Sabbath - Sabotage (1975)




Z tego co kiedyś, gdzieś i z jakiegoś powodu (może nudy, może ciekawości) przeczytałem, był to album powstały w nie bardzo sprzyjających okolicznościach. Mimo że po wydaniu Sabbath Bloody Sabbath ekipa Iommi'ego wyrwała się z marazmu, to dość szybko stanęła przed kolejnym wyzwaniem mającym, tak oględnie pisząc przenieść twórczość grupy na nowy, w założeniach jeszcze bardziej niż na poprzedniku świeży poziom, ale i (do tego powyżej najbardziej pije) ogarnąć relacje zawodowo-towarzyskie pomiędzy jej członkami. Teraz jak szyje ten tekst to się zastanawiam, czy aby była aż tak duża potrzeba i presja ogromna, by iść jeszcze mocniej w rejony nie dające pewności sukcesu komercyjnego, bo do artystycznego to akurat w tym przypadku przez pryzmat odwagi aranżacyjnej się czepiać nie mam powodu. Może tekst ten w tym miejscu cierpi na brak większej logiki, może nieco w chaosie nieprecyzyjnych myśli zostaje/zostanie zatopiony, ale mam ja swoje usprawiedliwienie - istnieje racjonalne uzasadnienie takich manewrów słownych. Bowiem ja w kryzysie jesiennym pogrążony sam siebie w sobie próbuje odnaleźć i za cholerę nie jestem w stanie tego bez wewnętrznej szamotaniny uczynić, a co dopiero klarownie przełożyć na zdania uczesane, liczne bo masywnym doświadczeniem kontaktu z Sabotage napędzane refleksje. Próbuję też blogerskim paplanino-pisaniem oderwać się od męczących myśli natrętnych, skupiając się na kwestiach przyjemnych, pozwalających przelać na klawiaturę nie tylko refleksje czysto muzyczne, ale i stan ducha piszącego. Oczyszczając nieco takim nieprofesjonalnym działaniem świadomość nie trafiam niestety w te klawisze, które oddadzą sens taki jakim sobie go staram we łbie ułożyć. W takich okolicznościach nie ma mowy by jasno było, stąd apel o wyrozumiałość i nakaz ewakuacji z tego miejsca natychmiast dla tych, którzy złośliwie wykorzystać będą chcieli moje, mam nadzieję chwilowe słabości. Powracając do meritum, bo zagubił się on ewidentnie pośród tłumaczeń, w zasadzie absolutnie zbędnych. Sabotage, to może nie jest największe osiągnięcie Black Sabbath i wiem że cierpi ten materiał na swego rodzaju brak kontroli nad detalami, gdyż kombinacji jest nad nim sporo i nie do końca mają one charakter  działań uzasadnionych. Ale! Pauza wymowna i kilka argumentów za! To album cholernie ciekawy, który pomimo kolejnego na nim wykonanego kroku w kierunku mniejszej surowości na korzyść aranżacyjnego eksperymentatorstwa i właśnie większej łagodności nie traci tak jak już będzie to miało miejsce na Technical Ecstasy i Never Say Die! sabbathowej aury oraz nie jest totalnie wyprany z pasji. Będąc intensywnie duszony w klawiszowym sosie posiada swój magnetyzm, a numery nie tracą całkowicie pazura, choć szpony to już z pewności nie są. Do tego momentu uznaję, że Sabbs przechodził ewolucję, po tym albumie uważam, że wszystko co dobre się skończyło i ucieczka Ozzy'ego była konieczna, by w nowej już kompletnie formule jeszcze wtedy względnie młoda legenda mogła osiągać kolejne poziomy wtajemniczenia i przecierać nowe szlaki. Z perspektywy czasu Sabotage broni się bez większego wysiłku jako krążek przede wszystkim urozmaicony, może chwilami przekombinowany orkiestracjami ale bardzo sympatyczny przez wzgląd na przewrotność i kompozycyjną chwytliwość z kilkoma, bądź kilkunastoma nawet fragmentami melodycznymi wwiercającymi się w świadomość - stając się z czasem motywami klasycznymi. Mnie się zawsze muzycznie podobał, a jego większe minusy odnajdywałem wyłącznie w tym potwornym zdjęciu z frontu okładki. Tylko tyle o muzyce i aż tyle o jesiennym kryzysie. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj