To co najbardziej po
seansie w pamięci pozostaje to ten potwornie wyeksponowany brzuch Escobara, czyli
„ciekawie” ucharakteryzowany Bardem robi tutaj (rzecz jasna nie wyłącznie fizycznością) bardzo dobrą robotę – który także
z każdą upływającą minutą seansu coraz bardziej przekonuje, że to był właściwy wybór
castingowy. To samo (prócz brzucha oczywiście) dotyczy właściwie Penélope Cruz,
w roli wyfiokowanej gwiazdy kolumbijskiej telewizji, obmacywanej przy każdej okazji obleśnymi łapskami przez króla białego proszku. Wypada ona co najmniej dobrze opowiadając jednocześnie
jako narrator historię kariery Escobara i kulisy całej machiny kartelowej
spisanej przez kochankę bossa Virginie Vallejo. Zapewne dla rozgłosu i satysfakcjonującego pieniądza mocno podkoloryzowaną relację ze starcia Escobara z gringos. Wojny bezwzględnego
półświatka kolumbijskiego z jankeską potęgą urzędową, prowadzonej przez bezkompromisowego i bezlitosnego, tak samo doskonałego przywódcę zorganizowanej
grupy przestępczej, jak i sprytnego filantropa wykorzystującego słabości systemu
i ludzką naiwność, by tworzyć odpowiednio wyreżyserowany własny wizerunek. Wszyscy Kolumbijczycy
swego czasu kochali el Pablo, bo to
przecież był dobry i szczodry opiekun najsłabszych – pewnie co smutne faktycznie
jedyny, który zainteresował się ich losem. Nikt wtedy nie pytał skąd miał
pieniądze, bo wszyscy radowali się faktem, na co je wydaje. Populistyczny król
slumsów, a zarazem gwiazdor elitarnych bankietów, wszechwładny wytrawny gracz
korumpujący i uzależniający od siebie niemal wszystkich, co w zasadzie nie
zaskakuje zakończył swój żywot dość szybko, bowiem pewność siebie go pogrążyła,
a na własne życzenie podsycana eskalacja konfliktu przerosła. I niby wszystko
jest w reżyserskiej interpretacji Fernando León de Aranoa w porządku – hollywoodzkie nazwiska grają,
dramatyczna historia fascynuje, bo przemoc wstrząsa, a kiczowata latynoska
otoczka dodaje jej połysku. Lecz to starcie farsy z tragedią było nazbyt asekuranckie, a miało przecież w sobie
zdecydowanie większy potencjał. Stąd pomimo ogólnego braku rozczarowania produkcja pozostawiła we mnie pewien niedosyt, którego natężenie zapewne wzrośnie, kiedy ktoś
inny w przyszłości zrobi to lepiej.
P.S. Nie jestem w
stanie odnieść się do głosów krytycznych porównujących ten długi metraż z
serialem Narcos. Z tego co głośno i wyraźnie fani historii Kartelu z Medellin
opowiadanej w odcinkach donoszą, on to właściwie temat w sensie formy i treści
wyczerpał, zatem seans Loving Pablo już na starcie był w pozycji zdecydowanie przegranej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz