Bardzo psychodeliczny
film o bardzo słonecznym boys bandzie. Bardzo smutny film o autorze bardzo
wesołej muzyki. Żaden to tribute movie dla popowych klasyków ze
słonecznej Kalifornii, tylko rasowy dramat psychologiczny, któremu do poziomu
gatunkowego dzieła trochę więcej niż nieco brakuje, ale który mnie przynajmniej
zaskoczył bardzo pozytywnie. Dramatyczne losy wrażliwego i utalentowanego
muzyka tutaj podstawą fabuły, ciemne strony życia w świecie popkultury. Osobnika
postawionego za sprawą niewyobrażalnego sukcesu na świeczniku i funkcjonującego
z problemami natury psychicznej, pośród całej masy różnorakich pasożytów
żerujących na jego naiwności i słabościach. Całkiem zgrabnie zrealizowana i
świetnie zagrana historia życia Briana Wilsona, najsławniejszego z rodzeństwa
tworzącego swego czasu super popularny band The Beach Boys. Jak się dzięki
opisywanemu obrazowi okazuje, kompozytora wybitnego, lecz poprzez rodzaj
wykonywanej muzyki i jej typowo rozrywkowy charakter zaszufladkowanego jako
muzyk mało ambitny. Niby człowieka zawodowo zrealizowanego, a tak rzeczywiście
to niewolnika potwornego sukcesu, bez szans na wyrzucenie z siebie poprzez
artystyczną działalność tego, co tak naprawdę mu w duszy grało, bowiem to co w
rzeczywistości grało kokosów by nie przynosiło. Choroba psychiczna konsekwencją
tego zaduszenia prawdziwej pasji na rzecz sprecyzowanych wymagań, plus funkcjonowanie
w uzależnieniu od silniejszych osobowości, będąc karmionym psychotropami i
utrzymywanym w świecie schizofrenicznych urojeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz