Ekspansja Facebooka,
ewolucja skradzionego pomysłu doprowadzonego do poziomu przynoszącej krociowe
zyski żyły złota. Tylko i wyłącznie dzięki geniuszowi gościa, który sobie tą
idee od dzianych bliźniaków pożyczył. Człowieka fantastycznie okiem scenarzysty
i reżysera sportretowanego, pełnego ambicji i z przeszłości rozczarowań, które
szczególnie jego własne postawy i zachowania w interakcjach społecznych
naznaczyły. Bowiem The Social Network będąc pomimo mało filmowego potencjału
fascynującym zapisem kulis powstania największego współczesnego fenomenu społeczno-kulturalnego,
całej skomplikowanej batalii sądowej o prawa i przychody z intratnego interesu,
jest zarazem i prawdopodobnie w głównej mierze w założeniach Finchera i Sorkina
głęboką analizą osobowości Marka Zuckerberga. Szczególnie scena startowa daje
jasno do zrozumienia, gdzie kryje się przyczyna wytrwałości i powód interpersonalnych
konfliktów powstałych wokół postaci Zuckerberga. Niby geniusz, umysł wyjątkowy,
a jednak człowiek nie w pełni kontrolujący własne działania. Ulegający swoim
potrzebom i instynktom, obojętny na ich moralną dwuznaczność – dość łatwo
poddający się sztuczką manipulacyjnym i ofensywnym osobowościom (patrz
oczywiście Sean Parker). Pytanie tylko czy nieświadomie, czy może cynicznie
prąc do obranego celu bez względu na wizerunkowe koszty i ofiary swojej obsesji. Stąd nie dziwi, iż można
by spostrzegać przez ten pryzmat osobę głównego bohatera, jako zakompleksioną
mendę, sprzedającą przyjaźnie i traktującą lojalność jako przeszkodę w drodze do
tzw „ja wam pokaże, ja wam udowodnię”. Tyle że pytam się, od kiedy tam gdzie
biznes sypie obficie srebrnikami, a konkurencja nie zasypia gruszek w popiele jest
miejsce na sentymenty? To banalna gorzka puenta słodkiego biznesu, w którym nie
ma sentymentów i nie ma przyjaciół. Jest obsesja pieniądza lub tak jak w
przypadku Zuckerberga obsesyjna ambicja, która mimo wszystko absolutnie nie
usprawiedliwia podłych czynów. Obejrzałem The Social Network po dłuższej
przerwie po raz drugi i w tym drugim podejściu mam wrażenie, iż ogląda się film
Davida Finchera nieco inaczej niż przy pierwotnym, bo te młode aktorskie nazwiska z
pierwszego i drugiego planu, dzisiaj to już może nie super gwiazdy kina amerykańskiego,
ale z pewnością mocno rozpoznawalne twarze z wysokiej półki. Jesse Eisenberg, Andrew Garfield, Rooney Mara, Armie Hammer i jak się okazuje równie dobry przed kamerą, jak i na scenie Justin Timberlake. Wszyscy wkręceni głębiej w hollywoodzkie kino ich znają i
na pewno oni sami przez fakt wzrastającej wciąż popularności nie narzekają na brak kuszących aktorskich propozycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz