Obawiam się zawsze, że
w przypadku kinowych wersji tragicznych autentycznych wydarzeń o charakterze terrorystycznym, reżyser skupi się
na suchym dokumentalnym odtworzeniu ich przebiegu lub z drugiej strony pójdzie
zbyt daleko z ideologicznym komentarzem, tudzież zrobi z nich widowiskowy
sensacyjny spektakl pod publiczkę. Stąd też także do produkcji Paula
Greengrassa podszedłem z dystansem i od razu donoszę, że 22 lipca nie wychodzi
poza granicę dobrego smaku w każdym z powyżej wymienionych segmentów, okazując się
bardzo harmonijnie zrealizowaną fabularna relacją z głośnych wydarzeń z 22
lipca 2011 roku, mających swoje miejsce wpierw w centrum Oslo, gdzie pobliżu budynków rządowych eksplodował potężny ładunek
wybuchowy i z Wyspy Utøya, na której podczas wtórnego ataku Andersa Breivika zginęło 69 uczestników letniego obozu dla młodzieży. Przede wszystkim jednak film
Greengrassa jest ciekawą, jak na charakter narracji, dość stonowaną i nienachalną psychologiczną oraz
poniekąd polityczną analizą złożonej rzeczywistości po zamachu - jego wpływu na
multikulturową współczesną Europę przez pryzmat lęku przed radykalizmami, strachu przed spiralą nakręcanej nienawiści, obaw i podejrzeń wobec zwolenników
biegunowo odmiennych filozofii społecznych, czy po prostu do sąsiadów
mieszkających tuż za ścianą. Scenariusz na podstawie powieści Åsne Seierstad harmonijnie wiąże
ze sobą osobisty wymiar postaci tragedii w osobach ofiar bezpośrednich i
pośrednio zaangażowanych osób - wagi reperkusji wydarzeń na ich prywatne życie w
skali mikro i oddziaływania na nie poprzez konsekwencje w skali makro, zadając
pomiędzy wierszami, w powściągliwym z szacunku dla ofiar tonie właściwe pytania
między innymi o cywilizowany charakter traktowania perfidnego zimnego mordercy,
którego chorą ambicją było zaistnieć w światłach telewizyjnych kamer jako
obrońca białej rasy. Wstyd czy powód do dumy dla cywilizowanej Europy, że naturalnie odczuwana potrzeba zemsty nie przesłania oczu człowieczeństwu i nie zabiera zdrowego rozsądku.
Trudne to pytania, bez jednoznacznej odpowiedzi, przynajmniej z mojej własnej na szczęście pozbawionej osobistego doświadczenia i zaangażowania perspektywy.
wtorek, 26 lutego 2019
piątek, 22 lutego 2019
Anesthesia / Anestezja (2015) - Tim Blake Nelson
Kilka rodzin, ściślej członków podstawowej komórki społecznej połączonych ze sobą łańcuchem zbiegów okoliczności. Wchodzimy w ich
życie, obserwujemy ich intymne relacje, jak radzą sobie z wyzwaniami jakie
codzienność przynosi - dramatami różnego kalibru, ze słabościami czy też
pokusami. Wszystko w formule fabularnej mozaiki, gdzie na początek dostajemy tajemnicę
w agonii do ucha wyszeptaną, a później wyjaśnienie, które przychodzi wraz z
rozwojem wydarzeń bezpośrednio poprzedzającym dramatyczny finał. Mamy do
czynienia z bardzo spójnym scenariuszem i ciekawą porcją psychologicznej
analizy, w której jest tylko jeden istotny minus. To ta strasznie manieryczna intelektualna powaga, będąca fundamentem konstrukcji jest uporczywie męcząca i
potwornie nużąca. Bowiem dramatyzm w niej zawarty realizacyjnie jest dość ubogi
w środki pozwalające mu zaistnieć w atrakcyjnej kinowej formie. Coś tutaj
zwyczajnie w realizacji nie "pykło" i wyszło dość słabo, tak przeciętnie
obyczajowo niczym w tylko poprawnym serialu telewizyjnym. Żałuję, bo potencjał niewątpliwie był.
wtorek, 19 lutego 2019
Leprous - Tall Poppy Syndrome (2009)
O osobistej, specyficznej relacji z Leprous donosiłem już kilkukrotnie, zawsze wtedy gdy kolejny album miał swoją premierę. Od dnia zapoznania się z Bilateral z początkową ekscytacją wsłuchiwałem się w muzyczną propozycję Norwegów, by gdzieś grubo po kilkudziesięciu odsłuchach poczuć się na tyle zmęczony wokalną ekspresją Einara Solberga, aby odrzucić każdy bieżący krążek w kąt i powrócić do niego po dłuższej chwili abstynencji. Nowa to jednak dla mnie sytuacja, że zabieram się za ich płytę, a dokładnie debiut w dekadę po jego wydaniu i zastanawiam się czy historia się znowuż powtórzy, a moja duża obecnie sympatia do Tall Poppy Syndrome ulotni się w tempie błyskawicznym, by kiedyś z zaskoczenia jeszcze nawrót względnego uzależnienia odnotować. Co by jednak z fusów próbować wywróżyć i zweryfikować po miesiącach, bądź latach (tudzież za kilka tygodni, gdy płyta z topu nie zejdzie) moje obecne, może nawet nie chwilowe nastawienie jest mega optymistyczne, bowiem te osiem rozbudowanych kompozycji przywraca mi poniekąd miłe wspomnienia z okresu kiedy silniej metalem naznaczone materiały Opeth królowały w moim odtwarzaczu. Te czasy gdy kolektyw Mikaela Åkerfeldta przechodził z fazy Orchid/Morningrise przez My Arms, Your Hearse do okresu Still Life/Blackwater Park. Może nie jest to oczywiste porównanie z kategorii 1:1, lecz mam ja to odczucie i zbudowane na nim wzmożone przekonanie, że jedynka dla Leprous to coś w rodzaju czwórki dla Opeth. Nie mam w tym miejscu na myśli samej dźwiękowej zawartości, chociaż w niej także doszukuje się niejednojajowego, ale jednak bliźniactwa. Moje skojarzenie wiąże się w samej rzeczy z wokalną charakterystyką użytych rozwiązań, a dokładnie z wykorzystaniem ekstremalnych krzyków i biegunowo odmiennych subtelnych zaśpiewów. Skrajne wokale piętrzą się i kapitalnie zazębiają, wybornie korespondując melodycznie z rozbudowanymi partiami instrumentów. Aranżacje są kwintesencją tych znanych z dawno rozjeżdżonych kolein progresywnego metalu, w tym przypadku z mocno epickim zacięciem. Akustyczne pasaże kapitalnie współbrzmią w bezpośrednim sąsiedztwie ostrzejszego riffowania, zarazem obficie podlewane dość zaskakującą porcją syntezatorowych pomysłów. I niby wiele podobnego grania słyszałem kilkanaście lat przed powstaniem debiutu Leprous i nie ma szans by nazwać tą muzykę w jakimkolwiek stopniu odkrywczą, to jednak jej charakter jest na tyle rozpoznawalny, iż nie mógłbym też tych utworów pomylić z jakimkolwiek innym przedstawicielem sceny. To muzyka w zasadzie bez jednolitych ram gatunkowych, amalgamat wielu wpływów z własną jednak osobliwą aparycją i co ważne tak mocno buzująca emocjami, że ja ceniąc całą dotychczasowa twórczość Leprous, Tall Poppy Syndrome (obecnie jeszcze bez wahania) umieszczam w tym zacnym gronie jako płytę absolutnie nie odstającą od reszty, a nawet bijącą się o podium w bardzo równej stawce.
poniedziałek, 18 lutego 2019
Anathema - Eternity (1996)
Jest jesień 1996 roku i Anathema wydaje Eternity, a ja pozostaje wówczas absolutnie nieświadomy, iż takie wydarzenie ma miejsce, jak i oczywiście że za około dwa lata wraz z premierą Alternative 4 dołączę na kolejne dwie dekady do grona fanów liverpoolczyków. Wpadnę bez żadnej kontroli w świat dźwięków jakie we wciąż ewoluującej stylistyce będą z pasją tworzyli - bez względu na ustawiczne przeobrażenia i systematyczne zarzucanie roli gitar na rzecz elektroniki. Wtedy jednak a.d. 1996 wiosła były wciąż kręgosłupem na którym osadzali poszczególne jeszcze niezbyt wyrafinowanie dobrane klocki. Ponadto wtedy też w zasadzie na poważnie Vincent rozpoczynał swoje zmagania z wokalną materią, bowiem to co prezentował na The Silent Enigma za cholerę śpiewem wówczas, jak i tym mocniej dzisiaj nie mogę nazwać. Spoglądając na jego postępy z perspektywy lat widać wyraźnie, że ten ongiś nieopierzony introwertyk posiadał zarówno charyzmę jako frontman, jak i właściwie całkiem niezłe możliwości głosowe. Skok jakościowy pomiędzy w/w krążkami jest nader mocno zauważalny i mam tutaj na myśli zarówno wokalną jak i aranżacyjną stronę materiału. I chociaż spoglądając z obecnego miejsca muzycznie wiele więcej i bardziej pryncypialnie później się wydarzyło, to głos Vincenta powyżej Eternity doskonaląc swe właściwości opierał się przede wszystkim na zmianach ewolucyjnych, nie rewolucyjnych. Technicznie rzecz biorąc pod względem muzycznym Eternity skonstruowane było zdecydowanie bardziej wyraziście od The Silent Enigma, a numery nabrały osobnego charakteru, który zawdzięczały przede wszystkim względnie wyrazistszej ich melodyjności. Mimo wszystko nadal jednak na Eternity jest bardziej metalowo, niż rockowo, a progresywność z którą już za kilka lat zwiążą własną przyszłość ogranicza się do powolnego rozwijania głównych tematów przede wszystkim za sprawą gitarowych pasaży i sporej ilości klawiszowych urozmaiceń oraz umieszczonego w środku stawki gilmourowego coveru. Jest nadal surowo i miejscami nieco siermiężnie - aranżacje poszukują płynności, a brzmienie bardziej oddycha gęstym od zaduchu powietrzem z sali prób, niż doskonałością wprost z kosztownego studia. To cecha istotna Eternity i wcale nie jej wada, że niewypolerowane brzmienie wraz z ogromnym ładunkiem emocjonalności dodaje muzyce cech autentyczności. Może brakuje tej produkcji wiele do wyrachowanej perfekcji, przez co pewne niuanse gubią się we wszechobecnym pogłosie. Może Vincent jeszcze nie wykorzystuje biegle walorów własnych strun głosowych, a w poetyckiej wymowie jest zbyt wielka doza egzaltowanej młodzieńczej naiwności, ale w tych dźwiękach słyszę wciąż wartość nadrzędną jaką szczerość artystycznej wypowiedzi, a nawet ten urokliwy pierwiastek nieporadności zamieniony poniekąd przy odrobinie dobrej woli fana w walor zaskarbiający sympatię. Urzekają mnie nadal ascetyczne melodie, instrumentalne interludia z teatralnymi samplami wciągają w pełną mistyki podróż w głąb własnych odczuć, a łkający głos Vincenta nadrabiający braki warsztatowe siłą nagich emocji przeszywa na wskroś. Już wówczas było czuć w Anthemie nietuzinkowy talent i prawdziwą wrażliwość (że odejdą aż tak mocno od korzeni mimo wszystko jeszcze nie), a jedyną słabością Eternity zakamuflowaną skutecznie pozostaje wyłącznie brak doświadczenia w pracy studyjnej. Oczywiście można się nie zgadzać. :)
piątek, 15 lutego 2019
Children of Men / Ludzkie dzieci (2006) - Alfonso Cuarón
Długo Ludzkie dzieci
czekać musiały na swoją kolej, abym na własne oczy mógł się przekonać, że
świetne recenzje jakie wówczas przed ponad dekadą praca Alfonso Cuaróna zbierała, nie były szyte na
wyrost. Na usprawiedliwienie tylko dodam, iż moje karygodne ociąganie się było
wprost powiązane z osobistym niezbyt entuzjastycznym odbiorem oscarowej
Grawitacji. Tyle że jak Grawitacja wydała mi się przeładowana bezduszną
techniką, a uboga wyraźną treścią (nie trafiła do mnie tamta filozofia – może
trafi kiedyś w przyszłości), tak tegoroczna Roma okazała się dziełem
wielkiego formatu, idealnie kojarzącym ze sobą techniczne możliwości, artyzm i treść właśnie. Tym samym nagle,
wbrew wcześniejszym uprzedzeniom Cuarón stał się dla mnie interesującym
obiektem filmowego zainteresowania, a jego wizja przyszłości nie musi już czekać lat
przynajmniej kilku na maksymalnie subiektywną ocenę. Jak się okazało to potwornie mroczna przez
wzgląd na swoje duże prawdopodobieństwo perspektywa niedalekiej przyszłości,
zawierająca w sobie wszystkie najważniejsze cechy kina apokaliptycznego, podbudowanego
zarazem intrygującą kwestią polityczno-społeczną. Istotą w niej zaburzająca
delikatną równowagę migracja ludności z terenów konfliktów, zorganizowana
przestępczość z cechami terroryzmu, kryzys demograficzny o podłożu
biologicznym, krusząca resztki ładu społecznego anomia i wszechogarniający
nihilizm. Produkcja zrealizowana z dbałością o detaliczną precyzję i szczegółowy
scenograficzny super realizm - uchwycone doskonałym okiem Emmanuela Lubezkiego,
w długich płynnych ujęciach (scena ucieczki w aucie). Przyznaję, że nie jestem
hurraoptymistycznym zwolennikiem tego rodzaju surowego futurystycznego kina, a
ostatnio coś w podobnej estetyce wizualnej, co by mnie zachwyciło bez reszty
oglądałem w przypadku 12 małp Gilliama. Jednak nawet, gdy przez wzgląd na przynależność gatunkową film Cuaróna nie pobudził u mnie totalnej ekscytacji, to przypomniał, iż trochę się stęskniłem
za taką formułą - szczególnie gdy obiektywnie stanowi
najwyższą jakość w swojej kategorii. Children of Man to kino odpychające i przerażające, brudne i surowe, jednocześnie ze względu
na czas powstania nowatorskie technicznie, a jego wymowa filozoficzna przez pryzmat
nadziei szczególnie wartościowa i na przekór złowieszczym proroctwom mimo wszystko choć odrobinę optymistyczna. Podsumowując, absolutnie czasu przed telewizorem nie żałuję i Romie
poniekąd za motywujący impuls dziękuję.
czwartek, 14 lutego 2019
Can You Ever Forgive Me? / Czy mi kiedyś wybaczysz? (2018) - Marielle Heller
Mam już teraz swoją osobistą faworytkę do oscarowych laurów za pierwszoplanową rolę! Nie jest to
jednak Olivia Colman ani tym bardziej Lady Gaga, chociaż pierwsza w zdecydowanej opinii
koncertowo odegrała postać Królowej Anny, a druga w swoim debiucie sprawiła naprawdę solidną
niespodziankę. W moim odczuciu jednak na statuetkę najbardziej zasłużyła Melissa McCarthy za wyborną, wręcz komedio-dramatyczną rolę zapomnianej pisarki Lee
Israel. Zdaję sobie jednakże sprawę z faktu, iż obrazy, w których zagrały
wymienione powyżej Panie z większym impetem przez kina przeszły i ślad po sobie
pozostawiły bardziej wyraźny. Mimo tego ja akurat kciuki trzymał będę za Melissę
i gorąco wierzył, iż w tym roku triumfy święciło będzie słodko-gorzkie kino reprezentowane
najdoskonalej przez Green Book (urzekający Viggo!), niesłusznie pominiętego w oscarowym rozdaniu The Old Man & the Gun i właśnie Can You Ever
Forgive Me? Oparta na faktach historia zapomnianej, nieco zgorzkniałej pisarki, będącej w dołku zarówno finansowym jak i psychicznym, to wspaniały przykład
pięknego kina w starym dobrym stylu. Takiej klasycznej nostalgicznej ballady, pełnej zarówno smutku jak i poczucia humoru. Urokliwie podanej wizualnie, bo
zatopionej w brunatnej kolorystyce – z wyczuciem estetycznym odpowiednio przycieniowanej i przydymionej. W atmosferze muzycznych standardów jazzowych i swingowych, w
dodatku z uroczym wykorzystaniem charakterystycznych właściwości i cech
skrytego, drugiego (tego intelektualnego) życia Nowego Jorku. Can You Ever
Forgive Me? to rozkosz dla oczu, uszu i intelektu, to cudownie ukazany dziennik z życiowej podróży w obrębie kilku przecznic - od
mieszkania do pubu, biblioteki, antykwariatu i z powrotem. Jak wspomniałem wcześniej, słodko-gorzka ballada o życiu prawdziwym gdzieś na uboczu.
Chwilowo udanej próbie odbicia się od dna, odnalezieniu inspiracji i sposobu na
wykorzystanie własnego talentu. Wyplątanie się z depresyjnej spirali poprzez „artystyczne”
działanie i trudną przyjaźń. Marielle Heller zaproponowała hipnotyzujący powrót do korzeni, zrobiła z intuicją piękne liryczne kino skupione na człowieku, z newralgicznym,
lecz absolutnie nie pryncypialnym wątkiem natury kryminalnej i tym samym ściągnęła na siebie moją bardziej wzmożoną uwagę.
środa, 13 lutego 2019
The Dressmaker / Projektantka (2015) - Jocelyn Moorhouse
Całkiem nietuzinkowo,
dość sprawnie zrobione kino, z wartościowym chociaż bełkotliwym poniekąd
morałem. Kino z Antypodów ale z jedną słynną angielką i kilkoma australijskimi
przedstawicielami aktorskiej elity w hollywoodzkiej fabryce marzeń. W sumie
wszystko w nim gra, a mnie nie porwało, jako że właściwie ponad poprawność się nie wznosi – posiada
swoje atuty, ale i czegoś mu brakuje. Świetny warsztat aktorski, postacie
wyraziście określone, scenografia dopracowana, pejzaże wyborne i jednocześnie
brak takiej charyzmy realizacyjnej, swady do projektu wszczepionej, która by
istotną zamierzoną groteskę atrakcyjnie i przekonująco skleiła z prawdziwym,
poruszającym do żywego dramatem. Przez ten ważki detal daleko jest pracy Jocelyn Moorhouse do
wzorcowych dokonań liderów tego gatunku, w którym za mistrzów uchodzić mogą
przede wszystkim Coenowie czy (nawet od biedy ;)) Tim Burton. Czepiam się może, ale mnie po prostu
ten właściwy dramat tutaj się rozłazi, romans jest okropnie mdły i szablonowy,
a poczucie humoru mimo że pobudza dostatecznie do uniesienia kącików warg w
grymasie uśmiechu, to do konwencji filmu w tak zaproponowanej postaci przez
brak ikry nie bardzo pasuje. Dlatego też zamiast tracić czas na rozbijanie
treści na atomy i wnikliwą interpretację kończę tekst już teraz stanowczo postawioną kropką.
wtorek, 12 lutego 2019
The Front Runner / Pewny kandydat (2018) - Jason Reitman
The Front Runner chwytliwie przybliża
zakulisowe prawyborcze gierki w wyścigu o fotel Prezydenta USA. Przystępnie
wyjaśnia jego istotę i zarazem nie wprost ocenia przedstawione wydarzenia,
bo nie stanowi w żadnym stopniu pretensjonalnego moralitetu, a jest bardziej
uniwersalną formą obywatelskiej lekcji odpowiedzialności niż etycznym
pręgierzem, bądź też tym bardziej złożonym thrillerem politycznym. Jest lekcją
opartą na faktycznych wydarzeniach z 1988 roku z senatorem Gary'm Hartem w roli
głównej, będącym idealnym przykładem wychuchanego kandydata, z rewelacyjną
prezencją i zdystansowanym intrygującym intelektualnym szlifem, ale człowiekiem
też równolegle nieodpornym na wszystkie pokusy powiązane ze statusem i sławą.
Wypieszczony ideał miał bowiem oczywiste powodzenie u płci przeciwnej, a oficjalny
wizerunek oddanego i wiernego męża kłócił się jak się okazało z tym
rzeczywistym. Skandal obyczajowy jakim okazał się medialnie nagłośniony romans
z młodą wielbicielką zakończył jego błyskotliwą karierę. Gary Hart stał się
ofiarą własnej pewności siebie i moralnej legendy na pokaz. Nic jednak nie jest
czarno-białe, co świetnie uwypuklił Reitman, bo z drugiej strony senator to też
człowiek z krwi i kości, z przyrodzonymi ludzkimi słabościami, lecz ze względu
na świadomie przyjmowaną rolę osoby publicznej stawianej na piedestale w
blasku fleszy miał przecież bezdyskusyjnie obowiązek być albo „świętszy od papieża”, bądź
też szczwany jak lis by uniknąć tak bolesnych wpadek. Zatem pomimo wyrozumiałości,
rozumiejąc częściowo te słabości, lecz znacznie bardziej nie cierpiąc politycznego
zakłamania uznałem (siedząc z założonymi rękami przed ekranem i trzymając się z
zasady daleko od pomysłów powiązanych z polityczną karierą, bo po cholerę mi inne
nosy w moim życiu), że obiektywnie senator Hart to człowiek niespełniający
podstawowych oczekiwań (przynajmniej w teorii) stawianych mężom stanu. :) To
bardzo dobre kino, naświetlające właściwe pytania nie tylko w rodzaju - czy
takie oburzające opinię publiczną zachowanie ma prawo podważać dotychczasowe
zasługi senatora, jego predyspozycje i kompetencje? Oglądałem The Front Runner
z zaciekawieniem, szczególnie jako film współczesny, a zrobiony niczym pod
koniec lat osiemdziesiątych - co uznaje za ogromny jego walor i po raz już
kolejny dowód na rewelacyjne wyczucie filmowej materii prezentowanej przez
Jasona Reitmana.
P.S. Na froncie polityka, a w cieniu rodzina - przynajmniej pozornie. Brawo Jason Reitman, brawo Vera Farmiga!
poniedziałek, 11 lutego 2019
Soen - Lotus (2019)
Na najnowszym, już
czwartym w krótkiej karierze krążku szarpią Szwedzi struny w kilku numerach
naprawdę ostro. W innych zaś sięgają głębokich pokładów dojrzałej emocjonalności, traktując instrumenty z należytą subtelnością i prowadząc długie dialogi
solówek gitarowych z basem. W każdym przypadku jest to robione z autentyczną
pasją i profesjonalizmem, budując rozważnie napięcie i nie przesadzając z
punktami kulminacyjnymi, czy technicznymi zawiłościami, co powoduje iż muzyka względnie
gęsta jest też odpowiednio przystępna. Progresywny charakter kompozycji i niebanalna
melodyjność, pozwala na osiąganie dobrego balansu pomiędzy otwartością na
przebojowość i ambicją warsztatową. To muzyka zbudowana z ciekawych riffów i
emocjonalnego zaangażowania, lirycznie traktująca o problemach natury
społecznej i duchowej. Wchodzi w świadomość miękko i na długo w niej pozostaje
- stanowi spójną i już charakterystyczną dla marki Soen całość, jest dowodem na okrzepnięcie
i ugruntowanie stylu, który korzystając z istotnych wpływów muzyki takich marek
jak Tool, Katatonia, Porcupine Tree czy Opeth nie powinien być traktowany jako
bezpośrednie zapożyczanie. Nie wiem czy w kategoriach ogólnych Lotus jest
lepsza od poprzedniego albumu, nie napiszę też z większym przekonaniem czy jest
też od niej zasadniczo inna, gdyż mimo iż słucham jej od premiery dość często,
to nie poznałem jej odpowiednio wyczerpująco i nie jestem jeszcze do jej wszystkich właściwości przekonany. Liczę że to
tylko kwestia czasu.
niedziela, 10 lutego 2019
Velvet Buzzsaw (2019) - Dan Gilroy
Z zaskoczenia Dan
Gilroy z kolejną reżyserską odsłoną wchodzi, tym razem wyprodukowaną dla
błyskawicznie rozwijającej się platformy Netflix. W tym momencie bierze pod lupę
świat elitarnych amerykańskich galerii sztuki współczesnej, gdzie sprzedaje się
„percepcję”, czyli zasadniczo iluzję zbudowaną z mitu, spreparowaną pod snobistyczne zachcianko-potrzeby milionerów. Pośród kluczowych bohaterów gatunkowej hybrydy umieszcza
między innymi opiniotwórczego krytyka sztuki (Jake Gyllenhaal), właścicielkę i
właściciela konkurencyjnych prestiżowych galerii (Rene Russo, Tom Sturridge), asystentkę z potencjałem (Zawe Ashton)
jak i marszandkę z ambicjami (Toni Collette), wreszcie samych mniej lub bardziej twardo stąpających po ziemi artystów (John
Malkovich, Daveed Diggs) i przekonuje widza do oczywistego wniosku, znaczy udowadnia,
że światem tym rządzą wyłącznie wielkie pieniądze, a sztuka sama w sobie ma w
tym intratnym biznesie znaczenie wręcz marginalne. Wszystko jest merkantylne i umowne, zaczynając od kwestii wartości
obrazów, rzeźb i instalacji, które stają się dziełami sztuki dzięki ocenie
krytyków kupowanych przez pazernych właścicieli galerii, lub szpiegowanych
przez tychże (pauza, oddech) kończąc na relacjach postaci funkcjonujących w tym wyimaginowanym
świecie - relacjach pustych emocjonalnie, szablonowo skrojonych pod korzyść
płynącą z poddania się pokusie zdobycia bogactwa, sukcesu i sławy. W ten oto
sposób Gilroy uzyskał doskonałą podbudowę i wyczerpujący materiał
do stworzenia intrygującego inteligentnego thrillera psychologicznego, tudzież gorzkiej
satyry vel czarnej komedii, którymi z powodzeniem Velvet Buzzsaw jest w
zasadzie. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, nawet konsternacji chwilowej (nie
czytałem nic o filmie przed seansem) z czasem jego pomysł przeistacza się w dużo bardziej
rozbudowaną i mimo zbytniego przerysowania kilku mniej istotnych wątków
zaskakująco udaną żonglerkę filmowymi gatunkami. Bowiem tylnymi drzwiami do koncepcji z impetem wbijają się wpływy nieco tandetnego współczesnego
horroru czy irytującego mnie najczęściej swoją naturalną kiczowatością slashera. Stąd mam wrażenie, że przez wzgląd na tenże formalny miszmasz, tą
świadomą przesadę, Velvet Buzzsaw będzie budził skrajne uczucia i emocje
widzów, a postawy w rodzaju uwielbiam/nie cierpię nie będą rzadkością podczas
jego oceniania. Jednego wszakże jestem pewny, z czym wszyscy jak uważam się zgodzą, że
pomimo ryzykownej zabawy filmowymi konwencjami, z wykorzystaniem klisz i
błyskotliwego talentu do wyciskania z nich całej esencji, Gilroy nie stracił
czujności i wprawy w prowadzeniu i inspirowaniu aktorów, którą tak doskonale
prezentował w przypadku niesłusznie pominiętego w walce o najwyższe festiwalowe
laury debiutu. To akurat zasługuje na nieprzesadzony zachwyt, że po raz drugi
stworzył błyskotliwego aktorsko Gyllenhaala, wszczepiając mu kolejną ekscentryczną
osobowość (którą on sam genialnie zasymilował) i stworzył ponadto rewelacyjny
warsztatowo i niesamowicie energetyzujący duet Russo/Colette, który jeśli nie
jest się ślepym fanem cudownego Jake’a można nawet z odrobiną dobrej woli
postawić ponad niego.
P.S. Moje szybkie, inspirowane bardzo współczesnym
kinem skojarzenie – to jakby skleić w jedno Mother!/TheWords/UnderTheSilverLake i
dodać jako kąśliwą alegoryczną quasi metaforę charakterystyczny jokerowy uśmiech multi postaciowego Jake’a. Cokolwiek to cholera znaczy! ;)
piątek, 8 lutego 2019
Billie Eilish - Don't Smile at Me (2017)
Z tego
nagłego podniecenia twórczością muzyczną Billie Eilish na tyle fest się rozgorączkowałem, że w
pierwszej chwili nie dostrzegłem, nie doczytałem, że ta panienka jeszcze na
wydanie pełnego krążka czeka, a znaleziony w sieci Essentials jest zbiorem wszystkich
dotychczasowych singli zbudowanym na fundamencie debiutanckiego, ale tylko mini
albumu Don't Smile at Me. Zatem zamiast o wystruganym przez itunes longu będzie właśnie o dość
rozbudowanej epce z wkładką sześcioutworową, z której, aby jeszcze sytuacje
skomplikować jak obeznani w temacie donoszą iż dwa numery mają pojawić się na zapowiadany pod
koniec marca bieżącego roku krążku z prawdziwego zdarzenia, będącym oficjalnym
debiutem Billie. Nie jest to żadna wiedza tajemna, bowiem o tej małolacie
słyszała już większa populacja dzisiejszych nastolatków, a ja zaczynając już coraz częściej chwilami zapominać kiedy byłem w tak niezaawansowanym wieku dowiedziałem się o jej istnieniu dzięki innemu
dziadkowi (a dokładnie z jego profilu fejsowego), który w tej strefie wolnego
wygłaszania prywatnych opinii z racji pasji i wykonywanego zawodu dziennikarza
muzycznego dzieli się swą wciąż ubogacaną wiedzą. Wyrażam więc z tej okazji wdzięczność, bo nie znać takiego
kapitalnego zjawiska, to może nie wstyd ale ogromna strata. Korzystając rzecz jasna natychmiast z tego impulsu poznałem dotychczasowy dorobek twórczy panienki
Eilish tak obficie na stronach youtube’a zamieszczony i z mojej perspektywy donoszę,
że proszę was, ta dziewczyna
wstydu nie ma! Żądam natychmiast, aby mi wytłumaczyć, jak można być tak
bezczelnie spójnym w artystycznym przekazie, będąc w zasadzie jeszcze
dzieciakiem? Kto jej podsunął ten cyrograf, który niewątpliwie podpisać
musiała? Gdzie byli wtedy jej rodzice, ja się pytam? :) Podobno Don’t Smile at Me
nagrała w domu z bratem, a jej muzykę znają i z nią się utożsamiają wszystkie
wrażliwe małolaty, które akurat jeszcze na szczęście dostrzegają w muzyce coś
więcej niż tylko wulgarne rapsy. To cieszy, gdyż w spostrzeganiu
rzeczywistości przez Billie dominuje zaskakująca jak na wiek dojrzałość oraz
dar obserwowania świata i sugestywnego przelewania osobistych refleksji na
papier ku pokrzepieniu serc seniorów (wrażliwość młodego pokolenia) i dla chwały terapeutów (zaburzenia psychiczne młodego pokolenia). Numery są ciekawie wyprodukowane, brzmią wyraziście, a w ich przesiąkniętej
minimalizmem strukturze mnóstwo istotnych smaczków zostało zawarte. Autorskie
piosenki tego zjawiskowego dziewczęcia ponadto opakowane są w wyrafinowaną
oprawę wizualną, a styl aranżacyjny z lekkością lawiruje po współczesnych obliczach
ambitnego elektro popu określanego współcześnie dodatkowym przydomkiem indie. Może
dziewczę koła nie wymyśliło, bo wokalnie i kompozycyjnie łatwo odnaleźć w jej
twórczości związki ze stylem od lat rozwijanym przez Lane del Rey, a nawet bardziej bezpośrednio przez ostatnio nowe twarze w gatunku w osobach Lorde czy Bishop Briggs - ale coś mi podpowiada, iż nadchodzący
longplay dostarczy materiału, który zarówno formalnie i jakościowo rozpędzi jej
karierę do prędkości pozwalającej w tym momencie wyprzedzić konkurencję. Liczę
na intrygującą i zarazem odpowiednio też chwytliwą porcję meandrujących dźwięków,
w formule zarazem dzięki doświadczeniu okrzepłej, ale i niepozbawionej młodzieńczej
eksperymentatorskiej werwy. Na koniec zaś zastanawiam się jak bardzo w
ostatnich latach świat się zmienił, że ja nie zauważyłem, kiedy dzieciaki
przestały śpiewać dziecięce piosenki? W sumie coraz mniej mnie już dziwi.
czwartek, 7 lutego 2019
The Miseducation of Cameron Post / Złe wychowanie Cameron Post (2018) - Desiree Akhavan
Jak gdzieś ostatnio
przeczytałem „młodość to czas tragiczny i trudny do przetrzymania, gdyż wszystko przeżywa się w chujnasób”, co wydaje się bardzo
trafnie i obrazowo określać jej charakterystyczne, z obecnej perspektywy (co mnie martwi, trochę więcej niż ciut) już dla mnie coraz rzadziej tolerowane cechy. Właściwości etapu naturalnie pełnego trudności obiektywnych, lecz przede wszystkim w znakomitej większości subiektywnych. Okresu szczególnie emocjonalnie rozchwianego i
rozstrzelonego pomiędzy skrajnościami świata biologicznych zmian, tak samo jak wewnętrznych przeżyć
psychicznych i wreszcie konieczności dostosowywania się
do społecznych reguł. Kiedy proces ten jest dodatkowo komplikowany przez
problemy powiązane z nieakceptowaną przez środowisko tożsamością seksualną, to
pewnikiem jest, że będzie małolat miał zafundowaną odpowiednią bonusową porcję
tresury. Dla gustującej w miłości jednopłciowej Cameron Post, głównej bohaterki
filmu Desiree Akhavan szkolenie w "mentalnym poprawczaku" zwanym Bożą obietnicą będzie oparte
na pseudonaukowych praktykach zanurzonych w sferze religijno-ideologicznej i
ukierunkowane na wbicie w jej świadomość poczucia winy i tym samym (już
nieoficjalnie) wpojeniu nienawiści do samej siebie poprzez metody, które śmiało
zdefiniować można jako wysublimowane maltretowanie psychiczne. Zawsze pomocni i gotowi do pracy w imię wyższych ideałów opiekunowie, działać będą niczym
psychologiczni detektywi poszukując genezy obrzydliwego zaburzenia, zgłębiając
ścieżki życiowe podopiecznych i w zasadzie dopasowując wyłuskane w pocie czoła
dowody do z góry założonej tezy. Brawo, wszyscy klaszczą w euforii śpiewając
dziękczynne hymny w kierunku Pana dokonującego rękami swoich wyznawców
cudownego przeobrażenia w imię powszechnej szczęśliwości, zagrożonego
wstrzymaniem prokreacji gatunku ludzkiego. Niestety, pięknie i skutecznie ta
terapia wygląda jedynie w sferze życzeniowej, a rzeczywistość szybko weryfikuje
jej fundamenty teoretyczne. Małolatom wkręca się ideologiczne brednie,
powtarzając z uporem maniaka w co drugim zdaniu na wszelkie sposoby odmieniane słowo grzech,
próbując wykorzystać ich naturalną naiwność i niedojrzałość. Lecz niczego to właściwie nie
zmienia, bo instynkty są silniejsze od socjotechnicznych sztuczek oraz średniowiecznych
rytuałów. Złe wychowanie Cameron Post to wysokiej jakości, całkiem ambitne kino święcące triumfy na festiwalach
pokroju Sundance. Kino bez wielkiego rozmachu producenckiego, bez
gigantycznych środków na promocję, za to kino zrobione z odpowiednią
wrażliwością społeczną, bez nachalnego moralizatorstwa i radykalnych sądów.
Kino pobudzające do myślenia i powzięcia ewentualnych wątpliwości, bowiem niczego
bezpośrednio nie krytykuje, a jego poniekąd satyryczny charakter z dużą dozą
poczucia humoru i inteligencji, użytej jako broni przeciwko współczesnemu szamanizmowi, dostarcza nie tylko trudnego tematu do poważnej debaty, ale i ironizującego
materiału do dostrzeżenia i docenienia mocy zdroworozsądkowego dystansu. To
właśnie prócz świetnie skonstruowanych i zagranych postaci oraz przekonująco odtworzonego klimatu początku lat 90-tych (What's Up?) jest w nim
najcenniejsze, że pomimo kalibru poruszonego tematu jest ono ciepłe i
optymistyczne, tak jak mimo w "chujnasób" przeżywanego okresu dojrzewania życie małolatów, jest po
prostu bardzo spoko. Ale to docenią z opóźnieniem ponad dwóch dekad jedynie takie posunięte już wiekowo dziady jak ja.
środa, 6 lutego 2019
The House That Jack Built / Dom, który zbudował Jack (2018) - Lars von Trier
Jak popularne
przysłowie głosi, ciekawość to pierwszy stopień do piekła i ja skutecznie skuszony
w tych czeluściach na ponad dwie godziny się znalazłem. ;) Z dziewiątego kręgu
piekła w którym Jack sczezł donoszę, że Lars von Trier jak zwykł czynić po raz
wtóry widza szokuje, lecz nie dokonuje jak wielu spośród publiczności donosi aktu
sadyzmu wykraczającego poza dawno już przesunięte ramy przyzwoitości. Nie
napiszę jednak, iż to obowiązkowy seans dla wszystkich, bowiem sugestywna makabrycznie dosłowność w bolesnej ekspozycji dominuje i co autentycznie wrażliwsze istoty
będą miały powody aby wyrażać dezaprobatę fizycznie i psychicznie, względnie wystąpi w ich postawie zasadność dla piętnowania użytej wizualnej formuły. Jednako
zdecydowana część współczesnego społeczeństwa uodporniona i znieczulona przez
środki masowego przekazu na krew, przemoc i cierpienie, którym ustawicznie od wielu lat jest
karmiona nie powinna fałszywie podnosić wrzasku tylko uderzyć się w pierś, tudzież
zwyczajnie zaprzestać udawać, że w kinie czegoś tak okrutnego jeszcze nie było.
Przykładów od groma, a mnie jeden szczególny w tych okolicznościach do
pogardliwej złośliwości inspiruje, który w postaci serii pod tytułem Piła stał
się swego czasu popkulturowym fenomenem - tak przy okazji znoszącym obficie
złote jaja o całkiem wysokiej próbie. To akurat spontaniczny wtręt w mojej
błyskawicznie skonstruowanej koncepcji tekstu, a jego meritum zawarte zostanie
poniżej w kilku zaledwie ogólnikach, gdyż rozgrzebywanie filozofii von Triera
spostrzegam jako zajęcie wyłącznie dla osób o wręcz patologicznej potrzebie
robienia sobie dobrze i przy okazji robienia dobrze reżyserowi, który zaś patologicznie
uzależniony jest od tego by dobrze ustawicznie robił mu ktoś, kto w zasadzie
nawet nie jest świadomy że robi mu dobrze. Ja zatem krzycząc w powyższym zdaniu
„dziwki” napisze tylko, że Trier w przypadku Jacka znów jest aroganckim,
ambitnym i narcystycznym filozofem – potwornie inteligentnym perwersyjnym
prowokatorem, któremu natura na złość wszystkim nie skąpiła też artystycznego
wyrafinowania. Pan jak domniemam Wyrafinowany (tak dostrzegam tutaj jak puszcza
do mnie oko) jest ponad to wszystko co nazywa się filmową branżą, ale nie może
być ponad zwyczajną oceną pospolitego człowieczka, który mimo że jest nikim w
recenzenckiej branży mógł dostrzec i ma obowiązek zwrócił uwagę, iż oprócz
posiadania zacnej umiejętności kierowania świateł jupiterów na hipokryzję, Duńczyk może
być też niebezpiecznym manipulatorem, szczególnie gdy trafi na podatny grunt bezpodstawnie zawyżonej samooceny bezkrytycznego i niedojrzałego mentalnie widza. Wtedy właśnie zamiast zainspirować do
zrozumienia, on zainspiruje do działania daleko poza ramami artystycznego
performance'u. A może histeryzuję?
P.S. Żeby chociaż po
części, według kanonów recenzenckich (u mnie permanentnie lekceważonych) temat
został wyczerpany dodam, że należałoby poprzez wycięcie epilogu skrócić obraz o
kilkanaście minut i wtedy zamiast przesytu na którym zapewne reżyserowi nie
zależy, po seansie zostałby we mnie konstruktywnie pobudzający niedosyt.
Dodatkowo życzyłby sobie docenienia poprzez uhonorowanie licznymi laurami
kreacji Matta Dillona, a tego cholera dotychczas nie widzę, bo jak Trier dla
własnej przyjemności podpadł krytyce, to siłą rzeczy z rozpędu należy także zignorować
genialną kreację Dillona? Na koniec natomiast jeszcze pozwolę się szczerze
zachwycić nad pomysłem przekornego wbicia w tło numeru Davida Bowie’go oraz zuchwale sprowadzić finałową ocenę do użycia wyświechtanego określenia – zajebisty.... polecam.
wtorek, 5 lutego 2019
Widows / Wdowy (2018) - Steve McQueen
Czekałem niecierpliwie na kolejną odsłonę reżyserskiego talentu Steve'a McQueena, który własną w pełni profesjonalną przygodę z filmem rozpoczął zaledwie dekadę temu, a przypieczętował swój niewątpliwy sukces w branży już pięć lat później oscarowym 12 Years a Slave. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że osobistą premierę Wdów przesunąć w czasie musiałem, gdyż kilka mniejszych (w ogólnym rozrachunku mało znaczących) klątw na mnie spadło i zbiegów okoliczności przeciwko mnie sprzysięgło, szansę na wyprawę do kina kilka miesięcy temu zwyczajnie zabierając. Cierpliwość jednak to cholernie wartościowa cecha, więc nie narzekam iż wbrew planom miałem okazję ją w sobie udoskonalić i z opóźnieniem kiedy kurz po premierze opadł zasiadłem przed ekranem, wiedząc już dość sporo o tym czego mogę się spodziewać i że niestety euforii po ponad dwóch godzinach seansu mogę w sobie nie zanotować. Zgodzić się bowiem muszę z tezą jednego z publicznie bardziej opiniotwórczych i wiarygodnych kina maniaków, iż McQueen wrzucił do jednego wora zbyt wiele i sam jak myślę stał się zarówno zakładnikiem własnych ambicji, jak i ofiarą przyjętej formuły ogólnie zwanej heist movie. Wdowy to kino bezdyskusyjnie najwyższej jakości, lecz właśnie jak ów miłośnik kina zauważa ciut przekombinowane, gdyż odrobinę się rozłazi, a pod koniec narracyjnie śpieszy i intrygujące wątki nazbyt upraszcza. Nie jest jednak większym rozczarowaniem tylko wzorcowym niedosytu przykładem, a zarazem sam seans w praktyce przekonującą odpowiedzią na pytanie dlaczego akurat ta produkcja McQueena nie została obsypana różnymi branżowymi nagrodami i nominacjami oscarowymi. To też dowód potwierdzający smutną dla gatunku rzeczywistość, w której trudno odnaleźć film, który by swoją genialnością dorównał kultowej Gorączce Michaela Manna. Dizajnerskie kino McQueena w tym akurat przypadku słabiej poradziło sobie z wyrazistą i jasną ekspozycją polityczno-kryminalnego tematu, uatrakcyjnionego całkiem niezłym twistem. Genialnie natomiast wypadło od strony głębi psychologicznej w sensie ekspozycji emocji - w gestach i mimice przy akompaniamencie przeszywającego dźwięku. W tym akurat brytyjski reżyser jest wielki!
poniedziałek, 4 lutego 2019
Leave No Trace / Zatrzyj ślady (2018) - Debra Granik
Masa różnych twarzy
Ameryki na ekranach telewizorów, w sieci i w kinowych salach współcześnie
króluje, a to jedna z nich, ta może nie najbardziej mroczna ale na pewno mocno wstydliwa
i daleka od przeciętnych wyobrażeń o życiu w granicach jankeskiego imperium. Prawdziwa historia z prawdziwego życia i z
prawdziwymi emocjami - bez sztuczności i jakiejkolwiek pompy opowiadanie o tym
co istotne, bez potrzeby retuszowania, dopieszczania i dla efektu wielkiego wow nadymania historii. Kino
niezależne, kino bez wielkich pieniędzy, lecz kino zaangażowane i kręcone z
wyczuciem i smakiem. Bardzo surowe, narracyjnie skupione na meritum
bez większej obróbki i warsztatowych czy producenckich sztuczek. Jeśli kino Debry Granik jest ci czytelniku znane, to niczego nowego, tym bardziej zaskakującego od strony technicznej nie doświadczysz, za to kilka pytań we łbie ci po projekcji pozostanie i porzucony z nimi bez łopatologicznych wyjaśnień zostaniesz. Jaka w tym konkretnym przypadku tajemnica kryje się za wyborem życia
na marginesie, poza względnie uporządkowaną społecznością, funkcjonującą według uniwersalnych reguł społecznego współżycia w schematycznej, często fasadowej rzeczywistości? Gdzie jest i czy powinna istnieć granica w kwestii odpowiedzialności za wybór takiej kontestacyjnej drogi, wpływającej bezpośrednio na życie i zdrowie własnych dzieci? Czy dorastające potomstwo ma przynależne prawo stanąć w opozycji i wyrwać się spod kontrowersyjnego wpływu rodzica, szczególnie gdy jest świadome niebezpieczeństwa i mimo silnych więzów i głębokiej miłości na cierpienie narażane? Wreszcie czy traumatycznymi doświadczeniami kierowana, świadomie obrana antyspołeczna filozofia, choć po części usprawiedliwia to ryzyko i w jakich sytuacjach właściwie państwo opiekuńcze powinno interweniować? Jest nad czym się zastanawiać, jest w obliczu tematu potrzeba pytania rozmnażać.
niedziela, 3 lutego 2019
Rival Sons - Feral Roots (2019)
Od lidera naturalnie najwięcej się oczekuje, jemu stawia się najwyżej poprzeczkę i na nim presja nie powinna wywierać stresującego ciśnienia, gdyż pozycja zdobyta do sięgania najwyższej jakości zobowiązuje i na fanatyczne wymagania uodparnia. Tak własnie spostrzegam miejsce Rival Sons na scenie ogólnie rozumianego retro rocka, inaczej rocka sprowadzonego do inspiracji muzyką trzech pierwszych dekad drugiej połowy XX wieku. Żadna obecnie rewelacja w rodzaju Grety Van Fleet nie ma startu pod względem doświadczenia, ale także jakości i talentu do Rival Sons i kiedy to pierwsze single z Feral Roots w sieci zagościły, to przyznaję iż będąc ich formą skonsternowany miałem mrożące krew w żyłach obawy czy aby doskonała passa trwająca od momentu nagrania debiutu się aby nie skończy właśnie teraz. Krążek już w całościowej wersji finalnej jak się okazało osadzał się również nieco opornie i po inicjalnych odsłuchach budził niewielkie ale jednak rozczarowanie, to teraz po licznych już z nim kontaktach wzbudza we mnie uczucie zachwytu. Innymi słowy po prowokującym niepokój wprowadzeniu chcę napisać, że dali po raz kolejny radę wykazując się właśnie odpornością i mistrzowskim doświadczeniem. Nagrali rock'n'rollowy album niezwykle żywy, organiczny brzmieniowo, archetypiczny wykonawczo - inteligentnie skomponowany, dojrzale zaaranżowany, bez forsownych rozwiązań za to z głębokim i bystrym spojrzeniem na najlepsze, często nieoczywiste inspiracje sprzed wielu dekad. Dostarczyli prawie pięćdziesiąt minut genialnej muzyki idealnie nadającej się do chóralnego refrenów odśpiewywania, nóżką radosnego potupania, ale i do refleksji a nawet zadumy. Bowiem utwory prezentują szerokie spektrum rockowych ingrediencji - od surowego hard rocka do progresywnego bluesa, przez wpływy folkowe i nawet tkwiące w muzyce gospel. Z instrumentalnym polotem i genialnym wokalistą jako atutem pierwszoplanowym, który sprawia bez najmniejszego wysiłku, iż każda fraza, każdy kulminacyjny refren nabiera wyjątkowego blasku. Feral Roots to nie jest rockowa rewolucja, to "dzikich korzeni" rocka błyskotliwa współczesna eksploracja. Mnie to wystarczy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)