Całkiem nietuzinkowo,
dość sprawnie zrobione kino, z wartościowym chociaż bełkotliwym poniekąd
morałem. Kino z Antypodów ale z jedną słynną angielką i kilkoma australijskimi
przedstawicielami aktorskiej elity w hollywoodzkiej fabryce marzeń. W sumie
wszystko w nim gra, a mnie nie porwało, jako że właściwie ponad poprawność się nie wznosi – posiada
swoje atuty, ale i czegoś mu brakuje. Świetny warsztat aktorski, postacie
wyraziście określone, scenografia dopracowana, pejzaże wyborne i jednocześnie
brak takiej charyzmy realizacyjnej, swady do projektu wszczepionej, która by
istotną zamierzoną groteskę atrakcyjnie i przekonująco skleiła z prawdziwym,
poruszającym do żywego dramatem. Przez ten ważki detal daleko jest pracy Jocelyn Moorhouse do
wzorcowych dokonań liderów tego gatunku, w którym za mistrzów uchodzić mogą
przede wszystkim Coenowie czy (nawet od biedy ;)) Tim Burton. Czepiam się może, ale mnie po prostu
ten właściwy dramat tutaj się rozłazi, romans jest okropnie mdły i szablonowy,
a poczucie humoru mimo że pobudza dostatecznie do uniesienia kącików warg w
grymasie uśmiechu, to do konwencji filmu w tak zaproponowanej postaci przez
brak ikry nie bardzo pasuje. Dlatego też zamiast tracić czas na rozbijanie
treści na atomy i wnikliwą interpretację kończę tekst już teraz stanowczo postawioną kropką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz