Z zaskoczenia Dan
Gilroy z kolejną reżyserską odsłoną wchodzi, tym razem wyprodukowaną dla
błyskawicznie rozwijającej się platformy Netflix. W tym momencie bierze pod lupę
świat elitarnych amerykańskich galerii sztuki współczesnej, gdzie sprzedaje się
„percepcję”, czyli zasadniczo iluzję zbudowaną z mitu, spreparowaną pod snobistyczne zachcianko-potrzeby milionerów. Pośród kluczowych bohaterów gatunkowej hybrydy umieszcza
między innymi opiniotwórczego krytyka sztuki (Jake Gyllenhaal), właścicielkę i
właściciela konkurencyjnych prestiżowych galerii (Rene Russo, Tom Sturridge), asystentkę z potencjałem (Zawe Ashton)
jak i marszandkę z ambicjami (Toni Collette), wreszcie samych mniej lub bardziej twardo stąpających po ziemi artystów (John
Malkovich, Daveed Diggs) i przekonuje widza do oczywistego wniosku, znaczy udowadnia,
że światem tym rządzą wyłącznie wielkie pieniądze, a sztuka sama w sobie ma w
tym intratnym biznesie znaczenie wręcz marginalne. Wszystko jest merkantylne i umowne, zaczynając od kwestii wartości
obrazów, rzeźb i instalacji, które stają się dziełami sztuki dzięki ocenie
krytyków kupowanych przez pazernych właścicieli galerii, lub szpiegowanych
przez tychże (pauza, oddech) kończąc na relacjach postaci funkcjonujących w tym wyimaginowanym
świecie - relacjach pustych emocjonalnie, szablonowo skrojonych pod korzyść
płynącą z poddania się pokusie zdobycia bogactwa, sukcesu i sławy. W ten oto
sposób Gilroy uzyskał doskonałą podbudowę i wyczerpujący materiał
do stworzenia intrygującego inteligentnego thrillera psychologicznego, tudzież gorzkiej
satyry vel czarnej komedii, którymi z powodzeniem Velvet Buzzsaw jest w
zasadzie. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, nawet konsternacji chwilowej (nie
czytałem nic o filmie przed seansem) z czasem jego pomysł przeistacza się w dużo bardziej
rozbudowaną i mimo zbytniego przerysowania kilku mniej istotnych wątków
zaskakująco udaną żonglerkę filmowymi gatunkami. Bowiem tylnymi drzwiami do koncepcji z impetem wbijają się wpływy nieco tandetnego współczesnego
horroru czy irytującego mnie najczęściej swoją naturalną kiczowatością slashera. Stąd mam wrażenie, że przez wzgląd na tenże formalny miszmasz, tą
świadomą przesadę, Velvet Buzzsaw będzie budził skrajne uczucia i emocje
widzów, a postawy w rodzaju uwielbiam/nie cierpię nie będą rzadkością podczas
jego oceniania. Jednego wszakże jestem pewny, z czym wszyscy jak uważam się zgodzą, że
pomimo ryzykownej zabawy filmowymi konwencjami, z wykorzystaniem klisz i
błyskotliwego talentu do wyciskania z nich całej esencji, Gilroy nie stracił
czujności i wprawy w prowadzeniu i inspirowaniu aktorów, którą tak doskonale
prezentował w przypadku niesłusznie pominiętego w walce o najwyższe festiwalowe
laury debiutu. To akurat zasługuje na nieprzesadzony zachwyt, że po raz drugi
stworzył błyskotliwego aktorsko Gyllenhaala, wszczepiając mu kolejną ekscentryczną
osobowość (którą on sam genialnie zasymilował) i stworzył ponadto rewelacyjny
warsztatowo i niesamowicie energetyzujący duet Russo/Colette, który jeśli nie
jest się ślepym fanem cudownego Jake’a można nawet z odrobiną dobrej woli
postawić ponad niego.
P.S. Moje szybkie, inspirowane bardzo współczesnym
kinem skojarzenie – to jakby skleić w jedno Mother!/TheWords/UnderTheSilverLake i
dodać jako kąśliwą alegoryczną quasi metaforę charakterystyczny jokerowy uśmiech multi postaciowego Jake’a. Cokolwiek to cholera znaczy! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz