niedziela, 10 lutego 2019

Velvet Buzzsaw (2019) - Dan Gilroy




Z zaskoczenia Dan Gilroy z kolejną reżyserską odsłoną wchodzi, tym razem wyprodukowaną dla błyskawicznie rozwijającej się platformy Netflix. W tym momencie bierze pod lupę świat elitarnych amerykańskich galerii sztuki współczesnej, gdzie sprzedaje się „percepcję”, czyli zasadniczo iluzję zbudowaną z mitu, spreparowaną pod snobistyczne zachcianko-potrzeby milionerów. Pośród kluczowych bohaterów gatunkowej hybrydy umieszcza między innymi opiniotwórczego krytyka sztuki (Jake Gyllenhaal), właścicielkę i właściciela konkurencyjnych prestiżowych galerii (Rene Russo, Tom Sturridge), asystentkę z potencjałem (Zawe Ashton) jak i marszandkę z ambicjami (Toni Collette), wreszcie samych mniej lub bardziej twardo stąpających po ziemi artystów (John Malkovich, Daveed Diggs) i przekonuje widza do oczywistego wniosku, znaczy udowadnia, że światem tym rządzą wyłącznie wielkie pieniądze, a sztuka sama w sobie ma w tym intratnym biznesie znaczenie wręcz marginalne. Wszystko jest merkantylne i umowne, zaczynając od kwestii wartości obrazów, rzeźb i instalacji, które stają się dziełami sztuki dzięki ocenie krytyków kupowanych przez pazernych właścicieli galerii, lub szpiegowanych przez tychże (pauza, oddech) kończąc na relacjach postaci funkcjonujących w tym wyimaginowanym świecie - relacjach pustych emocjonalnie, szablonowo skrojonych pod korzyść płynącą z poddania się pokusie zdobycia bogactwa, sukcesu i sławy. W ten oto sposób Gilroy uzyskał doskonałą podbudowę i wyczerpujący materiał do stworzenia intrygującego inteligentnego thrillera psychologicznego, tudzież gorzkiej satyry vel czarnej komedii, którymi z powodzeniem Velvet Buzzsaw jest w zasadzie. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, nawet konsternacji chwilowej (nie czytałem nic o filmie przed seansem) z czasem jego pomysł przeistacza się w dużo bardziej rozbudowaną i mimo zbytniego przerysowania kilku mniej istotnych wątków zaskakująco udaną żonglerkę filmowymi gatunkami. Bowiem tylnymi drzwiami do koncepcji z impetem wbijają się wpływy nieco tandetnego współczesnego horroru czy irytującego mnie najczęściej swoją naturalną kiczowatością slashera. Stąd mam wrażenie, że przez wzgląd na tenże formalny miszmasz, tą świadomą przesadę, Velvet Buzzsaw będzie budził skrajne uczucia i emocje widzów, a postawy w rodzaju uwielbiam/nie cierpię nie będą rzadkością podczas jego oceniania. Jednego wszakże jestem pewny, z czym wszyscy jak uważam się zgodzą, że pomimo ryzykownej zabawy filmowymi konwencjami, z wykorzystaniem klisz i błyskotliwego talentu do wyciskania z nich całej esencji, Gilroy nie stracił czujności i wprawy w prowadzeniu i inspirowaniu aktorów, którą tak doskonale prezentował w przypadku niesłusznie pominiętego w walce o najwyższe festiwalowe laury debiutu. To akurat zasługuje na nieprzesadzony zachwyt, że po raz drugi stworzył błyskotliwego aktorsko Gyllenhaala, wszczepiając mu kolejną ekscentryczną osobowość (którą on sam genialnie zasymilował) i stworzył ponadto rewelacyjny warsztatowo i niesamowicie energetyzujący duet Russo/Colette, który jeśli nie jest się ślepym fanem cudownego Jake’a można nawet z odrobiną dobrej woli postawić ponad niego.

P.S. Moje szybkie, inspirowane bardzo współczesnym kinem skojarzenie – to jakby skleić w jedno Mother!/TheWords/UnderTheSilverLake i dodać jako kąśliwą alegoryczną quasi metaforę charakterystyczny jokerowy uśmiech multi postaciowego Jake’a. Cokolwiek to cholera znaczy! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj