poniedziałek, 27 listopada 2017

Cicha noc (2017) - Piotr Domalewski




Pierwsze ząbki w tym kluczu do sukcesu, jakim niewątpliwie laury zbierane i krytyki uznanie, to kapitalny dobór aktorskiej ekipy, od strony nawet podobieństwa fizycznego, bo zestaw rodzeństwa w osobach Dawida Ogrodnika, Tomasza Ziętka oraz Marii Dębskiej to strzał w sam punkt, z dodatkowym bonusem w postaci cholernie autentycznych Agnieszki Suchory i Arkadiusza Jakubika jako rodziców. Zresztą cała ekipa, to przecież castingowy majstersztyk, zaczynając od najmłodszej w familii, poprzez wujka, ciotkę, kuzynostwo i kończąc na dziadku. Nawet Tomasz Schuchardt, który ostatnimi czasy nieco mnie zawodził, a w roli w Ach śpij kochanie to już wyjątkowo kwadratowo wypadł, tutaj zainspirowany bez wątpliwości przez reżyserskiego debiutanta (zaznaczę, w formule pełnoczasowej), dał się poznać ponownie, jako niesamowicie zdolny aktor. I w tym miejscu naturalnie przenoszę nacisk na drugą kwestię zasadniczą, czyli na osobę Piotra Domalewskiego, który przechodząc z roli współpracownika na przykład nieodżałowanego Marcina Wrony, stał się dla mnie z miejsca jedną z największych nadziei naszego rodzimego kina. Może to nie jest start w wydaniu nokautującym, nie ma on takiego oddziaływania indywidualistycznego, jakim Xavier Dolan od gołowąsa światową krytykę zachwyca, ale na naszym podwórku, w stylistyce już klasycznej, nazywanej smarzowszczyzną odnalazł się w sumie dojrzały już wiekowo Domalewski wybornie. Ma on rękę do stymulowania aktorskiego zaangażowania i chociaż nie ma w samym akcie kreacji jeszcze tak do końca własnego jego pomysłu, to realizacyjnie daje rade wyśmienicie i na przyszłość pobudza duże oczekiwania. Jedyny zarzut, jaki teraz w tym miejscu podkreślę, to nieco opóźnione hamowanie, w znaczeniu, że ja bym obraz zakończył w miejscu, w którym smyczki towarzyszą dosadnej poetyckiej i naturalnej klamrze. Wszystko co dalej przez te kilka minut ponad miarę jeszcze dorzucone, absolutnie niepotrzebne i do ogólnego wydźwięku niczego istotnego, ani nowego niewprowadzające. Trochę burzy ta finalna łopatologia i jej efekt przynajmniej dla mnie odbiera wiarę reżysera w inteligencję widza. Interpretacja przecież jest i tak właściwie prosta, zatem zbędne było stawianie tej kropki nad i kiedy wielokropek zrobiłby bardziej ekspresyjną robotę. Zawinione błędy implikowane do rozmiarów gigantycznych stanowią w czytelny sposób jądro tej rodzinnej ciemności, ale ja tutaj widzę przez te dziewięćdziesiąt minut, w tej dosadnej bezpośredniości jednocześnie masę głębi pomiędzy wierszami i jako człowiek refleksyjny i dociekliwy, pozwolę sobie na kilka zdań szerszego kontekstu. Oglądając Cichą noc czułem wyraźnie w postaciach ciśnienie gigantyczne, sugestywnie odbierałem zaburzenia równowagi i tęsknotę za harmonią, której żadnym sposobem nie będą potrafili osiągnąć. W tych ludziach się gotuje i przybierają różne maski, postawy obronne, by zakamuflować gorycz i niespełnienie - zagubienie w relacjach i zwykłą frustrującą bezradność. Każdy chce dobrze, ale wychodzi jak zawsze i k**** chociażby dali z siebie wszystko to i tak nie zmienią realnego obrazu rodziny zadeptanej przez troski i słabości. Wszyscy popełnili i popełniają wciąż błędy ucząc się żyć z ich konsekwencjami, starając się się uodpornić, zbudować mechanizmy pozwalające przejść przez życie z ciężarami nie uświadamiając sobie że to walka z własnymi demonami, która właściwie ich zabija i nie daje nadziei na normalność kolejnym pokoleniom. Niby we wspólnocie, ale w samotności, niby dla dobra innych a właściwie to z pobudek egoistycznych. Nienawidzą siebie, a ten stan niszczy ich relacje - zamiast patrzeć przed siebie, ich wzrok skierowany jest wyłącznie na przeszłość. Myśląc w ten sposób nie dają sobie szansy na przyszłości okopując się w przeszłości. Bo przecież my wszyscy słabi jesteśmy, im bardziej twardniejmy tym mocniej kruszymy się wewnętrznie, mimo że pancerz na zewnątrz taki gruby. To film o tym jak bardzo ludzie potrafią sobie spierd**** życie, bo nie mają z niego satysfakcji na miarę wyobrażeń, blokują się straszliwie, budują latami zbroje, która chroni przez słabościami i te słabości jednocześnie dokarmia. To jest smutny obraz rodziny, w której ciepło istnieje w postaci potencjału, którego członkowie w układzie ani jednostkowym ani wspólnotowym nie potrafią przełożyć na zwyczajne szczęście. Jesteś człowieku szczęśliwy na tyle na ile sobie jesteś w stanie na nie pozwolić - nikt nam realnej szansy na spełnienie przecież nie zabiera, to wszystko tkwi w głowie, tam są bariery. Ten surowy obraz pojedynczych osób bez satysfakcji w układzie wspólnotowym bez wspólnoty, bez harmonii, bez nadziei daje sporo do myślenia – jako rodzaj portretu do bólu prawdziwego i przestrogi maksymalnie dobitnej.

P.S. Fakt, że w powyższych rozważaniach ani raz nie pojawiło się słowo kasa uznaję za jego walor – kasa przecież nie jest najważniejsza. :)

sobota, 25 listopada 2017

The Last King of Scotland / Ostatni król Szkocji (2006) - Kevin Macdonald




To sytuacja dość kłopotliwa i jednoznaczną ocenę zdecydowanie utrudniająca, bowiem nie bardzo rozumiem, co w filmie Macdonalda jest nie tak, że mimo iż temat wstrząsający, realizacja dobra i przekładająca się bezpośrednio na efekt, to mnie tak do końca nieprzekonuje. Może problemem kluczowym jest właśnie ta poprawna realizacja, działanie reżysera według klisz i utartego schematu pozbawiająca większej głębi psychologicznej zarówno postacie jak i samą opartą przecież na autentycznych wydarzeniach historię. I nie widzę tutaj zaniedbań ze strony aktorskiej, bo dwie czołowe role zagrane zarówno z pasją, charyzmą jak i warsztatowo sprawne. Biadolić zatem muszę, że nie jestem w stanie precyzyjnie określić wady decydującej efektu finalnego, że to ciężka sprawa, aby w fabularnej historii, która już u fundamentu (pisząc bezpośrednio atrakcyjna dla współczesnego widza poszukującego cudzej krwi na cudzych rękach) nie poczuć jej w pełni. Motywu przewodniego powiązanego z okrutną rzeczywistością istnienia w ludziach obrzydliwej potrzeby dominacji, w znaczeniu wykorzystywania władzy dla utrwalania pozycji. Wreszcie popadania w obłęd lęku przed jej utratą i zapętlanie się systematycznie w związkach przyczynowo-skutkowych w sensie siania wiatru i zbierania burzy - rozsiewania podejrzliwości i reagowania okrucieństwem coraz bardziej odczłowieczonym, pozbawionym skrupułów i braku elementarnych ludzkich odruchów. Zbieraniu plonów takiej strategii wyniszczającej człowieczeństwo wokół, stając się architektem dosłownej zagłady. Gdzie zatem tkwi błąd Kevina Mcdonalda, czy może tylko mnie zdaje się, iż Ostatni król Szkocji mógłby zdecydowanie bardziej targać emocjami w oprawie mniej konwencjonalnej.    

piątek, 24 listopada 2017

Wind River (2017) - Taylor Sheridan




To taki ospały kryminał, ale w żadnym wypadku nużący zakalec. To bowiem przesycony sugestywną atmosferą, po pierwsze wciągający thriller rozgrywający się w surowych północnych warunkach, po drugie rasowy psychologiczny dramat, sprowadzony do esencji, porządny kawał dobrego bezpośredniego w produkcji, a bogatego w przeżycia kina. Mocna rzecz, dość wyraźnymi kontrastami kreowana – od wewnętrznych przeżyć, uzewnętrznionych emocji, poprzez rzeź która nie przynosi bohaterom ukojenia. Obraz przepełniony emocjami wśród których dominuje ból po stracie dziecka. Cierpienie namacalnie odczuwalne, którego czas nie jest w stanie usunąć. Historia może nieskomplikowana, ale posiadająca siłę oddziaływania - dojrzałe świadectwo, gdyż cierpienie przytłacza, kiedy nie ma się w nim doświadczenia.

P.S. „Mam dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że już nigdy nie będziesz taki sam. Już zawsze będziesz odczuwał pustkę. Straciłeś córkę i już nic nigdy ci tego nie zastąpi. Dobra wiadomość jest taka, że gdy już to zaakceptujesz i pozwolisz sobie cierpieć, pozwolisz sobie aby odwiedzała cię w myślach. Będziesz pamiętał jej miłość i radość. Sęk w tym, że przed bólem nie uciekniesz. Jeśli to zrobisz, sam siebie okradniesz ze wspomnień o niej...”. Jeden monolog, a jako poruszająca wizytówka wystarczy!

czwartek, 23 listopada 2017

Najlepszy (2017) - Łukasz Palkowski




Nie w pełni czuję się usatysfakcjonowany, bo akurat formuła zaproponowana przez Łukasza Palkowskiego, nie do końca sklejała mi się z samą u podstaw i rozwinięcia, fascynującą niewątpliwie psychologicznie i socjologicznie historią. Te narkotyczne odloty pod szablon jakiegoś amerykańskiego horroru, z tym nieprawdopodobnym przebiegiem przecież autentycznych wydarzeń, zwyczajnie nie łapały wspólnego przelotu na odpowiedniej dla emocji wysokości. Nie mam wątpliwości, że Jerzy Górski zasługuje na gigantyczne uznanie, bo wypełznąć z takiego bagna, wyrwać się z takiej otchłani, to czyn bez dwóch zdań heroiczny. Lecz mam wrażenie, że postać zasługuje na film w którym więcej treści w samej treści, a nie tylko przesycenia scenariusza masą wątków, po których reżyser ze scenarzystami się prześlizgnęli i w których poruszającej mocy, która tąpnie człowiekiem niewiele. To bardzo dobre kino, ale kino rozrywkowe, ze sprytnie zaaranżowanym, powracającym kilkukrotnie muzycznym motywem z Chid in Time (wiadomo kogo), dobrymi ale nie rewelacyjnymi (jedynie Kamila Kamińska była doskonała) rolami i z nutą nie zawsze błyskotliwego poczucia humoru. To jak czuję dobrze sfokusowany produkt, z góry nastawiony na sukces komercyjny, taki obraz na faktach który zdobędzie publiczność przekrojową. Wszystkich wzruszy i pokaże, dla pokrzepienia serc i dusz, że wszystko jest możliwe, jeśli hart ducha wystarczająco silny. W moim jednak maksymalnie subiektywnym odczuciu Palkowski poszedł na łatwiznę, czyli zupełnie inaczej niż jego bohater - nie przebrnął nawet teoretycznie przez to szambo z którego wypłynął Jurek, więc nie mógł spojrzeć na sprawę z tej najbardziej przekonującej perspektywy. Trochę schematem pokombinował, sporo motywów zwyczajnie przekombinował, dorzucił szczyptę ambicji kręcąc kilka scen mających mieć oblicze i wydźwięk symboliczny, ale finalnie i tak wszystko podał na tacy, w systemie łopatologii dla dobra ogółu stosowanej, by każdy przeciętnie ogarnięty posiadacz jednostki centralnej mózgiem nazywanej, w praktyce niewykorzystywanej mógł dojść do z góry nakreślonych wniosków. Dodatkowo jako twórca kina pod zamerykanizowane gusta robionego, nie miał też zapewne takich intencji, by niczym Aronofsky w Reqiuem dla snu dać widzowi towar kopiący i uzależniający, po którym odstawienie to cierpienie dla duszy i ciała. Ja nie poczułem tutaj tego umierania narkotycznych wraków, nie przesiąkłem zapachem wstrzykiwanego kompotu, smrodu gnijących ran i rozpalonych żył. Ja nawet nie byłem w stanie odczuć wysiłku fizycznego organizmu maksymalnie przeciążonego, ciężkiego oddechu człowieka wyczerpanego, obrazu bólu jaki zakrwawionymi, piekącymi stopami miał być w założeniach wywołany.  Krew nie została we mnie wzburzona i nie wyszedłem z kina poruszony i teraz tylko zadaje sobie pytanie, czy odporny na taki sposób emocjonowania jestem, czy może zwyczajnie w mym ciele zamiast serca zimny głaz utkwił tylko tak dla zasady wypełniając puste miejsce.

P.S. 1 Pragnę być szczery i uczciwy, więc dodam, że warto obejrzeć, ale czy jest powód by Najlepszego nazywać najlepszym tegorocznym polskim filmem. Nie mam wątpliwości, że nie ma startu niestety do kilku innych tytułów. 
P.S. 2 Zaczynają mnie cholernie irytować te od sztancy robione plakaty, ta tendencja, by nawet filmy o czymś ważnym "przyozdabiać" grafiką wprost z okładki brukowców. Wstyd k****, że dzieje się to w kraju, który ma takie wspaniałe tradycje w dziedzinie plakatu filmowego. Niech was odpowiedzialnych za tą żałość ch** strzeli!

środa, 22 listopada 2017

Cavalera Conspiracy - Psychosis (2017)




Poniższe podejście moje, do materii nazwanej Psychosis, nie będzie może szczytem profesjonalizmu, ale ja przecież nie jestem głosem dobrego smaku w domach czytających moje wypociny. Nie zabiegam też o uznanie w środowisku recenzenckim, tym bardziej że nie mam doświadczenia wieloletniego ani nawet w ułamku przygotowania dziennikarskiego. Zatem sprowadzam swoje wywody do prostych odczuć lubię nie lubię, kręci nie kręci, kopie nie kopie lub orbituje po obrzeżach tematu, kiedy coś mnie poniesie wypełniając tekst masą marginalnych wtrętów, bądź co chyba najciekawsze odniesień do rzeczywistości i filozoficzno-socjologicznych refleksji na poziomie "miałem zajęcia z filozofii i socjologii, stąd kombinuję, a nawet psychologii, więc rozumiem co czujesz". :) Dystans wobec zawodowego "pismaczenia" jest wyznacznikiem mojego wydumanego kierunku i przede wszystkim osobiste odczucia barometrem określającym ciśnienie we mnie przez płytę czy film wzbudzane. W konkretnym przypadku najnowszego albumu CC startuję z poziomu "kiedyś takie motoryczne granie mnie kręciło", więc cudów w rodzaju "ale jestem podniecony" z miejsca nie mogłem oczekiwać, a zapoznanie się z Psychosis odbieram jako sentymentalny ukłon w stronę thrashowego łojenia, w którym serce bije w hard core'owym rytmie, a płuca oddychają bezkompromisowym surowym death metalem sprzed trzech dekad. Niestety patrzę dzisiaj na poczynania Maxa Cavalery z boku, zatem trudno było oczekiwać, że  pomiędzy mną, a Psychosis przepłyną intensywne prądy. Nie zostałem zaskoczony ani porażony, a moje wnioski z odsłuchu sprowadzają się do krótkiego "było minęło i się nie wróci". Nie będę ja potrafił odczuć tego rodzaju łojenia w sposób sprzed laty mi znany, nie będzie już chyba także sam brazylijski spiritus movens w stanie kiedykolwiek wtłoczyć do własnej twórczość ducha jakim infekował ją na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Stara się chłopina bardzo, doceniam w nim tą szczeniacką pasję, choć jej nie rozumiem i tym bardziej nie podzielam - więcej, myślę że gdyby na jego spasłe cielsko wlazły obcisłe gatki, pewnie w takiej stylówie na gigach by się prezentował i patrząc w lustro spostrzegałby własną fizyczność odwrotnie proporcjonalnie do percepcji głęboko zaburzonej anorektyczki. Taki w tym Maxie proces wstecznictwa od lat postępujący, a samo Psychosis nie wydaję się by tej tezie zaprzeczało. 

niedziela, 19 listopada 2017

Confessions of a Dangerous Mind / Niebezpieczny umysł (2002) - George Clooney




Debiut reżyserski bożyszcza kobiet, aktora który w dość dojrzałym wieku do hollywoodzkiej elity awansował i do dzisiaj z powodzeniem tam rezyduje. Na dwa fronty jedzie, bo na propozycje dobrych ról nie narzeka, a w międzyczasie raz na kilka lat i własne coś ciekawego nakręci. Jak wiemy już dziś, ciągnie go w stronę dramatów i obyczajówek łączących świat polityki z mediami. Idy marcowe ostatnio, a wcześniej licznie nagradzany Good Night and Good Luck, zatem Niebezpieczny umysł to był dopiero początek drążenia około elitarnej tematyki. Jak teraz widzę start całkiem udany, bo opowieść o biografii wymyślonego Chucka Barrisa, to brawurowa fabularnie i wizualnie atrakcyjna (tak to trochę komiksowo mu wyszło) porcja potraktowanego z przymrużeniem oka wielogatunkowego kina. Zabawa ze stylistyką Noire w kwestii narracji, konwencją filmu szpiegowskiego, widowiskowego show i skojarzona, co nieco z formą preferowaną przez braci Cohen w schizoidalnej oprawie Z całą plejadą hollywoodzkich gwiazd często w drobnych rólkach, chwilowych epizodach (ha ha ha, minimalizm kreacji Pitta i Damona). Za dużo? Może zbyt wiele jak na jeden film i w dodatku jeszcze debiut reżyserski, momentami nie do przełknięcia poprzez natłok niekontrolowanych wykwitów wyobraźni, mimo wszystko intrygujący, bo jakiś, a nie nijakiś. ;)

piątek, 17 listopada 2017

Mother! (2017) - Darren Aronofsky




Oczekując przy najbliżej już okazji rehabilitacji ze strony tego wybitnego reżysera, przed seansem Mother! zapoznałem się z kilkoma w moich oczach miarodajnymi sugestiami recenzenckimi i z tą wiedzą niejednomyślną starłem się bezpośrednio z filmową rzeczywistością. Konfrontacja ta wymagająca była intelektualnie, precyzyjna na poziomie scenariusza, zagrana z ikrą i warsztatowym rygoryzmem. Wypielęgnowana wizualnie, zdobna w detale i wreszcie najistotniejsze, zawierała w sobie przesłanie, myśl wokół której filozoficzne rozważania w symbolicznej formule osnuto. To bowiem film o konkretnej linii światopoglądowej, film prowokujący nie tylko religijne oburzenia i z siłą huraganu piętnujący tych wszystkich, którzy idee czyste u zarania zamieniają w koszmarne kurioza. Poddają je manipulacyjnemu przemiałowi, robiąc z nich hipnotyzujące masy poczwary dążące do autodestrukcji. On rozprawą z jasną tezą i cholernie mocną argumentacją, nieco tylko zakamuflowaną, bo jak nie zawsze doceniam kino surrealistyczne, tak w tym przypadku robię to z miejsca, gdyż klucz do zrozumienia sensu przekazu nie ukryty został na tyle mętnie w mroku domysłów, że rozgryzienie materii bez kilkunastostronicowej instrukcji zupełnie niemożliwe. W zaklętym kręgu żyjemy, w mękach poszukiwania inspiracji dla umysłu, odnajdywania jej i przekształcania w idee, które oddajemy naturalnie w ręce innych ludzi, bez kontroli nad ich interpretacjami. Jak długo ludzkość będzie oczekiwać przewodników, kapłanów z drogowskazem w postaci recept na uniesienia, tak długo tkwić będzie w zaklętym kręgu kreacji i niszczenia – budzenia się w podniecającej ekscytacji i umierania w mękach szaleństwa. Mother! to z pewnością wyzwanie, obraz dla ludzi o otwartych umysłach i szerokiej wyobraźni, gdyż w tym tylko pozornym bałaganie, orgiastycznym chaosie, szczególnie w finale wiele do odkrycia i równie sporo odpychającej, czy wręcz szokującej wizji do przełknięcia. W obrazie tym całe zatrzęsienie symbolicznej ornamentyki, mnóstwa alegorii i metafor. Oszałamiająco hipnotyzującej ekwilibrystyki na kilku co najmniej poziomach mniejszej lub większej przenikliwości. To dzieło przemyślane dogłębnie, rozpędzające się z wolna, pulsujące tajemnicą metafizyczną i chwytające za gardło z furią dosłowną. W moim osobistym przekonaniu to tytuł, który wartości nabierać będzie z czasem, rosnąc w siłę wyrazu i nabierając atrybutów kultu. Nie dotrze rzecz jasna do wszystkich, nie stanie się na swoje szczęście super czy mega hitem, ale zasłuży na uznanie. Niełatwo bowiem przejść obok niego obojętnie, jeśli człowiek myślący, a troska o kondycję ludzkości w skali mikro i makro mu nie obca. Ze mną zostanie na długo, będzie mnie męczył i dręczył chociaż troski o ten nasz popierdolnik dookoła we mnie systematycznie ubywa.

czwartek, 16 listopada 2017

Ach śpij kochanie (2017) - Krzysztof Lang




Żałuje czasu na Ach, śpij kochanie, bo to jak nie dosłownie uśnij kochanie, to coś w rodzaju prześpij kochanie. Tak sobie teraz myślę, że lepiej już by było ze dwie godzinki spędzić na spacerze i ten wybór byłby bardziej zasadny. Czy to miało potencjał, czy mogło być lepsze, pewnie tak, a jak tak to trzeba z obowiązku wymienić powody, które zabiły możliwości tkwiące u podstaw. Klimat to niby takie Noire ale bez duszy, bo jaka dusza Noire w Polsce za towarzysza Bieruta. Nie czuć tutaj także komunistycznej propagandy, terroru służby bezpieczeństwa, tak jak być powinno, by autentycznie było. Jest najzwyczajniej licho emocjonalnie, a jak nie podkręca się odpowiednio napięcia i widzem nie wstrząsa, to ten widz broni się już tylko przed objęciami Hypnosa, czy innego Morfeusza. Kryminalny obraz śledztwa niby jest a nie ma, przelewa się przez palce potencjał i woła o pomstę. Jest płasko, bo zamysłu wyraźnego brakuje, sznytu takiego aby krwawy ślad na ramieniu pozostał i w duszy rozedrganie tudzież rozdygotanie. Czasem zbyt powierzchownie, a przede wszystkim szablonowo ze szczątkowymi tylko emocjami, których na siłę się zacząłem teraz doszukiwać. Sama zagadka kryminalna, układ i psychologiczna tajemnica przez nieczytelną narrację, to jakiś ciąg zdarzeń w zlepku scen, które nie mają tempa i ikry. Wszyscy grają szablonowo - kojarzą się z innymi postaciami: Lecter, Bodo, nie mówiąc już o Lindzie i Grabowskim przeklejonych wprost z dziesiątek innych filmów i ról. Noż k****, wstyd i tyle!

piątek, 10 listopada 2017

La Piel que habito / Skóra, w której żyję (2011) - Pedro Almodóvar




Bohaterem naukowiec, chirurg plastyczny i jego zaawansowane badania oraz praktyczne ich zastosowanie. Eksperymenty dość kontrowersyjne bioetycznie i osobiste traumatyczne przeżycia, które w tę stronę jego prace popchnęły. Tematem zasadniczym zaś tajemnica rodzinna, reperkusje wyborów i tragiczne zrządzenia losu. On swoistym dr Frankensteinem z napędzaną ambicją obsesją i jak się okaże w połowie filmu dodatkową motywacją. Pracujący z ludzkim żywym materiałem, więzioną w warunkach laboratoryjnych zabawką. Sama działalność jego dość ryzykowna, a tutaj dodatkowy niebezpieczny element w skomplikowanych relacjach się pojawia, bezwzględny i zdeterminowany, by kolejnej krzywdy dokonać. Ale to dopiero opis pierwszych scen, to dopiero zawiązanie akcji poprzez prolog. Dalej jest już tylko mocniej, bardziej twistowo - robi się odważnie, wręcz szokująco w atmosferze wyrafinowanej zemsty, niezwykle przenikliwie płynąc wzburzonym nurtem, konsekwentnie ku wyjaśnieniu kluczowej tajemnicy. Emocji podczas seansu jest sporo i tej specyficznej dusznej atmosfery tworzonej przez Almodóvara oczywiście także nie brakuje. Fabuła zawiera liczne błyskotliwe wątki, intelektualną i psychologiczną głębię, a oprawa dźwiękowa zgodnie z najlepszymi zasadami warsztatu filmowego grozy dodaje. Scenografia zaś łączy nowoczesny design ze sztuką klasyczną, zaś głębia kolorów z wyrazistością kontrastów jest ze smakiem skojarzona. Dzieje się tak gdyż Pedro Almodóvar jako kinowy kreator jest osobny, wyjątkowy i nawet jeśli ja z ogromnym poślizgiem czasowym i oporem wewnętrznym dopiero rozpoczynam przygodę z jego filmami, to własne przekonanie o jego niezwykłym wpływie na kinematografię europejską mam już mocno utrwalone. 

czwartek, 9 listopada 2017

Borg/McEnroe (2017) - Janus Metz




Podobny zamysł twórczy miał zapewne Ron Howard, kręcąc dramat sportowy o psychologicznym sznycie, czyli historie walki na torze i poza torem pomiędzy dwoma gwiazdami Formuły 1. Tyle że jak hollywoodzkiemu specjaliście od kina świetnego ale rzadko wybitnego ta próba niekoniecznie doskonale wyszła, to film zupełnie mi nieznanego Janusa Metza jest obrazem na każdej płaszczyźnie przekonującym w pełni. Tutaj zwyczajnie jest lepiej – intensywniej, mocniej, bardziej surowo i przenikliwie, z większym zadziorem i efektywnością niż w obrazie Howarda. Tutaj jest tak po prostu inaczej, bo do bólu autentycznie i z wyczuciem materii na poziomie wejścia w temat do samego jądra. Dwie legendarne rakiety, jeden legendarny turniej i jeden legendarny finał z legendarnymi emocjami – tylko tyle, a emocji głębokich cała masa. Rywalizacja niezwykłych osobowości, ich charakterystyka błyskotliwa, mistrza i pretendenta - młota z mocą i precyzją uderzającego i sztyletu z pasją tnącego. W jednym emocje jak w wulkanie uśpionym, w drugi wciąż eksplodujące, co ciekawe oni tak różni, a w fundamencie tak podobni. Bo to film także, a może przede wszystkim o przepięknej walce o sukces nie tylko sportowy ale o zapanowaniu nad własnymi słabościami. O kształtowaniu psychiki i kreacji wizerunku, spięciu tych dwóch kwestii kluczową rolą trenera. O dwóch urodzonych zwycięzcach Janus Metz kapitalnie opowiada, wielkim końcu i wielkim początku karier. Opowiada z temperamentem, tempem i wreszcie doskonałą puentą w wybornie zrealizowanej sekwencji meczu finałowego, której nie przeszkadza w uzyskaniu efektu napięcia nawet znany z góry wynik. W największym skrócie – pasjonujący to film i ogromne moje tegoroczne zaskoczenie.

P.S. I to jest tak, idziesz na film podekscytowany, bo jeden z twoich ulubionych reżyserów nakręcił kolejny obraz co do którego masz ogromne oczekiwania lub idziesz do kina zaintrygowany, gdyż gdzieś o uszy obiło ci się, że produkcja całkowicie ci nieznanego reżysera warta jest ryzyka twojego zejścia z kanapy. Opcją najwłaściwszą jest sytuacja, gdy oba premierowe tytuły rozgrzeją emocje do czerwoności, poruszą czy wstrząsną, wreszcie będą po prostu kompletne pod wieloma warsztatowymi, artystycznymi czy merytorycznymi względami. Niestety opcja pierwsza mnie ostatnio zawodzi, na szczęście opcja druga porywa!

środa, 8 listopada 2017

American Psycho (2000) - Mary Harron




Luksusowe życie, komfort i pękaty portfel pracowników korporacji - ludzi nieludzi z biurowców ze szkła. Bezwzględni karierowicze ustawieni na najwyższym poziomie łańcucha pokarmowego, wkładający stosunkowo niewiele wysiłku w zdobycie pozycji gwarantującej życie na szczycie. Rozpieszczeni egocentrycy, narcystyczni sadyści dbający wyłącznie o siebie gardząc wszelką słabością. Wypacykowane przesadnie wydmuszki, wypełnione jedynie wytrenowaną pewnością siebie w formule przerostu formy nad treścią. Elita szczytująca, patrząca z wysokości na tych, którzy podobną drogą walki szczurów nie podążają z równą skutecznością opartą na bezwzględności. Pośród nich Patrick Bateman, niby modelowy przykład powyżej opisanej pustki mentalnej, zażywający przyjemności życia, fan i kolekcjoner muzyki odtwarzanej z połyskujących krążków na najwyższej jakości sprzęcie hi-fi. Odwiedzający wykwintne restauracje w poszukiwaniu przyjemności niekoniecznie kulinarnych, uskuteczniający zmanieryzowane dyskusje na kosztownym haju. Prawdziwy byt iluzoryczny, posiadający wyłącznie fizyczne atrybuty człowieka, wyprany natomiast z emocji doszczętnie. Prowadzący w swoim przekonaniu ekscentryczne drugie życie, gdzie zaspokaja z makiaweliczną satysfakcją manipulatorskie potrzeby i wreszcie żądzę krwi, zabijając w uniesieniu i wygłaszając stosowne do poziomu zaburzenia płomienne oratorskie przemowy. Ten właśnie precyzyjny morderca w białym kołnierzyku miota się w kilku powłokach, a ja nie wiem tak do końca jakiego rodzaju obłęd mieszka w jego głowie, bo zwyczajnie zamiast wyjaśnienia finał dostaje z dużym znakiem zapytania.  

wtorek, 7 listopada 2017

Type O Negative - World Coming Down (1999)




Kiedy żałoba cieniem na życiu się kładzie, kiedy życie to musi być przez śmierć zweryfikowane i kiedy wreszcie dotyka to osobowości wrażliwej emocjonalnie i artystycznie, to powstaje materia nieożywiona paradoksalnie z wszystkimi atrybutami tej żywej. Sztuka nabiera mocy i siły płynącej prosto z serca, kiedy serce to przygniecione ciężarem, spod którego trzeba wyczołgać się czasem resztką sił. Żałoba właśnie inspiracją dla World Coming Down, co słychać i czuć w każdej sekundzie. Ona czynnikiem przerywającym twórczą niemoc, ona napędem dla co zaskakujące odrodzenia. Podejrzewam, że ten emocjonalny ładunek, to szczere aż do bólu zaangażowanie powoduje, iż w moim przekonaniu to zdecydowanie jedno z najlepszych dokonań Type O Negative. Bogate lirycznie i muzycznie, z zadumanymi powłóczystymi riffami, refleksyjnym mrokiem i depresyjnym sznytem, dzięki któremu upuszczono sporo złej krwi. To zasługująca na ogromny szacunek emocjonalna wiwisekcja zawarta w dźwiękowym monolicie. Słucham i zapadam się w tych 13 kompozycjach, wyczołgując się na szczęście z psychicznego doła w spokoju z sobą samym - po walce z własnymi demonami, z dojrzalszym spojrzeniem na rzeczywistość i optymistycznym mimo wszystko spojrzeniem na wszystko, co dookoła.

Drukuj