Podobny zamysł twórczy miał zapewne Ron
Howard, kręcąc dramat sportowy o psychologicznym sznycie, czyli historie walki
na torze i poza torem pomiędzy dwoma gwiazdami Formuły 1. Tyle że jak
hollywoodzkiemu specjaliście od kina świetnego ale rzadko wybitnego ta próba
niekoniecznie doskonale wyszła, to film zupełnie mi nieznanego Janusa Metza jest
obrazem na każdej płaszczyźnie przekonującym w pełni. Tutaj zwyczajnie jest
lepiej – intensywniej, mocniej, bardziej surowo i przenikliwie, z większym
zadziorem i efektywnością niż w obrazie Howarda. Tutaj jest tak po prostu
inaczej, bo do bólu autentycznie i z wyczuciem materii na poziomie wejścia w
temat do samego jądra. Dwie legendarne rakiety, jeden legendarny turniej i jeden
legendarny finał z legendarnymi emocjami – tylko tyle, a emocji głębokich cała
masa. Rywalizacja niezwykłych osobowości, ich charakterystyka błyskotliwa, mistrza i pretendenta - młota z mocą i precyzją uderzającego i sztyletu z
pasją tnącego. W jednym emocje jak w wulkanie uśpionym, w drugi wciąż eksplodujące,
co ciekawe oni tak różni, a w fundamencie tak podobni. Bo to film także, a może
przede wszystkim o przepięknej walce o sukces nie tylko sportowy ale o
zapanowaniu nad własnymi słabościami. O kształtowaniu psychiki i kreacji
wizerunku, spięciu tych dwóch kwestii kluczową rolą trenera. O dwóch urodzonych
zwycięzcach Janus Metz kapitalnie opowiada, wielkim końcu i wielkim początku
karier. Opowiada z temperamentem, tempem i wreszcie doskonałą puentą w wybornie
zrealizowanej sekwencji meczu finałowego, której nie przeszkadza w uzyskaniu
efektu napięcia nawet znany z góry wynik. W największym skrócie – pasjonujący
to film i ogromne moje tegoroczne zaskoczenie.
P.S. I to jest tak, idziesz na film podekscytowany, bo jeden z twoich ulubionych reżyserów nakręcił kolejny obraz co do którego masz ogromne oczekiwania lub idziesz do kina zaintrygowany, gdyż gdzieś o uszy obiło ci się, że produkcja całkowicie ci nieznanego reżysera warta jest ryzyka twojego zejścia z kanapy. Opcją najwłaściwszą jest sytuacja, gdy oba premierowe tytuły rozgrzeją emocje do czerwoności, poruszą czy wstrząsną, wreszcie będą po prostu kompletne pod wieloma warsztatowymi, artystycznymi czy merytorycznymi względami. Niestety opcja pierwsza mnie ostatnio zawodzi, na szczęście opcja druga porywa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz