Pierwsze ząbki w tym kluczu do sukcesu, jakim niewątpliwie laury zbierane i krytyki uznanie, to kapitalny dobór
aktorskiej ekipy, od strony nawet podobieństwa fizycznego, bo zestaw rodzeństwa
w osobach Dawida Ogrodnika, Tomasza Ziętka oraz Marii Dębskiej to strzał w sam
punkt, z dodatkowym bonusem w postaci cholernie autentycznych Agnieszki Suchory
i Arkadiusza Jakubika jako rodziców. Zresztą cała ekipa, to przecież castingowy
majstersztyk, zaczynając od najmłodszej w familii, poprzez wujka, ciotkę,
kuzynostwo i kończąc na dziadku. Nawet Tomasz Schuchardt, który ostatnimi czasy
nieco mnie zawodził, a w roli w Ach śpij kochanie to już wyjątkowo kwadratowo
wypadł, tutaj zainspirowany bez wątpliwości przez reżyserskiego debiutanta (zaznaczę, w formule pełnoczasowej), dał się
poznać ponownie, jako niesamowicie zdolny aktor. I w tym miejscu naturalnie przenoszę
nacisk na drugą kwestię zasadniczą, czyli na osobę Piotra Domalewskiego, który przechodząc
z roli współpracownika na przykład nieodżałowanego Marcina Wrony, stał się dla
mnie z miejsca jedną z największych nadziei naszego rodzimego kina. Może to nie
jest start w wydaniu nokautującym, nie ma on takiego oddziaływania indywidualistycznego,
jakim Xavier Dolan od gołowąsa światową krytykę zachwyca, ale na naszym podwórku, w
stylistyce już klasycznej, nazywanej smarzowszczyzną odnalazł się w sumie
dojrzały już wiekowo Domalewski wybornie. Ma on rękę do stymulowania
aktorskiego zaangażowania i chociaż nie ma w samym akcie kreacji jeszcze tak do
końca własnego jego pomysłu, to realizacyjnie daje rade wyśmienicie i na
przyszłość pobudza duże oczekiwania. Jedyny zarzut, jaki teraz w tym miejscu podkreślę, to nieco opóźnione hamowanie, w znaczeniu, że ja bym obraz zakończył w miejscu,
w którym smyczki towarzyszą dosadnej poetyckiej i naturalnej klamrze. Wszystko co dalej przez te kilka minut ponad miarę jeszcze dorzucone, absolutnie
niepotrzebne i do ogólnego wydźwięku niczego istotnego, ani nowego niewprowadzające.
Trochę burzy ta finalna łopatologia i jej efekt przynajmniej dla mnie odbiera
wiarę reżysera w inteligencję widza. Interpretacja przecież jest i tak
właściwie prosta, zatem zbędne było stawianie tej kropki nad i kiedy
wielokropek zrobiłby bardziej ekspresyjną robotę. Zawinione błędy implikowane
do rozmiarów gigantycznych stanowią w czytelny sposób jądro tej rodzinnej
ciemności, ale ja tutaj widzę przez te dziewięćdziesiąt minut, w tej dosadnej
bezpośredniości jednocześnie masę głębi pomiędzy wierszami i jako człowiek
refleksyjny i dociekliwy, pozwolę sobie na kilka zdań szerszego kontekstu.
Oglądając Cichą noc czułem wyraźnie w postaciach ciśnienie gigantyczne,
sugestywnie odbierałem zaburzenia równowagi i tęsknotę za harmonią, której żadnym
sposobem nie będą potrafili osiągnąć. W tych ludziach się gotuje i przybierają
różne maski, postawy obronne, by zakamuflować gorycz i niespełnienie -
zagubienie w relacjach i zwykłą frustrującą bezradność. Każdy chce dobrze, ale
wychodzi jak zawsze i k**** chociażby dali z siebie wszystko to i tak nie
zmienią realnego obrazu rodziny zadeptanej przez troski i słabości. Wszyscy
popełnili i popełniają wciąż błędy ucząc się żyć z ich konsekwencjami, starając
się się uodpornić, zbudować mechanizmy pozwalające przejść przez życie z ciężarami
nie uświadamiając sobie że to walka z własnymi demonami, która właściwie ich zabija
i nie daje nadziei na normalność kolejnym pokoleniom. Niby we wspólnocie, ale w
samotności, niby dla dobra innych a właściwie to z pobudek egoistycznych. Nienawidzą
siebie, a ten stan niszczy ich relacje - zamiast patrzeć przed siebie, ich
wzrok skierowany jest wyłącznie na przeszłość. Myśląc w ten sposób nie dają
sobie szansy na przyszłości okopując się w przeszłości. Bo przecież my wszyscy
słabi jesteśmy, im bardziej twardniejmy tym mocniej kruszymy się wewnętrznie,
mimo że pancerz na zewnątrz taki gruby. To film o tym jak bardzo ludzie
potrafią sobie spierd**** życie, bo nie mają z niego satysfakcji na miarę wyobrażeń,
blokują się straszliwie, budują latami zbroje, która chroni przez słabościami i
te słabości jednocześnie dokarmia. To jest smutny obraz rodziny, w której
ciepło istnieje w postaci potencjału, którego członkowie w układzie ani jednostkowym
ani wspólnotowym nie potrafią przełożyć na zwyczajne szczęście. Jesteś
człowieku szczęśliwy na tyle na ile sobie jesteś w stanie na nie pozwolić -
nikt nam realnej szansy na spełnienie przecież nie zabiera, to wszystko tkwi w głowie,
tam są bariery. Ten surowy obraz pojedynczych osób bez satysfakcji w układzie
wspólnotowym bez wspólnoty, bez harmonii, bez nadziei daje sporo do myślenia –
jako rodzaj portretu do bólu prawdziwego i przestrogi maksymalnie dobitnej.
P.S. Fakt, że w powyższych rozważaniach ani raz nie pojawiło się słowo kasa uznaję za jego walor – kasa przecież nie jest najważniejsza. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz