poniedziałek, 27 listopada 2017

Cicha noc (2017) - Piotr Domalewski




Pierwsze ząbki w tym kluczu do sukcesu, jakim niewątpliwie laury zbierane i krytyki uznanie, to kapitalny dobór aktorskiej ekipy, od strony nawet podobieństwa fizycznego, bo zestaw rodzeństwa w osobach Dawida Ogrodnika, Tomasza Ziętka oraz Marii Dębskiej to strzał w sam punkt, z dodatkowym bonusem w postaci cholernie autentycznych Agnieszki Suchory i Arkadiusza Jakubika jako rodziców. Zresztą cała ekipa, to przecież castingowy majstersztyk, zaczynając od najmłodszej w familii, poprzez wujka, ciotkę, kuzynostwo i kończąc na dziadku. Nawet Tomasz Schuchardt, który ostatnimi czasy nieco mnie zawodził, a w roli w Ach śpij kochanie to już wyjątkowo kwadratowo wypadł, tutaj zainspirowany bez wątpliwości przez reżyserskiego debiutanta (zaznaczę, w formule pełnoczasowej), dał się poznać ponownie, jako niesamowicie zdolny aktor. I w tym miejscu naturalnie przenoszę nacisk na drugą kwestię zasadniczą, czyli na osobę Piotra Domalewskiego, który przechodząc z roli współpracownika na przykład nieodżałowanego Marcina Wrony, stał się dla mnie z miejsca jedną z największych nadziei naszego rodzimego kina. Może to nie jest start w wydaniu nokautującym, nie ma on takiego oddziaływania indywidualistycznego, jakim Xavier Dolan od gołowąsa światową krytykę zachwyca, ale na naszym podwórku, w stylistyce już klasycznej, nazywanej smarzowszczyzną odnalazł się w sumie dojrzały już wiekowo Domalewski wybornie. Ma on rękę do stymulowania aktorskiego zaangażowania i chociaż nie ma w samym akcie kreacji jeszcze tak do końca własnego jego pomysłu, to realizacyjnie daje rade wyśmienicie i na przyszłość pobudza duże oczekiwania. Jedyny zarzut, jaki teraz w tym miejscu podkreślę, to nieco opóźnione hamowanie, w znaczeniu, że ja bym obraz zakończył w miejscu, w którym smyczki towarzyszą dosadnej poetyckiej i naturalnej klamrze. Wszystko co dalej przez te kilka minut ponad miarę jeszcze dorzucone, absolutnie niepotrzebne i do ogólnego wydźwięku niczego istotnego, ani nowego niewprowadzające. Trochę burzy ta finalna łopatologia i jej efekt przynajmniej dla mnie odbiera wiarę reżysera w inteligencję widza. Interpretacja przecież jest i tak właściwie prosta, zatem zbędne było stawianie tej kropki nad i kiedy wielokropek zrobiłby bardziej ekspresyjną robotę. Zawinione błędy implikowane do rozmiarów gigantycznych stanowią w czytelny sposób jądro tej rodzinnej ciemności, ale ja tutaj widzę przez te dziewięćdziesiąt minut, w tej dosadnej bezpośredniości jednocześnie masę głębi pomiędzy wierszami i jako człowiek refleksyjny i dociekliwy, pozwolę sobie na kilka zdań szerszego kontekstu. Oglądając Cichą noc czułem wyraźnie w postaciach ciśnienie gigantyczne, sugestywnie odbierałem zaburzenia równowagi i tęsknotę za harmonią, której żadnym sposobem nie będą potrafili osiągnąć. W tych ludziach się gotuje i przybierają różne maski, postawy obronne, by zakamuflować gorycz i niespełnienie - zagubienie w relacjach i zwykłą frustrującą bezradność. Każdy chce dobrze, ale wychodzi jak zawsze i k**** chociażby dali z siebie wszystko to i tak nie zmienią realnego obrazu rodziny zadeptanej przez troski i słabości. Wszyscy popełnili i popełniają wciąż błędy ucząc się żyć z ich konsekwencjami, starając się się uodpornić, zbudować mechanizmy pozwalające przejść przez życie z ciężarami nie uświadamiając sobie że to walka z własnymi demonami, która właściwie ich zabija i nie daje nadziei na normalność kolejnym pokoleniom. Niby we wspólnocie, ale w samotności, niby dla dobra innych a właściwie to z pobudek egoistycznych. Nienawidzą siebie, a ten stan niszczy ich relacje - zamiast patrzeć przed siebie, ich wzrok skierowany jest wyłącznie na przeszłość. Myśląc w ten sposób nie dają sobie szansy na przyszłości okopując się w przeszłości. Bo przecież my wszyscy słabi jesteśmy, im bardziej twardniejmy tym mocniej kruszymy się wewnętrznie, mimo że pancerz na zewnątrz taki gruby. To film o tym jak bardzo ludzie potrafią sobie spierd**** życie, bo nie mają z niego satysfakcji na miarę wyobrażeń, blokują się straszliwie, budują latami zbroje, która chroni przez słabościami i te słabości jednocześnie dokarmia. To jest smutny obraz rodziny, w której ciepło istnieje w postaci potencjału, którego członkowie w układzie ani jednostkowym ani wspólnotowym nie potrafią przełożyć na zwyczajne szczęście. Jesteś człowieku szczęśliwy na tyle na ile sobie jesteś w stanie na nie pozwolić - nikt nam realnej szansy na spełnienie przecież nie zabiera, to wszystko tkwi w głowie, tam są bariery. Ten surowy obraz pojedynczych osób bez satysfakcji w układzie wspólnotowym bez wspólnoty, bez harmonii, bez nadziei daje sporo do myślenia – jako rodzaj portretu do bólu prawdziwego i przestrogi maksymalnie dobitnej.

P.S. Fakt, że w powyższych rozważaniach ani raz nie pojawiło się słowo kasa uznaję za jego walor – kasa przecież nie jest najważniejsza. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj