Co ja wiem tak naprawdę o Electric
Wizard, wiem niewiele, znam niewiele, bo akurat gdzieś przez lata funkcjonowali
w mojej świadomości, ale zawsze na dalszej orbicie zainteresowań i nawet będąc zagorzałym
fanem ostatnio milczącego Orchid, który stylistycznie po linii Brytoli, to jednak
ekipa Jusa Oborna nigdy nie wkradła się do mojego serducha. Nie będę tutaj i teraz
rozkminiał powodów tej sytuacji, w zamian skupię się jedynie na teraźniejszych
odczuciach i w euforii napiszę, że to kapitalny album, który tak podstępnie
wpijał mi się w świadomość, pozostawiając zapewne trwały ślad w mojej podświadomości.
Nie mam porównania obecnej stylistycznej formuły czarodziejów z tym, czego na
poprzednich albumach dokonali, ale nie ma mowy bym wkrótce nie rozpoczął rajdu
przez ich przeszłość – tego pewny jestem, chociaż obawy mam, że entuzjazm mój
nieco zgaszony być może. ;) Niby nic nie napiszę o przeszłości, ale wciąż
zachodzę w głowę, dlaczegóż do tej pory nie wkręcił mnie ten psychodeliczny
wyziew na retro przebojowych resorach, tak jak wkręcił po kilku zaledwie
odsłuchach Wizard Bloody Wizard. Najważniejsze jednak, że przełom nastąpił i w monolitycznej
grze wyspiarzy zagustowałem, pozwoliłem uwędzić się w tym dość jednostajnej
lecz paradoksalnie zaskakująco ciekawie zaaranżowanym słodko-gorzkim aromacie -
w tym bulgocącym basowym brzmieniem sosie zasmakowałem i oblizuję się przy każdym kolejnym odsłuchu z rozkoszą. Okrutnie jara mnie
dzisiaj ten album jawnie nawiązujący rzecz jasna zarówno muzycznie jak i samym
tytułem do najlepszego okresu królów z Birmingham i nie mam jakichkolwiek zarzutów czy nawet ociupinkę złośliwych uwag. Instrumenty rzężą tak jak rzęzić
powinny, by drażnić i hipnotyzować jednocześnie, piece zostają rozgrzane do
czerwoności, a zaflegmione brzmienie wprowadza w trans podkręcany czymś, co można
nazwać z satysfakcją anty śpiewem właściwie sprofilowanym. Krążek ten to zasadniczo
rzecz wtórna ale cholernie esencjonalna, organiczna, żywa, prawdziwa! Napięcie
rośnie i kieruje z wolna do punktów kulminacyjnych, prostymi zdaje się środkami,
lecz absolutnie nie topornymi metodami. Ta muza wrze, buzuje, ducha posiada i
to się cholera głęboko w trzewiach czuje! Szczególnie, gdy wybrzmiewają
kapitalnie rozwijające się riffy z epickiego zakończenia. To jest przedziwny
odjazd, piękne orbitowanie bez chemicznych wspomagaczy! Nie chcę stamtąd powracać, nie mam ochoty na lądowanie.
P.S. I jeszcze ta koperta, ta oprawa graficzna - o jesu! Cudo to takie przecudne!
P.S. I jeszcze ta koperta, ta oprawa graficzna - o jesu! Cudo to takie przecudne!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz