Gotycka pompa i manieryczność nieznośna odeszła, a w jej miejscu mocniej doom metalowa zawiesina zaistniała. Chociaż ona bezwstydnie przebojowa, intensywnie sącząca się z gitarowych melodii i syntezatorowych plam to przytulam ją do mojego serca z dużo większą dziś ochotą, niż kiczowato kwadratową chwytliwość Bloody Kisses. Ja bowiem zwyczajnie zamiast koturnowego horroru, cenię sobie mrok autentyczny. Żadnych nieautentycznych póz, przesadzonej powagi czy wyszminkowanych twarzy, tylko przede wszystkim przekonująca zawartość samej muzyki w muzyce, jak i sugestywnej grozy w grozie. Na sabbathowych riffach odpowiednio rozcieńczonych psychodelią z zadumaną eteryczną poświatą, z pastelowymi klawiszami na równych prawach z gitarami, w piosenkowych niemal aranżacjach i ze śpiewnie przeciągłymi liniami wokalu. Mimo, że muzyka przecież nie uległa totalnie radykalnym przeobrażeniom, to zdecydowanie stała się bardziej subtelna, porzucając irytującą krzykliwość. Tak jak tytuł sugeruje, stała się nostalgiczna niczym pożółkła jesień spędzana na filozoficznych rozważaniach, idealnie sprawdzając się w jesiennych okolicznościach miejsca i czasu. W moich oczach album, który zdecydowanie lepiej sprostał wymaganiom czasu od dużo bardziej popularnej poprzedniczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz