Skomentuję krytycznie, ale zaskoczenia w tym lamencie
nie będzie, bowiem niestety czuję od kilku lat, iż wraz z wiekiem traci Woody
Allen już bezpowrotnie pierwiastek intrygujący i energetyzujący, a świadczą o
tym fakcie szczególnie dwie ostatnie produkcje. Tak jak uznałem Cafe Society za
produkcję dość poprawną, całkiem niezłą, niezłośliwą drwiną z blichtru
śmietanki towarzyskiej, tak już tegoroczny Na karuzeli życia wypada
najzwyczajniej blado, a na pewno jeszcze słabiej. Bez poczucia humoru w nadętej
teatralnej pozie, z naciąganym scenariuszem i jedynie popisem aktorskim Kate
Winslet, bo akurat dawno nie widziany Belushi przeszarżowuje, chcąc z aktora
rozrywkowego w typie przede wszystkim komediowym, stać się pełnokrwistym
aktorem dramatycznym, dając paradoksalnie teraz dopiero popis pajacowania bez
umiaru. Justin Timberlake natomiast jest zwyczajnie mało wiarygodny w
obsadzonej roli, przez co jego naciągana chłopięcość drażni, a nie urzeka i
tylko ten łebek podpalacz piroman ratuje męski honor w konfrontacji z dwiema
kobiecymi rolami. Tutaj ośmielę się napisać, że tak jak Kate Winslet daje radę i tworzy kapitalną kreację wprost ze scenicznych desek, tak królową tego balu
jest niezaprzeczalnie przesłodka Juno Temple, będąc nie tylko urzekająca ze
względu na walory urody, ale także przez wzgląd na kapitalny warsztat aktorski.
W sumie może nie jest tak źle, poniekąd czuć rękę Allena, czyli dialogi są
zgrabnie przestylizowane, ale finalny efekt to cholera nuda z pozorowanym
przesłaniem i lichą puentą. Niby wizualnie dopracowane i od strony warsztatowej
bez technicznych zarzutów, ale tak jak sprawne, tak sztuczne i nieautentyczne,
a reżysersko to już zupełnie bez allenowskiej iskry i ikry z której mistrz
nietuzinkowego kina obyczajowego słynął. Na karuzeli życia jest po prostu
banalne i cholernie przedramatyzowane. Wszystko się kiedyś kończy, nawet
zdawałoby się wieczny Woody Allen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz