Może
to ten krążek z nowej ery Anathemy, do którego wracam z najmniejszym
sentymentem, lecz za cholerę złego słowa o nim nie napiszę. Wyjaśniam wpierw z
przymrużeniem oka, bo nie jestem złośliwym, krytykanckim małym kpem i długo
pracowałem, by za takiego nie uchodzić, a akurat swoją pracę nad własnym wizerunkiem szanuję ogromnie. :) Na poważnie natomiast, bo to doskonale przygotowana porcja
anathemowo rockowej muzyki, w której spotykają się inspiracje zarówno z okresu
poprzedzającego A Fine Day to Exit jak i te wówczas na ekipę braci Cavanagh
mocno oddziałujące. Czuć, że głośne deklaracje o ogromnym uznaniu dla Radiohead
i Pink Floyd nie były w żadnym stopniu gołosłowne - tutaj rozwijane konsekwentnie
nabierają dojrzałego charakteru i wyrazistych barw. Metalowe korzenie już dawno
zeszły na plan dalszy i pozostały jedynie echem przeszłości, a do głosu doszły
nowe fascynacje i świeże eksploracje. Anathema obierając progresywny kierunek
popłynęła w piękne rejony, w których dźwięki stały się ilustracją emocji ludzi odkrywających
własne ja. Chociaż brzmi to zapewne niczym tania emfaza i poniekąd z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość, to takie
są fakty, że wówczas nagrali po raz kolejny to, co im w duszy grało i za to zawsze
uznanie im należne będzie. Zważywszy na fakt, iż potrafili własne uczucia ubrać w dźwięki
intrygujące i poruszające. Patrząc na te kilka powyższych zdań, zadałem sobie pytanie –
dlaczego akurat najrzadziej do A Fine Day to Exit powracam? Skoro to tak
doskonała płyta, należałoby z nią częściej związek odświeżać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz