niedziela, 30 sierpnia 2020

Brutus - Nest (2019)

 


Parafrazując pewien znany kiedyś tekst popkulturowy (młodzi z pewnością nie znają), który brzmiał "nie ma na to żadnej rady, dziś (u mnie) śpiewają same baby", chcę z wielkim przymrużeniem jednego oka powiedzieć, iż coś mi się w gustach i guścikach w ostatnim czasie mocno pomieszało. Nie mam z tym absolutnie jednak najmniejszego problemu, bo trzymam się teraz kurczowo zasady, że jak coś mnie muzycznie kręci, to nie ma takiej siły, która bez znaczenia obiektywnego, drobnostki uczynić może argumentem na stanowcze "nie" przesądzającym. Dlatego też gdy uświadamiam sobie, iż więcej, lub co najmniej po równo pośród moich sympatii wokalnych kobitek i facetów przechodzę nad tym jeszcze do niedawna roztrząsanym faktem do porządku dziennego i słucham, słucham, słucham bez krępacji damskich wokalnych interpretacji. Zdarza się jednakowoż, iż pośród babeczek pojawi się taka, której "śpiew" brzmi niezupełnie śpiewająco i trudno mi wtedy przebić się przez taką ścianę, a więcej zdarza się tak wprost od niej z bólem łba odbić. Casus belgijskiego Brutus trochę właśnie taki jawił mi się na starcie, kiedy bez ogródek tłumaczyłem sobie, że to jednak nie dla mnie, bo gdyby Stefanie Mannaerts (tak na marginesie wykapana Lubica Zalatywój z kultowego Wina truskawkowego), częściej używała subtelnej quasi melodeklamacji, niż wchodziła w straszące moich sąsiadów wysokie rejestry (numer War), albo mniej się zwyczajnie wysilała (Techno), to ta paradoksalnie mocno soniczna, lecz w zasadzie przez sto procent trwania albumu pięknie kołysząca dźwiękowa mikstura kręciłaby mnie z miejsca i nie musiała przejść chwilowej kwarantanny. Przez wzgląd na miłość od pierwszego wrażenia do kompozycji Space czepiłem się Nest po raz kolejny i kolejny, aż zatrybiło. :) W końcu oprócz emocjonalnej melodyki nomen omen wwierciła się w głowę także maniera wokalna Stefanie, a całościowa formuła użytych prostych środków wyrazu do uzyskania wysokich częstotliwości w obrębie emocji, na całego pozwoliła oddać się zadumie niekoniecznie grzecznych form i konstrukcji aranżacyjnych. Ciężko określić jednoznacznie co też Brutus gatunkowo uskutecznia, bowiem sporo w ich muzyce sprzeczności i dysonansów stylistycznych. Gdzieś pobrzmiewają echa ambitnego emo-punka, ale najwięcej tu post rocka, tyle że w minimalistycznym ujęciu - bo przecież tercet na bas, gitarę i perkusję obsługiwaną jednocześnie przez wokalistkę, nie rozkręci się do utworów rozmiarów suity.

sobota, 29 sierpnia 2020

Ulver - Flowers of Evil (2020)

 


Nowy Ulver od piątku w intensywnym odsłuchu funkcjonuje, więc mimo iż dopiero przez dwa dni z nim obcuje, mam przekonanie, iż wiem o nim niemal wszystko to co zakładałem, że się natychmiast po premierze dowiem. :) Mam bowiem uzasadnione wrażenie, iż Ulver z dwóch ostatnich albumów, to formacja o zupełnie innych walorach muzycznych, choć trudno jej odmówić (w nawet dwudziestoletniej perspektywie zaglądania do jej przeszłości) charakteru czysto elektronicznego. Różnica jest przecież jasna, gdyż tam przed laty Norwegowie penetrowali znacznie ambitniejsze, dla mnie często i gęsto niezrozumiałe terytoria - co wiązało się z wielokrotnymi podróżami wgłąb krążków ich autorstwa, zazwyczaj zakończonych mimo prób właśnie porażkami. Szanowałem je wszystkie (bo kto by nie szanował), ale fanem nazwać się nie mógłbym. Dzisiaj sytuacja jest zgoła odmienna, a kontynuowany kierunek z poprzedniczki jest dla mnie ogromnym powodem do zadowolenia - ponadto nie ukrywam też zaskoczenia, bo mało było we mnie do momentu premiery pierwszego singla wiary w to, że Ulver wejdzie już na dobre na synthpopowe salony i będzie się czuł w skórze zdjętej z Depeche Mode i Alphaville komfortowo. Jak widać po kolejnym w ich bogatej dyskografii kroku w przyszłość, przyciasny teoretycznie gorsecik melodyjnego syntezatorowego grania okazał się leżeć na grupie Kristoffera Rygga jak ulał, a rozpoznawanie w pełni ich współczesnej twórczości w zaledwie dwa dni by móc spisać osobiste wrażenia, nie jest mam nadzieję dla tych znakomitych muzyków policzkiem. :) Ponadto dźwiękowa zawartość Flowers of Evil będąc bliźniaczo podobna do ultra przebojowego (jak na oblicze nazwy Ulver) The Assassination of Julius Caesar, pozwala by formalnością uzasadnioną było poniżej dopisanie wszystkich akapitów odnośnie stylistycznej i jakościowej formy jakie pojawiły się przy okazji refleksji wokół krążka sprzed trzech laty. Stąd bez jota w jotę cytowania mądrości o ejtisowym graniu z pogranicza synth popowej estetyki, wiadomo co autor tej refleksji ma w kwestii charakterystyki muzyki do dodania. Zastanawia się poza tym ten właśnie autor jak to jest, że jeszcze do niedawna ejtisowe parapety były passé, a dzisiaj z łatwością wyrywają się złośliwej profesjonalnej krytyce? Ta karuzela powracających trendów jest zaiście zjawiskiem niezwykłym i mimo, iż wszystko kręci się wokół osi z precyzyjną systematycznością, to jakby jej po prostu nie dało się nie przewidzieć, to i tak okoliczności i perspektywa zaskakuje. Nie było takiej możliwości by pośród moich ulubieńców jeszcze ponad pięć lat temu znalazły się takie na sentymencie do lat osiemdziesiątych tworzone formacje jak The Black Queen, Crosses, czy najmniej z nich jednak nostalgiczny w działaniach Algiers. A tu bach! Są i okupują czołowe miejsca na playliście. Tłumaczę sobie tylko, że to nie jest banalna kalka gwiazdorskich grup z mojego dzieciństwa, tylko zdecydowanie wielce kreatywna sztuka zbudowana wyłącznie na kręgosłupie wymienionych inspiracji. W każdym z powyższych przypadków mam na te tezy twarde dowody i silną argumentację. Na przykład taki Ulver nie zżyna wprost, gdyż czuć iż wciąż jest mimo wszystko ulepiony z progresywnej gliny, a w kompozycjach tych uznanych i szanowanych kompozytorów nie ma najmniejszych przypadków, bo wszystko się w nich kapitalnie zazębia i płynnie wynika z siebie. Wiem, że wszyscy zakochani w obecnym wizerunku legendy z północy nie zaprzeczą.

piątek, 28 sierpnia 2020

Le Butcherettes - bi/MENTAL (2019)

 


Odkąd w moje łapska wpadł debiut Crystal Fairy, ten stworzony pod dowództwem legendarnego Buzza Osborna materiał bardzo systematycznie powraca i słucham go z wielką przyjemnością. Muzycznie uleżał się w mojej świadomości na tyle dobrze, bym zarówno doskonale znał występujące tam chwytliwe motywy, ale też wciąż nie przestaje on dostarczać podniet o charakterze pomysłów aranżacyjnych po wielokrotnych odtworzeniach dopiero zauważalnych. To akurat słowo o dźwiękach, a tak naprawdę nawijając o nich zmierzam tym minimalistycznym wstępniakiem do osoby wokalistki, którą błyskotliwy Buzz gdzieś w mało mainstreamowej rzeczywistości odnalazł i pewnie nie tylko mnie objawił. Zafascynowała mnie ta młoda dziewczyna zarówno niezwykle plastycznym interpretacyjnie głosem, jak i tym, iż okazało się że spod ogona sroce nie wypadła, udzielając się mimo skromniutkiego wieku na scenie bardzo szeroko już od niemal dekady. Trochę jednak trwało zanim przechwyciłem A Raw Youth (2015) i znalazłem czas by zapoznać się chociaż pobieżnie z twórczością Le Butcherettes. Akurat z tych sesji nie spisałem do tej pory maksymalnie subiektywnej refleksji, nazywanej na stronach NTOTR77 na wyrost recką, ale kiedy światło dzienne ujrzało Bi/MENTAL wtedy już myślałem, że nie ma bata - recka powstanie błyskawicznie. :) Tak he he, zatem zamiast około marca roku 2019-ego wjeżdża recka czwartego krążka Le Butcherettes, he he z poślizgiem półtorarocznym. :) Powody takiej karygodnej sytuacji są dwa. Raz to nowych materiałów miałem (do czasu urodzenia w dalekiej Azji naszej obecnej przyjaciółki pandemii) zatrzęsienie, a dwa zaś stylistyczna zawartość bi/MENTAL akurat nie predestynowała go do roli łatwych w ocenie, tym bardziej w charakterystyce. Nie zna się cholera zwyczajnie we mnie NTOTR77 na takim graniu, bo "garage-punkowych" z definicji produkcji nie poznałem w swym życiu na tyle wiele, by doświadczenie dostarczało łatwych do zastosowania szablonów, a napisanie że coś mi się podoba lub nie podoba i podparcie którejś z opcji argumentacją "bo tak!", wykluczyłoby mnie ze społeczności amatorskich pismaków natychmiast. Obawy ego więc tu zawiniły, ale co tu zrobić kiedy nawet dzisiaj one prawie tak samo duże jak wtedy, gdy bi/MENTAL rozdziewiczałem? Może napisać posiłkując się wiedzą z netu coś więcej o miejscu tych dźwięków pośród rockowej stylistyki? A może sięgając do własnych emocji skupić się na surowych, ale jednak własnych odczuciach? Pierwsze jest lanserskim zachowaniem którego się jak nie przebierając w słowach skur********* brzydzę, więc zrobiłbym naturalnie to drugie - gdybym tylko potrafił teraz ubrać w słowa to co czuję, gdy w tle lecą numery z bi/MENTAL. Wysilając się ile jestem w stanie napiszę zatem tylko, że bardzo dobrze robi mi ta płytka, a szczególnie dobrze udział wokalny zajebistej Teresy Suárez Cosío aka Teri Gender Bender, rocznik 1989. :)

czwartek, 27 sierpnia 2020

Seules les bêtes / Tylko zwierzęta nie błądzą (2019) - Dominik Moll

 

Tylko zwierzęta nie błądzą, to francuski thriller (że to tylko thriller, to z początku tak myślałem :)), którego forma wprost nawiązuje do popularnej konwencji mrocznego skandynawskiego kina z morderstwami oplecionymi w skomplikowaną fabułę. Ale już teraz (choć gdzieś na razie na marginesie) dodam, iż to nie wszystko, bowiem im dalej w las, tym większy opad szczeny, bez związku ze spodziewanymi twistami miałem fundowany. Stąd nie tylko słysząc w tym północnoeuropejskim pozornie kinie język francuski, pewien dysonans odczuwałem, bo prócz stylistyki przesiąkniętej przez większość czasu charakterystycznym klimatem północy, dla mojego zdziwienia egzotyka afrykańskich byłych francuskich kolonii też tutaj w pewnym momencie znacząco zaistniała. Ogólnie gdyby nie jeszcze jeden szkopuł (wątek jeszcze utrzymywany na marginesie) oglądało się to dobrze, a sam warsztat dawał powody by nie ulegać większej ekscytacji i nazwać go rzemieślniczo poprawnym - co nie wyklucza możliwości, iż będą pewnie i tacy miłośnicy gatunku, którzy bezdyskusyjnie uznają go za klasycznie interesujący. Pomysł z kilkupodmiotową perspektywą obserwacji wydarzeń w subiektywnej ocenie zdawał mi się nieodkrywczy, ale ciekawie pomagał opowiedzieć ekranową historię. Natomiast ona sama nie okazała się ani odrobinę oryginalna, choć banałem totalnym też nie zalatywała. Tylko że to jak się okazało była jedna strona tego niby od sztancy odbitego medalu. Druga to szersza perspektywa kina zbudowanego z mozaiki przecinających się losów poszczególnych postaci i roli zbiegów okoliczności, we wzajemnym ich wpływie na siebie - wyciągamy wreszcie z marginesu kluczowy krytyczny wątek! To już może się wydawać więcej niż odrobinę naciągane, chociaż wciąż nie nieprawdopodobne. Gdyby tylko scenarzystów nie poniosło i odpowiedzialni za ten koktajl przypadków nieco odpuścili, nie wiążąc tak maniakalnie każdego z każdym. Wtedy myślę byłoby git i mnie chciałoby się napisać więcej o społeczno-psychologicznej złożoności podjętej w scenariuszu problematyki. Jest jednak jak jest i przyznaję, że na mega poważnym filmie, po końcowej sekwencji miałem mega uśmiech politowania na gębie - mimo że uprę się, ogólnie oglądało się dobrze.

wtorek, 25 sierpnia 2020

Blues Pills - Holy Moly! (2020)

 


Nic w zasadzie nie musiało dodatkowo podkręcać mojego ogromnego apetytu na nowy krążek szwedzkiego Blues Pills. Nie musiał on być opakowany w tak fantastyczną kopertę, ani nie musiał zostać płytą tygodnia w Onecie. :) Wystarczyło by przed premierą udostępnione single utrzymały poziom numerów z dwóch poprzednich longów, a nowe pomysły zawierały minimalne stężenie elementów dotychczas w produkcjach Blues Pills niespotykanych - więcej Diabła. :) Sytuacja z moimi akurat oczekiwaniami wyglądała więc dla zespołu komfortowo - niewiele musieli, by wiele mi dali. Już donoszę, gdybym niepotrzebnie przedłużał, iż Holy Moly! w takich okolicznościach szczerze fanom retro rocka rekomenduję, a sam odczuwam wielką przyjemność z obcowania z niby soulowym, a niby jednocześnie łobuzerskim głosem Elin Larsson - świetnie zaaranżowanym w jedenastu obficie oblanych rock'n'rollowo bluesowym flowem kompozycjach. Jak to szczególnie już na dwójce uczynili, kompozycjach jak na dość hermetyczną gatunkową stylówę całkiem różnorodnych, bowiem zmyślnie (nie ma nudy!) rozrzuconych pomiędzy dynamicznymi rockerami (Proud Woman, Low Road, Dreaming My Life Away, Rhythm in the Blood, Kiss My Past Goodbye, Bye Bye Birdy), a pozostałymi stylowymi bluesowymi "pościelówami", z których królową epicka Song from a Mourning Dove z kapitalnym dialogiem wiosła i wokalu charyzmatycznej Elin. Holy Moly! zatem spostrzegam już jako mocno ze mną emocjonalnie związaną, a sam zespół jako równy jakościowo ziomalom z Graveyard. Gdyby muzycy jednych i drugich przyszli na świat tuż po wojennej zawierusze i swoją karierę osadzili naturalnie na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dziś ich nazwa byłaby wbita w historyczny panteon blues-rockowych Bogów. Żyją jednak pełnią swoich klasycznych fascynacji tu i teraz i pozostaje mi wyrazić ogromne szczęście, iż rockowa Szwecja jak żaden chyba inny kraj (chociaż Jankesi i Brytole też potrafią), przenosi mnie tak brawurowo skutecznie w czasie. Tak czy inaczej, tak dalej i tym podobne..., moim skromnym zdaniem egzamin trzeciej płyty zdali właśnie na mocne 5!

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Monos (2019) - Alejandro Landes




Czasem refleksja okołofilmowa pisze się w zasadzie sama i nie musi być zastępczo ograniczona do zarysowania fabuły, wyszczególnienia jej cech charakterystycznych i skupienia się na wizualnej formie obiektu. W tym przypadku akurat zamiast właściwej oceny emocjonalnej uczuć jakie targają podczas seansu, będzie w gruncie rzeczy stricte sprawozdawcza notka, gdyż film (chyba niewiele czuję) większego przeżycia mi nie dostarczył, a jeśli nawet jakichś uniesień dostarczył, czy jako rzecz nie od sztancy przyciągnął uwagę, to nie powiązał z łatwością tego co zobaczyłem, z w słowa tegoż ubrania. Zatem w skrócie, co zauważyłem napiszę – może w ten sposób zachęcę, bądź chociaż przekornie wzbudzę zainteresowanie (to w sumie byłoby ok), lub nie (to nie pierwszy i nie ostatni pewnie raz, kiedy przelewam słowa na klawiaturę i nie ma to żadnego motywującego znaczenia). :) Ciekawa, bo odwrócona perspektywa rzuca się od razu w oczy. Zorganizowana grupa południowoamerykańskich bojówkarzy porywa (jak domniemam z jej pseudonimu) lekarkę, którą w głębokiej dziurze pilnują wciąż jeszcze smarkacze - od szczeniaka indoktrynowani politycznie i szkoleni w wojskowym drylu. Zlasowane berety żyją gdzieś poza cywilizacją na dużej wysokości w skrajnie ekstremalnych warunkach, w deformującej dodatkowo psychikę izolacji, a w ich relacje wkradają się prowokowane przypadkiem dramaty. Tak pokrótce startuje ta historia, a jej główny walor to konsekwentnie rozwijane napięcie psychiczne wewnątrz bohaterów, ale i pomiędzy nimi nawzajem. Obłęd rosnący kieruje ich postępowaniem, panika dziecięcych psychik w konfrontacji z warunkami pola walki i wdrukowanym lękiem przed odpowiedzialnością za konsekwencje wpuszcza w piekło chaotycznych decyzji. Dramat rozwija się błyskawicznie i w sumie nie przynosi większego zaskoczenia, lecz skupienie na relacji zakładniczki z porywaczami oraz jej próbie przetrwania w ekstremalnych warunkach, będąc przyznaję dla mnie trudnym w ocenie materiałem poznawczym, na swój ekstremalnie surowy sposób może być dla odpowiednio przygotowanego widza doświadczeniem chwilami intensywnie hipnotyzującym. To film z rodzaju tych korzystających wyraźnie z epickiej siły obrazu i opierający swoją sugestywną moc na bezpośredniej formule ukazania przerażających skutków wychowania w usprawiedliwianym sytuacją kulcie przemocy. Tak sobie po kilku dniach od projekcji kombinuję, iż w moim przypadku problem z jego przyswojeniem nie tkwi chyba w samej srogiej formule, ale w nieumiejętności empatycznego przeżywania przedstawionego dramatu - za co chyba poniekąd mogę zrzucić winę na reżysera. Wiem, że oglądałem coś wizualnie mocnego i poszerzającego psychologiczną perspektywę, ale nie rozumiem, dlaczego obserwowałem te wydarzenia z taką momentami zimną obojętnością?

piątek, 21 sierpnia 2020

Adele - 19 (2008)

 


Gdyby Adele w wieku dwudziestu jeden lat nie nagrała albumu, który podbił wszystkie listy sprzedaży, to w wieku lat dwudziestu pięciu nie odczuwałaby tak ogromnej presji ze strony pazernej wytwórni płytowej by przebić sukcesorkę i ostatnia jak dotąd jej płyta nie byłaby zbiorem kompozycji nastawionych na maksymalną asekuracyjną chwytliwość kosztem jakości. Gdyby nie ziścił się ten "wyśniony" scenariusz, to 25-ka mogłaby być podobnie urokliwa jak nagrana w wieku lat dziewiętnastu 19-tka. Co dokładnie myślę o tej zamykającej dotychczasową jej dyskografie płycie więcej do odszukania w archiwalnych zwierzeniach, co natomiast napiszę z perspektywy dziewięciu (może i więcej) minionych lat o krążku sygnowanym liczbą 21 może kiedyś się czytelniku wierny dowiesz, jeśli wykażesz się cierpliwością i przywiązaniem do niniejszej pisaniny, a ja zmuszę się by emocje swe powiązane z dźwiękami po raz kolejny upublicznić. Zanim ta wiekopomna chwila nastąpi (a presji nie czuję, więc się nie popędzam), to najwyżej jedną dziesiątkę zdań o debiucie Brytyjki teraz skroję. Dziewiętnastka przygotowała grunt pod potężny czempionat dwójki i kiedy kręci się w odtwarzaczu prowokuje do stwierdzenia dość smutnego, że w konfrontacji z jej następczyniami okazuje się albumem najciekawszym, nie tylko dlatego że wówczas odkrywającym gigantyczny talent Adele, ale z racji, że czuć w nim ogromne pokłady szczerości, a strona aranżacyjna ograniczona została do meritum, w którym uroczo dziarski głos Adele i tylko nieco "spopowiałe" r'n'b prymat wiodą. Proste w zasadzie rozwiązania i ograniczony do minimum udział kompozytorskich tuzów, którzy napełnić kieszenie menadżerom pomagają, ale ich profesjonalne szlify na utworach, to częstokroć pocałunek śmierci dla wartości ambicjonalnej finalnego już wtedy PRODUKTU. To właśnie w debiucie Adele cenię, że niby zanucić każdy z tuzina kawałków nie ma najmniejszego problemu, ale też ich częste odtwarzanie nie powoduje deprecjacji ich wartości. Dzięki temu nieprzeszarżowana, w sporym udziale akustyczna mieszanka soulu, bluesa, folku, (też elektroniki) i oczywiście popowego potencjału wraz z niepodważalnymi walorami głosowymi daje wciąż i wciąż wiele z odsłuchu przyjemności. Bo to fajna jest nuta i cóż, po co drążyć temat bardziej. :)

czwartek, 20 sierpnia 2020

Fantastic Negrito - Have You Lost Your Mind Yet? (2020)




Jak ja tego typa szanuje, nie tylko przez pryzmat jakości uprawianej sztuki, ale też za sprawą całej zdystansowanej otoczki i powagi problemów ubranych w fikuśne fatałaszki jakie w swojej muzyce porusza. To tak na wstęp zwierzenie, a dalej już tylko suche analitycznie fakty związane z premierowym kontaktem z jego kolejnym longplay'em. :) Zastanawiam się w międzyczasie, gdy już solidnie opracowaną koncepcję recki miałem i wystarczyło by z pamięci spisać ją w odpowiednim edytorze, poddać korekcie ortograficznej, stylistyczne błędy pozwolić małżonce usunąć i puścić w neta, czy ten fantastyczny gość w ogóle w tym naszym katoobłędnym grajdołku to jest chociaż odrobinę znany? Przez te dygresyjne problemu popularności rozpoznawanie zgubiłem po części rytm i koncepcja się nieco rozmyła, więc jakbym pisał chaotycznie, a co gorsza bez sensu to przepraszam najmocniej. Starałem się szybko pozbierać myśli, a rozkminy czy (jak ja tego gościa szanuję!) Negrito ma w IV RP fanów, czy może przyklejona do jej obywateli rasistowska fobia przeglądającemu się bez wstydu w lustrze rodakowi nie pozwala dać się ponieść gdy groove i flow takich cudnych numerów jak między innymi How Long?, All up in My Space czy Platypus Dispster do rytmicznego pulsowania bioderek z automatu nakłania, zostawię żartobliwie na bezsenne noce. Ale o czym ja tu o czym? Przecież fakt taki, że nie znalazłem w necie ani jednej polskojęzycznej recki na okoliczność premiery Have You Lost Your Mind Yet? na klawiaturze wystukanej mówi wszystko, a powyższe domniemanie dlaczego Polacy nie zakochali się w jego muzyce tak jak ich rodak te wywody spisujący, jest jednocześnie naiwne po prostu i przekorne świadomie. Niby Fantastic Negrito sieka dźwiękami, które w radiowo-telewizyjnym mainstreamie przyciągają uwagę milionów, ale z jakichś powodów Xavier Amin Dphrepaulezz nie jest tak mocno promowany jak jego koleżanki i koledzy funkcjonujący w stylistycznie podobnym dźwiękowym uniwersum. W sumie mnie to "rybka", a właściwie mogę przyznać, że mnie to cieszy, bowiem po pierwsze sława psuje, a po drugie tak barrrdzo fajowo jest błysnąć od czasu do czasu w towarzystwie wiedzą, że kogoś tak zajebistego się zna i słucha. Szczęśliwie wdrukowałem sobie kompletną impregnację na innych przekonywanie, że powinni, że należy itd., itp. Dzięki temu nie silę się na reklamowanie tylko problem, zjawisko pozwalam sobie zauważyć, a co z tym dalej... hmmm... - jakby he he coś ode mnie zależało. Na koniec tylko dodam, by to była recka, a nie tylko z zasad pisania recki beka, że Have You Lost Your Mind Yet? z każdym kolejnym kontaktem nabiera rumieńców i na ten moment nie wiem jeszcze czy jest najlepszym krążkiem Fantastic Negrito. Wiem natomiast, że jeśli nawet konsekwentnie do wewnątrz zasysany nie przeskoczy Please Don't Be Dead i The Last Days of Oakland, to nie ma się do czego krytycznie przyczepić, a fun z odsłuchu jedenastu nowych piosenek Szanownego Negrito jest mega. 

środa, 19 sierpnia 2020

Amy Winehouse - Back to Black (2006)




To jest tak, że kitu wciskać szczerość wrodzona mi nie pozwala, więc nie napiszę, że artystkę wielkiego formatu w postaci Amy, gdy z impetem wbijała się na listy przebojów dostrzegałem. To jest też tak, iż powodem braku większego zainteresowania jej twórczością i tym samym docenienia jej ogromnego talentu było zwyczajne zamknięcie się w metalowej bańce - wówczas już coraz częściej właściwie opuszczanej w poszukiwaniu innych niż tylko dostarczanych przez szarpidrutów muzycznych podniet. Retro rockowy boom był może jeszcze niemowlakiem, ale coraz częściej alternatywne rockowe granie, szczególnie po linii powiązań personalnych z muzykami wywodzącymi się ze sceny metalowej skradało moje serducho. Jednak o zagłębieniu się przynajmniej po kostki we współczesną jazzującą scenę r'n'b, która popowym szlifem nie gardziła nie było mowy. Nie jest jednak tak, że dzisiaj czternaście lat po premierze Back to Black siedzę po szyję w tego rodzaju gatunkowej ekspresji, a nawet myślę iż kolanek nie udało mi się w tym bogatym świetnymi artystami morzu zamoczyć. Jest jednak tak, iż kilka postaci luźno z nią powiązanych bez irracjonalnego wstydu na co dzień w moich czterech ścianach gości, a pisząc o ich twórczości tuż obok tekstów z pogranicza totalnej ekstremy umieszczając, nie odczuwam jakiegokolwiek dysonansu czy braku komfortu. Dotrwałem więc do chwil w których otrzymuję nagrodę, dotarłem w swoich muzycznych eksploracjach do miejsca gdzie eklektyzm zainteresowań dźwiękowych stał się naturalnym powodem do dumy. :) Bez oporów jakichkolwiek wszedłem jednocześnie w świat zupełnie jeszcze dekadę temu mi nieznany i choć takie evergreeny jak Rehab i tytułowy Back to Black oczywiście już u swej premiery poznać siłą rzeczy musiałem i fantastycznie już wówczas kleiły się do mych uszu (nikt tego nie mógł podejrzewać :)), to pierwsze pamiętne odsłuchy pełnej zawartości drugiego krążka Amy wiązały się z uczuciem obcowania z dwoma genialnie chwytliwymi numerami i resztą dość ciężkostrawną, przez co niezrozumiałą. Czas i osłuchanie dopiero przekonało, że Back to Black jest zbiorem niezwykle równych kompozycji, a każda z nich oprócz stuprocentowej zawartości nagich emocji w tekstach posiada także walor przebojowości fenomenalnie łączony z niebanalnością ambitnych rozwiązań rytmicznych i melodyjnych. Talent interpretatorski nieodżałowanej Amy genialnie spinał te dwa równoległe światy, czyniąc je przystępnymi i angażując słuchacza głęboko uczuciowo. Może powyżej więcej miejsca powinienem poświęcić dramatycznej stronie sytuacji w jakiej jej ostatni studyjny krążek powstawał? Może powinienem skupić się na jej krótkim i pełnym cierpienia psychicznego życiu, a nie na swojej (sprzedawanej dzięki blogowaniu) drodze do muzycznego oświecenia? Może wreszcie zanim wyłuszczyłem to tak jak wyłuszczyłem, to powinienem zaopatrzyć się w dziesiątki mega profesjonalnych reck i ultra rozemocjonowanych wspomnień i zrobić z nich bardzo mądra kompilację słów autorstwa innych? Niestety jest jak jest i mam pomysły takie jakie mam! Niestety jak ktoś umarł to nie żyje! Chyba że JEST wielkim artystą, to żyje w tym co stworzył i trzeba się skupić na emocjach związanych z jego dziełami. Co myślę w formie ascetycznej uczyniłem i jeszcze raz będę się starał uczynić, gdy akurat Frank będzie na tapecie. Wtedy też dla zasady napiszę kilkadziesiąt obowiązkowych truizmów o straconym młodym życiu u progu gigantycznej kariery i jebanym uzależnieniu od pierdolonych dragów! Pieprzyć je!

wtorek, 18 sierpnia 2020

Bacurau (2019) - Kleber Mendonça Filho, Juliano Dornelles



Szacowne grono zawodowych krytyków tak bardzo się zachwyciło, jakby tutaj maksymalnie „nowy horyzont” w spojrzeniu na materię filmową poznało - a tak po prawdzie to już nieraz w przeszłości coś w ten deseń kręcono. :) Nie wiem czy świadomie (bowiem bardzo niewiele o kulisach powstawania Bacurau czytałem), lecz wyraźnie dostrzegam tu puszczone oczko do fanów klasycznych westernów, bo gdyby aktorom rozdać cowboy’skie kapelusze, colty, albo też poncza lub inne atrybuty kojarzone z dzikim zachodem, to wypisz wymaluj współczesny western wzdychający do archetypicznej formuły bym właśnie opisywał. Tu jednak akcja toczy się w bliżej nieznanej niedalekiej przyszłości, w Ameryce Południowej, dokładnie w zachodniej części regionu Pernambuco. Poza tym można by doszukać się w idei przewodniej (długo niezdradzanej) kwestii politycznych i znaczących nawiązań o charakterze etnograficznych, więc sprawa nie jest taka prosta, a sięganie do inspiracji aż tak banalne. Poza tym dużo w pomyśle realizacyjnym więcej pożyczonych części składowych z innych filmowych stylistyk jest myślę, a co gorsza ten miszmasz sprawia też poniekąd wrażenie bazującego na naturalnie przestylizowanym quasi slasherowym żarcie i komedii absurdu. Lecz mimo wzbudzających konsternację dziwactw i krwawej jatki stanowiącej wizualną atrakcję dla fanów kina niższego sortu, to trudno nie dostrzec powagi w głębi i wartościowego wydźwięku merytorycznego skomplikowanej fabularnej zagwozdki – powtarzam, bez względu na te kozaczące korzystanie z mniej poważnych konwencji. Stąd przewrotny wielce to dramat, tężejący z każdym kolejnym kwadransem, pobudzany niedopowiedzeniami i nawiązaniami do mistycyzmu. Rozbudowany wieloma zaskakującymi zwrotami, sięgający do tematu współczesnej agresywnej ekonomii/nierówności społecznych, konfrontacji modernizmu z tradycją i sfinalizowany dodatkowo dostarczającym mocno oddziałującego na emocje dość nietuzinkowym twistem. Rozpocząłem tekst kontrowersyjną prowokacją, zakończę go szczerą refleksją. :) Nie będąc zdeklarowanym fanem kina za wszelką cenę poszukującego, kina które proponuje częstokroć trudną w odbiorze, bo ciężkostrawną jazdę bez trzymanki i siłą rzeczy przynosi wreszcie coś nowego na bazie grzebania w worze z dodawanymi od ponad stu lat inspiracjami, to moja ocena Bacurau jest bliska maksymalnej. Nie dlatego że wszystko mi tu idealnie współgrało, ale dlatego, iż to, co zobaczyłem zwyczajnie mnie na ponad dwie godziny bez chwili dekoncentracji przykuło do telewizora. 

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Dool - Summerland (2020)




Sprawa z dźwiękami kreowanymi przez holenderski Dool jest zarazem prosta, jak i na tą jej na pierwszy "rzut ucha" słyszalną banalność formuły zaskakująco skomplikowana. Chłodna analiza zawartości drugiego w ich karierze długograja nie wchodzi w grę, gdyż muzyka to oddziałująca w całości na emocje - daleka od wirtuozerki i pogoni za eksperymentami formalnymi. Problem i walor w zasadzie tkwi w tym samym, a paradoks w odczuciach i w osobistym stosunku do Summerland odnajduję w oczywistych skojarzeniach ze sceną lat dziewięćdziesiątych, na której przez czas prawie dekady królowały metalowe bandy muśnięte gotykiem. Awers (czytaj to co natychmiast słychać w architekturze całości), to właśnie bezpośrednia chwytliwość na emocjonalnej bazie oparta i skojarzenia z zarówno dominującą w tym nieco już dzisiaj zapomnianym nurcie sceną fińską, także po części holenderską jak i przykładowo włoską, gdzie wysoką pozycję swego czasu zajmowały bandy pokroju Lacuny Coil. Rewers to natomiast w oczywistości przemycone nieoczywistości i wyjątkowo sprawnie przefiltrowane całkiem szerokie inspiracje, dzięki którym Summerland to sporych rozmiarów paleta barw, ale ograniczona jednako do jednego rodzaju nastroju. Króluje świadoma ciemność o romantycznej proweniencji i nawet jeżeli muzycy Dool na szczęście nie prezentują się książkowo niczym czarne mewy, to czerń w jakie oblekają siebie i swoje kompozycje sytuuje ich pośród gotyckiej muzycznej natury. Numery posiadają własną odrębność i nie są automatycznymi półklonami wcześniej zaindeksowanej piosenki, a i ich linie melodyczne da się zarazem z łatwością zanucić, lecz przebojowość to nie tak prostacka by się wstydzić na nią podatności. Chociaż przyznam iż do momentu poznania Dool myślałem, że lata temu wyleczyłem się z Lacuny, a tu taka niespodzianka. :) Gdyby wkroczyli na scenę ćwierć wieku temu, byliby w czubie sprzedaży jednego z ówcześnie dominujących graczy. Katalog Century Media przyjąłby ich z troską i zapewnił z rozmachem skrojoną promocję. Dzisiaj to chyba jeszcze nie czas powrotu metalowo-gotyckiej mody, ale rzecz jasna mogę się mylić. Fajnie przecież byłoby dla Dool stać się forpocztą trendu bazującego na sentymencie. Trochę im tego jako wychowany na takich najtisach życzę.

niedziela, 16 sierpnia 2020

Frankie (2019) - Ira Sachs



Leniwa obyczajówka, która w założeniu miała być dramatem. Z zacną bardzo obsadą, ale bez większej temperatury zawartej w scenariuszu. Z natchnionymi dialogami i niezwykle uroczymi lokacjami, ale bez zaskarbiającego uwagę wewnętrznego pulsu. Tutaj coś (umówmy się) a'la akcja rozwija się szczególnie wolno i widz ze statycznych ujęć dowiaduje się o dramacie i tajemnicach relacji bohaterów. Letni klimat pory roku i letni też klimat emocji współgra znakomicie, lecz obraz jako złożona całość jest aż tak subtelny, że zwyczajnie smętny, przez co trudno mi docenić jego walory, które jestem w stanie przyjąć, iż niezaprzeczalnie pewnie posiada. Musiałby tylko trafić na w odpowiedni sposób uwrażliwionego widza, nie wykluczam też że zasadniczo o innej płci. Być może Ira Sachs chciałby jak Woody Allen, ale w moim odczuciu te kontemplacje jego współautorstwa są zdobne niestety wyłącznie w mielizny i tak jałowe, że trudno im się przełożyć na silne emocje. 

czwartek, 13 sierpnia 2020

Deep Purple - Whoosh! (2020)




Whoosh! okazuje się poniekąd mokrym snem fana każdego niemal okresu z bogatej ponad półwiecznej kariery głębokiej purpury. Albumem który wiadomo, brzmieniowo staje na wysokości zadania i równa najwyższym współczesnym standardom producenckim. Wypieszczona aż nadto to laurka, którą sobie samym przygotowali mega doświadczeni scenicznie muzycy. Zawiera ona wbrew zabobonom trzynaście różnorodnych wielce kompozycji - takich megalitycznych dźwiękowych konstrukcji, mimo iż sięgających do własnych inspiracji dalekich od surowej prezencji, ale i nawiązań do okresu fascynacji progresywnymi ambicjami czy nawet omal symfonicznymi pasażami (czytaj popisami wirtuoza klawiszy), a ogólnie to po prostu maksymalnie uprzebojowionym i w liczne ornamenty zdobnym heavy-rockiem. Krążek przyznaje jest wielowymiarowy i wielobarwny, posiadający także cechy całkiem zgrabnie zaaranżowanych tendencji eksperymentatorskich oraz fajnie osiada w świadomości i zwyczajnie chce się do niego wracać. O tym wszystkim z pewnością już napisały lub lada moment napiszą wszystkie liczące się serwisy muzyczne, zatem nie mam zamiaru teraz rozkładać numerów na części pierwsze, a poza tym nie mam śmiałości tego robić zważając na status ich autorów i moją nadal skromną wciąż wiedzę muzyczną (ja się wciąż osłuchuje, wciąż się uczę!). Chciałbym tylko publicznie posypać głowę popiołem i zaznaczyć ponad wszelką wątpliwość, iż Whoosh! mimo iż wciąż podobnie jak kilka poprzednich płyt Purpli może irytować archaicznymi aranżami (te eksperymenty to przecież takie granaty hukowe, czyli wiele hałasu o nic), to zaskakuje energetycznym sznytem i naprawdę przyzwoitą formą wokalną Gillana. Tak więc byłem sceptyczny, a okazało się iż to krążek całkiem apetyczny. :) Oby starszych Panów fart chronił od tej pieprzonej covidowej zarazy i im się chciało, chociaż ciało by współpracy odmawiało! God Save Deep Purple!

środa, 12 sierpnia 2020

Babyteeth / Zęby mleczne (2019) - Shannon Murphy



Niewątpliwie Babyteeth (doskonale metaforyczny skądinąd tytuł) jest projektem intrygujący, z silnym posmakiem niezależnego kina i godnymi festiwalowych laurów ambicjami. Niewątpliwie dodatkowo temat potrafi pobudzić wyobraźnię, szczególnie gdy widz rodzicem wchodzącej w trudny okres adolescencji nastolatki. Z tym że konfrontując wszelkie entuzjastycznie recenzje z efektem całościowym pracy sztabu dowodzonego przez Shannona Murphy'ego, ja przynajmniej nie wpadam w szał wyłącznie komplementów wystrzeliwania. Myślę że brakuje tu solidnego jednego, a najlepiej dwóch trzech interwałów, zakrętów w scenariuszu, które podniosłyby emocje na wyższy niż tylko letni level. Bez nich prowadzona narracja jest nieco nużąca, a nawet jeśli fabuła i zawarty w niej rozwój "akcji" dopinguje do zadawania pytań i oczekiwania gdzie/dokąd te wydarzenia bohaterów zaprowadzą, to bez silniejszego emocjonalnego uderzenia samo świetne aktorstwo i poruszona problematyka nie zagwarantowały przeżycia ponad poprawnie interesującego. Ale to opinia maksymalnie subiektywna, opinia widza ze względnie nikłym obyciem z kinem dalekim od mainstreamowego - bo dziwaczącym dla przede wszystkim wzniosłej reżyserskiej idei. To jednak nie będzie koniec opinii, bo przyznaję, że się dotychczas droczę! Paskudnie się droczę, bo ten potwornie poruszający dramat przez pierwszą (umownie wstępną) godzinę paskudnie droczy się ze mną, a ja nie cierpię takich podpuch, gdy ostatecznie wzruszenie odbiera mi łatwość oddechu. Toż to przyznaję właśnie, iż jestem na koniec w wielkim szoku, bo przecież trzeba by być głuchym i ślepym, by nie dostrzec jak przenikliwie dojrzały i wyczerpująco prawdziwy jest to dramat – uprę się, bez względu na szczególnie w pierwszej części jego zwodniczy charakter. Taką już Shannon Murphy wraz z Ritą Kalnejais (autorka scenariusza) koncepcję sobie wymyślili i brawa w sumie dla nich, że harmonijnie te dwie fazy budowania relacji postaci z widzem ze sobą skleili. Początkowa pretensjonalność (siląca się za wszelką cenę na oryginalność), która na starcie mnie (wtedy jeszcze nieświadomego) drażniła, dla dobra wstrząsającej dramaturgii (były radości i smutku interwały i te interwały targały) od połowy przestaje mieć znaczenie, by w finale  rezonującym realizmem cierpienia rozrywać człowieka na setki bolesnych strzępów i bez cienia przesady pozwolić już bez (nie na miejscu tutaj) droczenia orzec, iż jest to jeden z najdotkliwiej i najszczerzej poruszających filmów o "nim wyjdą wszystkie zęby stałe" umieraniu. 

P.S. „Gdy zegar tyka, zamknijmy oczy i czujmy” – łatwo powiedzieć!

wtorek, 11 sierpnia 2020

Lillian (2019) - Andreas Horvath



Tragicznie zakończona podróż tytułowej Lillian, pomimo klamry w postaci symbolicznej dedykacji, to dla reżysera jak myślę tylko pretekst by przeprowadzić dogłębną wiwisekcję współczesnego stanu kolosa na glinianych nogach, czyli Wielkich Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Obrazowa i złożona z quasi dokumentalnej, wręcz poniekąd reportażowej techniki ekspozycji produkcja. Zupełnie pozbawiona dosłownej artykulacji analiza odbywająca się przez pryzmat dominującej w USA powierzchniowo prowincji. Użyte przez kompletnie mi nieznanego austriackiego reżysera środki wyrazu są doskonale spasowane z założoną formą - surowe i idealnie korespondujące ze smutnym wnioskami płynącymi z tej jak już podkreśliłem wartościowej, choć okrojonej wyłącznie do jednej strony medalu alegorycznej krytyki. Ameryka jego oczami jest bogobojna i żyjąca w obsesji kaznodziejstwa. To też między innymi Ameryka porzuconych weteranów wojennych, paradnie kroczących dla pobudzenia patriotycznych emocji wyłącznie przy okazji świąt narodowych. Ameryka przaśnego country music i leciwych pickupów. Ameryka wielkich przestrzeni i ciasnych umysłów. Ameryka prostych uciech i wzniosłych idei. Ameryka symbolizowana małymi fizycznymi przedmiotami i wielkimi duchowymi kontekstami. Ameryka dzikiej przyrody i ekstremalnych warunków przetrwania. Właściwie w skrócie to wyłącznie ziemia przygnębiających paradoksów. To pierwszy, a może drugi poziom? Ponad nim jesteśmy niemymi obserwatorami osobistego dramat bohaterki - jej naiwnością i desperacją zawinionego upadku, podsycanego mitami nadziei i przeżywanego nota bene w kraju wielkich możliwości. Ponadto sznyt narracyjny to pewien fenomen, gdyż bohaterka przez cały film uparcie milczy, a i tak mimo rezygnacji z bezpośredniej komunikacji i popularnych w tego rodzaju opowieściach retrospekcji, dowiadujemy się o jej życiu wystarczająco wiele. Domyślamy się motywacji i celu tkwiącego u podstawy podjętych działań, odpędzając wszelkie pokusy powiązane z ocenami. Istotne w konstrukcji, jeśli nie dominujące w tym minimalistycznym obrazie ogołoconym z klasycznych dialogów są komentarze docierające do widza czy to z radia, telefonicznych rozmów czy innych dyskusji przypadkowych maksymalnie naturalistycznych bohaterów drugiego czy dalszego jeszcze planu. To te z tła informacje budują właściwe konteksty, bez których pozostałby wyłącznie niepełny klimat grozy i potężnie przemawiające do wyobraźni sugestywne zdjęcia i muzyka. Monotonny i przygnębiający, a mimo to niezwykle interesujący i z pewnością pozostający w pamięci obraz mega zdyscyplinowani Austriacy z udziałem (i tu akcent) polskiej aktorki nakręcili.

sobota, 8 sierpnia 2020

Ulver - The Assassination Of Julius Ceasar (2017)

Na starcie wypada się wytłumaczyć, dlaczegóż to (czasami nie bez znaczenia opinia niejakiego NTOTR77) w tym przypadku odnośnie jedenastego albumu bardziej poważanego w metalowym niż w szerokim muzycznym świecie znanego Ulver pojawia się z tak wyraźnym poślizgiem. To zasadniczo proste, bo raz - do tej pory nie znalazła się na stronach tego bloga żadna inna refleksja względem ich płyty. Bo dwa -  Ulver znając i próbując zrozumieć twórczość ekipy Kristoffera Rygga zawsze musiałem wywiesić białą flagę. Black metalowe początki nigdy nie wstrzeliły się w moje osobiste gusta, a awangardowe ambientowe rozkminy chwilami może gdzieś wzbudzały zainteresowanie, lecz całościowo żadna z płyt nagranych w tej stylistyce nie przyciągnęła uwagi na stałe - najczęściej męcząc mnie okrutnie. Nawet powracanie do czasów Blood Inside - Shadows of the Sun - Wars of the Roses (gdyby większa upartość piszącego te słowa mogłyby wkręcić, a może nawet awansować Ulver do subiektywnej czołówki), nie zrobiło finalnie na mnie tak znakomitego wrażenia jak właśnie "Cezar". Tyle że wówczas w roku 2017-tym uznałem iż poczekam aż Rygg wykona kolejny krok i da szansę na szerszą w konteksty ocenę - bo nie tylko ograniczoną do jednego albumu z ejtisowymi inspiracjami przefiltrowanymi znakomicie przez jego muzyczną erudycję. Nie mam jeszcze też teraz wiedzy całościowej co do czającej się już za rogiem nowej porcji dźwięków, ale z tego co słyszałem konfrontując się z trzema dotychczas odkrytymi z talii kartami, to charakter Flowers of Evil nie będzie odmienny od "Cezara". Nie ukrywam, jestem happy - w to mi graj itp. :) Gdyż co jak co, ale ambitna, aczkolwiek nie porzucająca chwytliwości współcześnie nagrywana (miodzio brzmienie) elektronika kręci mnie ogromnie, a takie m.in. formacje jak The Black Queen, Crosses czy fenomenalny Algiers goszczą na play liście M. bardzo często. Tak więc miejsce dla Ulver w tym stylistycznym ubranku mam zarezerwowane i jeśli tylko Norwegowie zechcą rozwijać się w tym kierunku będę z radością ich gościł i wraz z Krzysiem śpiewał atmosferyczne refreny. Odbijając jednak nieco do kwestii szczegółowych, a w ogóle do głównego tematu, to dla osób których wiedza o zawartości The Assassination Of Julius Ceasar dotąd zerowa donoszę, że osiem kompozycji opakowanych w bardzo gustowną kopertę nawiązuje do modnych obecnie brzmień syntezatorowych. Koniunkturalizm pełną gęba powiecie i ja się z tym przekonaniem zgodzę dodając, że łykam taką przebiegłość bez popitki jeśli słyszę po prostu świetnie skomponowane i nagrane piosenki, a w ich charakterze odnajduję pasję. Ponadto one w żadnym razie banalne, bo ejtisowe mocno "spopowiałe" electro w wykonaniu Ulver ma w sobie sporo intrygujących pomysłów i zamiast do wykorzystania w dyskotece, bardziej pasuje do mega klimatycznych występów w elitarnych salach koncertowych. Bowiem Ulver idąc w radiową przebojowość nie stracił mym zdaniem ambitnego ducha. Zatem jeśli ponad trzydzieści lat temu marzyliście by zarazem zobaczyć na żywo Bad Boys Blue, Alphaville i Depeche Mode, kiedy ci pierwsi i drudzy po kilku latach stali się wstydliwą szczeniacką fascynacją, a trzeci do dzisiaj waszą uwagę potrafią przykuć, to śmiało łapcie krążek grupy, która na początku lat dziewięćdziesiątych grała prymitywny black metal? Nie wstydźcie się - to dobry czas dla syntezatorów. :)

piątek, 7 sierpnia 2020

Le mystère Henri Pick / Tajemnica Henriego Picka (2019) - Rémi Bezançon



Sama w sobie w szerokim kontekście filmów znakomitych, to ta produkcja zasadniczo może nie ekscytuje, bowiem jest książkowo wstrzemięźliwa, ale w kategorii intrygującej obyczajówki na niedzielne leniwe popołudnie i z całkiem zgrabnie oryginalną tajemnicą przemyconą w fabule mieści się w kategorii historii w chwili lenistwa na kanapie wartych uwagi. Co najbardziej prócz pomysłu zawartego w scenariuszu może się podobać, to proste aczkolwiek subtelne prowadzenie narracji, ciepła formuła opowiadania, malownicze plenery z czarująca architekturą (szczególnie ta bretońska) i wreszcie sama artystyczna maniera z bibliofilskim szlifem. Najwięcej jednak w sensie sympatycznego odbioru w moim odczuciu zależy tutaj od tła. Tła  muzycznego, które fantastycznie łączy znane klasyczne w formie motywy z lekkiego intelektualnego kina komediowego z udanymi fragmentarycznymi próbami włączenia do ścieżki pomysłów mniej banalnych - zaskakująco nietuzinkowych dźwięków właściwie przykuwających uwagę i podkręcających atmosferę rozbudowywanej konsekwentnie tajemnicy. Ponadto nawet jeśli nie ma w nim jako w produkcji poniekąd familijnej ambicji zostania przebojem kin czy platform udostępniających kino, to zasługuje na co najmniej średnio entuzjastyczną ocenę, co powyżej użytymi znakami tworzącymi słowa i w miarę sensowne zdania (he he), chyba dałem do zrozumienia?

czwartek, 6 sierpnia 2020

Airbourne - No Guts. No Glory. (2010)


Zamykam w tym momencie "ambitny" projekt umieszczenia na stronach NTOTR77 kompletu maksymalnie subiektywnych opinii odnośnie dotychczas wydanych krążków australijskich epigonów australijskiej legendy. :) Dokonam tego w stylu jednoznacznie zbieżnym z formą stylistyczną w jakiej bohaterowie niniejszego tekstu umieścili wszystkie pięć do dnia dzisiejszego nagranych albumów, a ponadto dodam (bo to też w tym kontekście na miejscu) co nieco głupkowatego poczucia humoru. Gdyby nie odrobinę szerszy wstęp i za moment na finał wciśnięta osobista trauma (sprzed już cholera niewiarygodne że dekady), quasi recenzja drugiego krążka mega luźnych chłopaków w mega obcisłych jeansowych gaciach zamknęłaby by się w jednozdaniowym stwierdzeniu o charakterze porównawczym, że krążek z roku 2010-ego nie różni się zasadniczo od płyty debiutanckiej, tak jak numery z trójki wrzucone na dwójkę i z czwórki na trójkę, a także piątki na jedynkę itd., nie zmieniłyby nawet o jotę ich bezpretensjonalnego charakteru, tudzież rzecz jasna formuły. Innymi słowy jeśli ktokolwiek miałby życzenie dowiedzieć się ode mnie akurat więcej na temat dźwięków granych przez Airbourne, to odsyłam do archiwum bloga, gdzie odnajdzie całkiem "zgrabnie" zredagowane refleksje odnośnie wydawanych z regularnością godną grubszej idei albumów w postaci Runnin’ Wild (2007), Black Dog Barking (2010), Breakin' Outta Hell (2016) i Boneshaker (2019). Przeczytacie zrozumiecie, posłuchacie potupiecie rytmicznie nóżką. :) Jeśli odczuliście iż obiecałem wam po drodze jakiś ciekawy finał, to sorki za w błąd wprowadzenie. Fajerwerków się nie doczekacie, tylko informację uzyskacie, że mój większy sentyment w postaci zakorzenienia w pamięci okresu wydania No Guts. No Glory. wiąże się z wydarzeniem przełomowym, jakim przenosiny z M2 do M4, a ta trauma o której wspomniałem powiązana z oczekiwaniem w blokach na decyzję kredytową łaskawego banku, z którym już wkrótce zakończę (jak to w umowie zostało w liczbach zapisane) przede wszystkim dla Panów Prezesów owocną współpracy. Dziękuję za uwagę, kłaniam się nisko. :)

środa, 5 sierpnia 2020

Black Pistol Fire - Deadbeat Graffiti (2017)




Desant blues-rockowych duetów trwa w najlepsze. W osobistym węższym zainteresowaniu trzy w takiej skromnej konfiguracji personalnej funkcjonujące grupy, w szerszym kolejnych kilka. Dwóch gości, jeden okłada dość ascetyczny zestaw perkusyjny, drugi dierży wiosło i udziela się wokalnie. Royal Blood, The Blue Stones, no i Ci obecnie najpopularniejsi, lecz jak podpowiadają mi subiektywne słuchowe odczucia jednak nie najwyżej punktowani pod względem wartości muzycznej, czyli The Black Keys. Do tej elity właśnie wbili Black Pistol Fire, ale zanim dotarło do mnie, że nie mogę tej rekomendacji przyjaciela lekceważyć odrobinę wody w rzekach upłynąć musiało. ;) Co się jednak odwlecze to nie uciecze i kręci się właśnie intensywnie na zmianę Deadbeat Graffiti z  Don't Wake the Riot (na resztę też przyjdzie pora), w oczekiwaniu na kolejny materiał sygnowany trójczłonową nazwą. Sporo właśnie w necie singli nowych, które zakładam znajdą wkrótce swoje właściwe miejsce na świeżym longu Kanadyjczyków. Póki co jednak należy łącząc czystą rockową (znaczy bezpretensjonalną ekscytację) z odsłuchów Deadbeat Graffiti, z zimną (znaczy detaliczną analizą jej zawartości) wydać subiektywny werdykt co do miejsca pośród wymienionych ekip oraz właściwości ich muzyki. W ogólności to emblematyczni przedstawiciele blues-rocka, ale pewnie na dłużej bym nie zatrzymał się obok ich dyskografii, gdybym mógł ich określić wprost jako kalkę któregoś z powyższych duetów. Ten sam gatunek, ale jednak nieco inne punkty ciężkości. Tak więc BPF widzę w estetyce pogrążonej na całego w retromanii (nawet w tradycji bluesowych herosów), mimo że w kwestii soczystości i wyrazistości brzmienia i wykorzystania obecnych możliwości realizacji dźwięku niczego co właściwe sobie nie odmawiają. Jest jednak w tym co słyszę na Deadbeat Graffiti pewien rodzaj ascezy, a pisząc precyzyjniej tkwi ona w mym przekonaniu nawet nie w samym oczywistym ograniczeniu instrumentarium, ale w oczyszczeniu aranżacji z nadmiernej ilości dodatków, na rzecz wręcz porywającej energii płynącej z rozumienia czym jest kapitalny groove i flow wydobywany dzięki fantastycznej technice użytkowej i wyobraźni z tak minimalistycznej formuły. To też poniekąd wspólna cecha szczególnie dwóch w pierwszej kolejności wymienionych przeze mnie formacji, że pisanie kapitalnych numerów o fantastycznie chwytliwej melodyce i wykorzystanie w tym celu szerokiej wyobraźni przychodzi tym artystom wyjątkowo łatwo. Ponadto każda z nich ma w składzie fenomenalnego wokalistę, a akurat Kevin McKeown dodatkowo prócz świetnej łapy do linii wokalnych i naturalnie ciepłej barwy posiada cechę którą wręcz łobuzerska szczeniacka chrypka, którą ostatnio w tak urokliwym wykonaniu słyszałem na albumach Mother's Cake. Polecam gorąco odsłuchy, tak pomiędzy nadąsanymi quasi jazzmanami, a ekstremalnymi szatańskimi wyziewami. :) 

wtorek, 4 sierpnia 2020

Wolfmother - Wolfmother (2005)




Swego czasu (a było to grubo ponad dekadę temu) lider Wolfmother miał w zespole skład i nie szedł ostro po bandzie w megalomaniackim poczuciu osobistej sprawczości, nagrywając krążki tak jak obecnie to czyni z partyzanta i cholera wie z kim. Może jednak się mylę, bowiem nadążyć za tym niewątpliwie utalentowanym, ale przede wszystkim ekscentrycznym artystą już od pewnego czasu się systematycznie nie staram - więc i cholera go wie?! Jakość tego co współcześnie potrafi wysmażyć bywa tak samo skrajnie nierówna, jak też niestety pozbawiona zwyczajnie sensu. Natomiast wówczas (czyli rzecz odnosi się do 2005 roku) wypłynął Australijczyk z impetem na szerokie rockowe wody wraz z podpisaniem kontraktu z majorsem, który nie znając specyficznego retro rockowego terytorium, jakimś cudem błądząc z porównaniami (Black hehe Sabbath) zdołał na tyle by zażarło nazwę wypromować i wbić w świadomość rockersów - korzystając rzecz jasna z waloru przebojowego singla Woman, wałkowanego intensywnie i w promocji dopomagającego. Oddając minimalną sprawiedliwość hucznym rozkminom, iż na debiucie Wolfmother słychać echa twórczości legendy z Birmingham (ich gramatura przecież uprę się mała), dodam że tak samo co nieco tu słychać stylu większości sławnych ekip hard rockowych z przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - w tym nawet takich ekscentrycznie odjechanych rockowo-folkowych tworów jak Jethro Tull (fujarki, piszczałki i ten tego :)). Bowiem trzeba zaznaczyć, iż debiut grupy Andrew Stockdale'a, to pomimo oczywistych odniesień do klasyków - przedstawicieli oryginalnej fali, dzisiaj nazywanej retro rockową, to album znacznie bardziej pojemny w inspiracje i jak na standardy dzisiejszego retro nurtu znacząco eklektyczny. Od skromnych akustycznych aranżacji, używania momentami folkowych ingredientów, przez rozbudowane kompozycje sięgające po progresywne, czy nawet psychodeliczne klawisze, po gustownie zaaranżowane przebojowe rockery - czy też ostry post punkowy strzał w postaci wstępu do Apple Tree. Kawał świetnie żrącego materiału Stockdale z ówczesnymi partnerami na debiut wcisnął i żałuję tylko, że potencjał tkwiący w nim tak naprawdę tylko na drugiej płycie został jeszcze w pełni zagospodarowany, bo dalej tak jak powyżej napisałem bywało różnie, czasem kwadratowo, czasem podłużnie. Na s/t i Cosmic Egg mielizn nie dostrzegam, co do reszty krytyczne uwagi zdążyłem już kiedyś na blogu umieścić. 

P.S. Jeszcze jedno, bo to istotne. Jako szalikowiec Mike'a Pattona donoszę, że akurat z jego przed laty wyartykułowaną bezpośrednio oceną "wolfmotherowej" nuty się nie zgadzam! Kumaci temat znają, pamiętają jak Mr Patton darł z niej łacha. :)

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Tess (1979) - Roman Polański



Jeden z mniej wypromowanych, a nawet zakładam najmniej znany, a z pewnością ogólnie popularny film Polańskiego. Obraz produkcyjnie spektakularny, bowiem urzekający dopracowaną scenografią i rozmachem wykonanej pracy przez speców od kostiumów i charakteryzacji. Wizualnie bez wątpienia majstersztyk, bowiem trudno nie docenić uchwyconych doskonale ręką operatora architektonicznych pereł, przepięknych pejzaży i olśniewającym panoram. Tyle, że mając do czynienia z gatunkiem filmu określanym potocznie jako melodramat kostiumowy (tym bardziej kiedy pod jego skrzydłami przemyca się ambitny temat o charakterze społeczno-kulturowym, jak doświadczyłem przez ponad trzy godziny projekcji o zerowym potencjale rozrywkowym), to na większy potencjał komercyjny nie można było liczyć. Krytyka profesjonalna w takiej sytuacji zazwyczaj film docenia, lecz publiczność już tak łaskawa częstokroć nie jest, więc znajomość w szerszym kontekście dzieł bardziej atrakcyjnych staje się naturalnie znikoma. Jestem wśród tej grupy widzów, którzy nieskromnie pisząc nawet więcej niż ponadprzeciętną wiedzę kinową posiadają (jednak do miana konesera sztuki filmowej najwyższych lotów poprzeczek do pokonania przede mną jeszcze kilka :)), to uczciwie zaznaczam, iż dopiero teraz znalazłem czas i skorzystałem z okazji, aby z rozbudowanym konceptem Tess się zapoznać i myślę, że to jedna z tych niewielu produkcji dość nietypowych dla stylu Polańskiego. Przynajmniej ja nie dostrzegam w obrazie z 1979 roku jakiejś dominującej roli charakterystycznych sztuczek naszego mistrza, jakie miałyby być udziałem fabuły i idei kryjącej się za koncepcją stworzenia dzieła o wysokim współczynniku wzruszenia. Bywało (od wielkiego dzwonu oczywiście ;)), że Polański dryfował pośród dość nadętych, a przez to czasami nudnawych pomysłów, ale nie znam przypadku by aż tak na potrzeby ambicjonalne rozmemłał scenariusz. Ponad 180 minut obserwacji wieloletnich tragicznych losów wiejskiej kobiety, która staje się ofiarą bezwzględnych norm społecznych i nieprzychylnych splotów okoliczności, to doświadczenie dla mnie przynajmniej potwornie wyczerpujące. To trudne zwyczajnie, by tą smętną historię przeżywać nader emocjonalnie, bowiem powinna ona być odczytywana przez pryzmat ówczesnej purytańskiej, skrajnie patriarchalnej obyczajowości, której znaczenie współcześnie naturalnie rożne i dla mej mentalności nieosiągalne. Ciężko mi z niewymuszoną napastliwą ckliwością zrozumieć z dzisiejszej perspektywy absurdalne wybory bohaterów. Może jestem nazbyt w ocenie surowy, ale ponad walory czysto artystyczne chciałby aby film mnie dotykał, a niestety mimo wyrozumiałego nastawienia i ochoty by dać mu szansę tego nie uczynił. Stąd ta malownicza XIX wieczna historia, podoba/spodoba się miłośnikom Nocy i dni, czy innych tego rodzaju wzruszająco podniosłych obrazów. Nie mnie, nawet jeśli rozumiem tragiczne tło motywacji jaka stała za decyzją o ekranizacji powieści Thomasa Hardy'ego. 

sobota, 1 sierpnia 2020

Phoebe Bridgers - Punisher (2020)




Tak się dla mojego dobra i za sprawą mojej (tak naprawdę myślę :)) dojrzałości jako słuchacza stało, iż od czasu pewnego (czasu całkiem już długiego) nie dostrzegam niemal żadnych ograniczeń co do tego czego słuchać mi wypada, kiedy jest się kojarzonym z mniej lub bardziej, ale jednak przede wszystkim brutalnym gitarowym graniem. Stąd w orbicie zainteresowania mojego (przez lata zbierania doświadczeń podczas odkrywania szerokich muzycznych przestrzeni kształtowanego) współegzystują akty ekstremalnej dźwiękowej kreacji, z muzyczną delikatnością o zwiewności i lekkości z podusi piórka. :) Nie ma w tym jakiejkolwiek wewnętrznej sprzeczności, pozbawione jest to także znamion braku zdecydowania, bądź patologicznej wręcz labilności, bowiem jeśli natura moja nie wyklucza odczuwania poczucia przyjemności tak podczas odsłuchu krążków TDEP (The Dillinger Escape Plan), tudzież Bloodbath i innych "szarpidrutów", tak samo jak albumów nawróconych na subtelności dawnych liderów sceny metalowej (Anathema, Katatonia), to dlaczego miałbym udawać (gorzej wstydzić się), że takie emocjonalne perełki jak jedynka i dwójka Phoebe (tak Fibi :)) Bridgers pozwalają mi odpływać do krainy dźwiękowych rozkoszy równie skutecznie. Nie ma obecnie takiej siły bym z katalogu moich ulubieńców wyrzucił płyty między innymi Kovacs, Lorde, bądź Hoziera. Nikt nie wmówi mi iż Of Monsters and Man, Coheed and Cambria, Arctic Monkeys (i dalej wszystko od Sasa do Lasa), kończąc na przykład na kapitalnych punkowcach z Idles, czy innych klasykach death metalowych, nie może ze sobą współistnieć jako moja fascynacja. Albo człowieku czujesz dany dźwięki i on podnosi ci włosy na przedramieniu, albo są one ci całkowicie obojętne! Kwestii trzeciej drogi, kiedy słuchasz tego co ci współcześni kreatorzy gustów powszechnych wciskają i masz podnietę z roli masowego konsumenta produktów półsezonowych nie ma sensu nawet podnosić. Wybór twój, nie moja sprawa! Chcę tylko przy okazji nałogowego obcowania z Punisher dać do zrozumienia, iż jestem taki mega zajebisty, a eklektyzm to mój blogowy pseudonim! Natomiast z pełną powagą, gdy jednak nieco kącik ust wykrzywia mi się w szczwanej przekorze donoszę, że tak jak debiut Fibi zasługiwał na mały ołtarzyk, tak jego sukcesor na podobnie entuzjastyczne przyjęcie sobie zasłużył. Folkpopowa Kalifornijka, to we współczesnym mainstreamowym wszechświecie muzycznym rodzaj antidotum na plastikową tandetę. Prawdziwe zjawisko nawiązujące w nowoczesnym wydaniu do największych artystów uduchowionej nuty. Bez formalnych granic, z ogromną wyobraźnią, przepięknie budowanym klimatem i z porywającą głębią zaaranżowanej przestrzeni. Niespiesznie z każdą nutką wbitą idealnie w punkt, genialny kameralny, a zarazem przebojowy (trzeba tylko dać mu trochę czasu i osobistego zaangażowania) album Panienka nagrała. Zbiór arcydziełek który kiedy trzeba kołysze, a kiedy należy buja. Przyznam jeszcze (bo jest okazja), nawiązując do drugiego segmentu blogowych rozważań, że nuta taka popycha moje myśli w kierunku odświeżenia pewnego obrazu braci Coen. Kumaci rozkminią w mig. :)

Drukuj