Swego czasu (a było to grubo ponad dekadę temu) lider Wolfmother miał w zespole skład i nie szedł ostro po bandzie w megalomaniackim poczuciu osobistej sprawczości, nagrywając krążki tak jak obecnie to czyni z partyzanta i cholera wie z kim. Może jednak się mylę, bowiem nadążyć za tym niewątpliwie utalentowanym, ale przede wszystkim ekscentrycznym artystą już od pewnego czasu się systematycznie nie staram - więc i cholera go wie?! Jakość tego co współcześnie potrafi wysmażyć bywa tak samo skrajnie nierówna, jak też niestety pozbawiona zwyczajnie sensu. Natomiast wówczas (czyli rzecz odnosi się do 2005 roku) wypłynął Australijczyk z impetem na szerokie rockowe wody wraz z podpisaniem kontraktu z majorsem, który nie znając specyficznego retro rockowego terytorium, jakimś cudem błądząc z porównaniami (Black hehe Sabbath) zdołał na tyle by zażarło nazwę wypromować i wbić w świadomość rockersów - korzystając rzecz jasna z waloru przebojowego singla Woman, wałkowanego intensywnie i w promocji dopomagającego. Oddając minimalną sprawiedliwość hucznym rozkminom, iż na debiucie Wolfmother słychać echa twórczości legendy z Birmingham (ich gramatura przecież uprę się mała), dodam że tak samo co nieco tu słychać stylu większości sławnych ekip hard rockowych z przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - w tym nawet takich ekscentrycznie odjechanych rockowo-folkowych tworów jak Jethro Tull (fujarki, piszczałki i ten tego :)). Bowiem trzeba zaznaczyć, iż debiut grupy Andrew Stockdale'a, to pomimo oczywistych odniesień do klasyków - przedstawicieli oryginalnej fali, dzisiaj nazywanej retro rockową, to album znacznie bardziej pojemny w inspiracje i jak na standardy dzisiejszego retro nurtu znacząco eklektyczny. Od skromnych akustycznych aranżacji, używania momentami folkowych ingredientów, przez rozbudowane kompozycje sięgające po progresywne, czy nawet psychodeliczne klawisze, po gustownie zaaranżowane przebojowe rockery - czy też ostry post punkowy strzał w postaci wstępu do Apple Tree. Kawał świetnie żrącego materiału Stockdale z ówczesnymi partnerami na debiut wcisnął i żałuję tylko, że potencjał tkwiący w nim tak naprawdę tylko na drugiej płycie został jeszcze w pełni zagospodarowany, bo dalej tak jak powyżej napisałem bywało różnie, czasem kwadratowo, czasem podłużnie. Na s/t i Cosmic Egg mielizn nie dostrzegam, co do reszty krytyczne uwagi zdążyłem już kiedyś na blogu umieścić.
P.S. Jeszcze jedno, bo to istotne. Jako szalikowiec Mike'a Pattona donoszę, że akurat z jego przed laty wyartykułowaną bezpośrednio oceną "wolfmotherowej" nuty się nie zgadzam! Kumaci temat znają, pamiętają jak Mr Patton darł z niej łacha. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz