Na starcie wypada się wytłumaczyć, dlaczegóż to (czasami nie bez znaczenia opinia niejakiego NTOTR77) w tym przypadku odnośnie jedenastego albumu bardziej poważanego w metalowym niż w szerokim muzycznym świecie znanego Ulver pojawia się z tak wyraźnym poślizgiem. To zasadniczo proste, bo raz - do tej pory nie znalazła się na stronach tego bloga żadna inna refleksja względem ich płyty. Bo dwa - Ulver znając i próbując zrozumieć twórczość ekipy Kristoffera Rygga zawsze musiałem wywiesić białą flagę. Black metalowe początki nigdy nie wstrzeliły się w moje osobiste gusta, a awangardowe ambientowe rozkminy chwilami może gdzieś wzbudzały zainteresowanie, lecz całościowo żadna z płyt nagranych w tej stylistyce nie przyciągnęła uwagi na stałe - najczęściej męcząc mnie okrutnie. Nawet powracanie do czasów Blood Inside - Shadows of the Sun - Wars of the Roses (gdyby większa upartość piszącego te słowa mogłyby wkręcić, a może nawet awansować Ulver do subiektywnej czołówki), nie zrobiło finalnie na mnie tak znakomitego wrażenia jak właśnie "Cezar". Tyle że wówczas w roku 2017-tym uznałem iż poczekam aż Rygg wykona kolejny krok i da szansę na szerszą w konteksty ocenę - bo nie tylko ograniczoną do jednego albumu z ejtisowymi inspiracjami przefiltrowanymi znakomicie przez jego muzyczną erudycję. Nie mam jeszcze też teraz wiedzy całościowej co do czającej się już za rogiem nowej porcji dźwięków, ale z tego co słyszałem konfrontując się z trzema dotychczas odkrytymi z talii kartami, to charakter Flowers of Evil nie będzie odmienny od "Cezara". Nie ukrywam, jestem happy - w to mi graj itp. :) Gdyż co jak co, ale ambitna, aczkolwiek nie porzucająca chwytliwości współcześnie nagrywana (miodzio brzmienie) elektronika kręci mnie ogromnie, a takie m.in. formacje jak The Black Queen, Crosses czy fenomenalny Algiers goszczą na play liście M. bardzo często. Tak więc miejsce dla Ulver w tym stylistycznym ubranku mam zarezerwowane i jeśli tylko Norwegowie zechcą rozwijać się w tym kierunku będę z radością ich gościł i wraz z Krzysiem śpiewał atmosferyczne refreny. Odbijając jednak nieco do kwestii szczegółowych, a w ogóle do głównego tematu, to dla osób których wiedza o zawartości The Assassination Of Julius Ceasar dotąd zerowa donoszę, że osiem kompozycji opakowanych w bardzo gustowną kopertę nawiązuje do modnych obecnie brzmień syntezatorowych. Koniunkturalizm pełną gęba powiecie i ja się z tym przekonaniem zgodzę dodając, że łykam taką przebiegłość bez popitki jeśli słyszę po prostu świetnie skomponowane i nagrane piosenki, a w ich charakterze odnajduję pasję. Ponadto one w żadnym razie banalne, bo ejtisowe mocno "spopowiałe" electro w wykonaniu Ulver ma w sobie sporo intrygujących pomysłów i zamiast do wykorzystania w dyskotece, bardziej pasuje do mega klimatycznych występów w elitarnych salach koncertowych. Bowiem Ulver idąc w radiową przebojowość nie stracił mym zdaniem ambitnego ducha. Zatem jeśli ponad trzydzieści lat temu marzyliście by zarazem zobaczyć na żywo Bad Boys Blue, Alphaville i Depeche Mode, kiedy ci pierwsi i drudzy po kilku latach stali się wstydliwą szczeniacką fascynacją, a trzeci do dzisiaj waszą uwagę potrafią przykuć, to śmiało łapcie krążek grupy, która na początku lat dziewięćdziesiątych grała prymitywny black metal? Nie wstydźcie się - to dobry czas dla syntezatorów. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz