Tak się dla mojego dobra i za sprawą mojej (tak naprawdę myślę :)) dojrzałości jako słuchacza stało, iż od czasu pewnego (czasu całkiem już długiego) nie dostrzegam niemal żadnych ograniczeń co do tego czego słuchać mi wypada, kiedy jest się kojarzonym z mniej lub bardziej, ale jednak przede wszystkim brutalnym gitarowym graniem. Stąd w orbicie zainteresowania mojego (przez lata zbierania doświadczeń podczas odkrywania szerokich muzycznych przestrzeni kształtowanego) współegzystują akty ekstremalnej dźwiękowej kreacji, z muzyczną delikatnością o zwiewności i lekkości z podusi piórka. :) Nie ma w tym jakiejkolwiek wewnętrznej sprzeczności, pozbawione jest to także znamion braku zdecydowania, bądź patologicznej wręcz labilności, bowiem jeśli natura moja nie wyklucza odczuwania poczucia przyjemności tak podczas odsłuchu krążków TDEP (The Dillinger Escape Plan), tudzież Bloodbath i innych "szarpidrutów", tak samo jak albumów nawróconych na subtelności dawnych liderów sceny metalowej (Anathema, Katatonia), to dlaczego miałbym udawać (gorzej wstydzić się), że takie emocjonalne perełki jak jedynka i dwójka Phoebe (tak Fibi :)) Bridgers pozwalają mi odpływać do krainy dźwiękowych rozkoszy równie skutecznie. Nie ma obecnie takiej siły bym z katalogu moich ulubieńców wyrzucił płyty między innymi Kovacs, Lorde, bądź Hoziera. Nikt nie wmówi mi iż Of Monsters and Man, Coheed and Cambria, Arctic Monkeys (i dalej wszystko od Sasa do Lasa), kończąc na przykład na kapitalnych punkowcach z Idles, czy innych klasykach death metalowych, nie może ze sobą współistnieć jako moja fascynacja. Albo człowieku czujesz dany dźwięki i on podnosi ci włosy na przedramieniu, albo są one ci całkowicie obojętne! Kwestii trzeciej drogi, kiedy słuchasz tego co ci współcześni kreatorzy gustów powszechnych wciskają i masz podnietę z roli masowego konsumenta produktów półsezonowych nie ma sensu nawet podnosić. Wybór twój, nie moja sprawa! Chcę tylko przy okazji nałogowego obcowania z Punisher dać do zrozumienia, iż jestem taki mega zajebisty, a eklektyzm to mój blogowy pseudonim! Natomiast z pełną powagą, gdy jednak nieco kącik ust wykrzywia mi się w szczwanej przekorze donoszę, że tak jak debiut Fibi zasługiwał na mały ołtarzyk, tak jego sukcesor na podobnie entuzjastyczne przyjęcie sobie zasłużył. Folkpopowa Kalifornijka, to we współczesnym mainstreamowym wszechświecie muzycznym rodzaj antidotum na plastikową tandetę. Prawdziwe zjawisko nawiązujące w nowoczesnym wydaniu do największych artystów uduchowionej nuty. Bez formalnych granic, z ogromną wyobraźnią, przepięknie budowanym klimatem i z porywającą głębią zaaranżowanej przestrzeni. Niespiesznie z każdą nutką wbitą idealnie w punkt, genialny kameralny, a zarazem przebojowy (trzeba tylko dać mu trochę czasu i osobistego zaangażowania) album Panienka nagrała. Zbiór arcydziełek który kiedy trzeba kołysze, a kiedy należy buja. Przyznam jeszcze (bo jest okazja), nawiązując do drugiego segmentu blogowych rozważań, że nuta taka popycha moje myśli w kierunku odświeżenia pewnego obrazu braci Coen. Kumaci rozkminią w mig. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz