niedziela, 31 marca 2024

Apocalypse Now / Czas Apokalipsy (1979) - Francis Ford Coppola

 

Film wielka realizacyjna katastrofa, bo podobno (wymienię na jednym wydechu) nadwaga, prawie atak serca i okres zdjęciowym wielokrotnie przekraczający założenia, a jednak finalnie dzieło ikoniczne i jak to w sumie nierzadko bywa, kiedy wszyscy zaangażowani niemal doprowadzeni do ostateczności, to powstaje coś co wykracza poza początkowe wyobrażenia. Wręcz obraz zdumiewający, bo scen tu niemożliwych by nie zostały po seansie zapamiętane w brud i to scen, jakie zgrozy nie szczędzą, a i spektakularnością epicko widowiskową często nie mają sobie w podobnych dziełach równych, choć arcydzieł wojennych kinematografia amerykańska nie poskąpiła, jednak dramatyzm tych najbardziej sztandarowych (Pluton, Urodzony 4 lipca, Ofiary wojny, czy z innej beczki drugo-wojennych majstersztyków) z różnej, zdecydowanie nie groteskowej kategorii. Bowiem Czas Apokalipsy jest poniekąd właśnie groteskowy, bo zwiera w jednym kompletny brak logiki rzeczywistości wojennej, z totalnym realizmem psychologicznych mechanizmów i miesza je dodatkowo w gęstym sosie tak błyskotliwie sugestywnego antywojennego manifestu, jak i tragizmu w połączeniu z komizmem, czy piękna z brzydotą, wymykając się sztywnym najczęściej regułom kina wojennego. Będący luźną adaptacją Jądra Ciemności Josepha Conrada, okazał się kontemplacyjnym majstersztykiem, z porywającymi zdjęciami i ujęciami wstrząsającymi i możliwą do krojenia zawiesiną napięcia i lęku. Studium obłędu o dwóch obliczach, dwóch głównych postaci i chyba nikt nie ma wątpliwości, iż prawdziwy, choć zapewne przesadnie artystycznie mroczny pod względem dziwacznej rzeźnickiej natury obraz wojny od środka. Wojny prowadzonej przez niczym z horrorów błaznów, skrzyżowania cyrku i krwawej łaźni, z idealnie spasowaną epicką wagnerowską i psychodeliczną doorsowo-stonesową nutą. Nie znać wstyd – znać, a nie zrozumieć, bardzo k**** możliwe.

sobota, 30 marca 2024

Człowiek na torze (1956) - Andrzej Munk

 

Andrzej Munk z roku 1956, według opowiadania Jerzego Stefana Stawińskiego u mnie na peron w 2024 wjeżdża i donoszę, że jaka to jest kapitalna pod względem rozwiązywania intrygującej, głębokiej tajemnicy psychologicznej i socjologicznej historia? To też z kultowym głosem i akcentem Kazimierza Opalińskiego dramatyczna jest historia z socrealistycznym (walki o lepsze jutro, zbudowane z ofiary jednostek dla dobra ogółu - kluczowym wątkiem starcia mentalności przedwojennej, przywiązanej do staranności z wymaganiami nowej komunistycznej rzeczywistości). Konfrontacji starego z nowym, które przez pryzmat etyki i moralności, w tragicznych okolicznościach wygrywa oczywiście stare. Niemal gatunkowo thriller, choć ubogi w techniczne środki kameralny, mimo że przecież świadomie użyte pomieszczenia surowe i naturalne oraz zdjęcia lokomotyw w ruchu pełne romantycznej grozy i też myślę o metaforycznym wydźwięku. Suspensu w Człowieku na torze też odrobina, ale więcej doskonałej psychologii postaci, starannie wyeksponowanej wespół z bardzo erudycyjnym wręcz wymiarem spojrzenia na skomplikowane przemiany polityczno-społeczne, w zasadzie anty ewolucyjne. Ludzkiej natury mnóstwo, w specyficznych okolicznościach czasu i miejsca, bowiem to dramat psychologiczny czystej wody z kluczowym dla znaczenia historii morałem. Także obraz ciekawy zapewne dla miłośników historii kolejnictwa, bowiem te wspomniane parowozy i rodzaj romantycznego na nie spojrzenia, też przez pryzmat hobbysty czy z zawodu kolejarza wartościowe. Powiem więcej - uwaga! Bardziej interesujące to kino niż większość "hitchcockowszczyzny". W dodatku czerpiące inspiracje także z Orsona Wellesa i jego narracji w Obywatelu Kanie, więc kino bardzo na ówczesny czas w kraju nad Wisłą nowatorskie – postępowe. Kino niezwykle bogate i kino na fenomenalnym jak domniemam fundamencie literackim zbudowane.

piątek, 29 marca 2024

Tótem / Totem (2023) - Lila Avilés

 

Jeden dzień z życia (dokładnie dzień urodzinowego zjazdu rodzinno-przyjacielskiego) wielopokoleniowej meksykańskiej familii, czyli pozornie chaos i rytuały. Mnóstwo interakcji i krzątanina, także stopniowo ukazywane tak stany relacji, jak ich powody i problemy wraz z kluczowymi dramatami związanymi z chorobami, a wszystko to z perspektywy środka i jakby oczami jednego z najbardziej bezbronnych i najsilniej obarczonego konsekwencjami elementu zbiorowości. Przygotowania do przyjęcia i jednocześnie dokonywane desperacko tradycyjne obrzędy, aby zdjąć z domu i rodziny ciężar złych duchów. Przepracowywane poprzez chwilowe ucieczki w samotność, rozładowywane po cichu wewnętrzne napięcia, jakaś mimo całkiem przyjemnej, aranżowanej z dużym zaangażowaniem atmosfery, czuć rodzaj przygnębienia, strachu przed tym co nieuniknione, bo śmierć wisi nad jej członkami i nie ma szans, by przed nią uciec. Można jedynie złagodzić ból implikacji i drogę ku nim uczynić chociaż dla niekoniecznie nieświadomej sytuacji siedmiolatki mniej traumatyczną. Pięknie wrażliwie jest to nakręcone, bez udziału realizacyjnych kombinacji by intymną, wyciszoną narrację uczynić bardziej atrakcyjną, bądź dodatkowo ją udramatyzować. To co widzimy na ekranie samo w sobie posiada już wystarczający tragiczny ładunek, bo w sumie obserwujemy zamiast fasadowej urodzinowej beztroski, ostatnie pożegnanie, jeszcze za życia. Film Lili Avilés to nieinwazyjne refleksyjne kino z duszą, o losie i konieczności mierzenia się z najtrudniejszym tym co przynosi życiem. Estetycznie urzekające, bardzo ciepłe, pulsujące pod powierzchnią silnymi emocjami, z wierzchu na ile możliwe kamuflowane, z finałowym ujęciem przyszywającym dogłębnie i zostającym z widzem, kiedy ekran się zaczernia.

czwartek, 28 marca 2024

Tu man nieko neprimeni / Powoli (2023) - Marija Kavtaradze

 

To było filmowe doświadczenie (warsztatowo niewymuszone, tematycznie frapujące), a ogólnie całkiem wdzięczne i tak najzwyczajniej w moim przekonaniu prawdziwe. Nieprzekombinowane choć absolutnie nie bezpośrednie - czarujące rodzajem wywołanej ziarnistą formą wizualną aury, tudzież właśnie przez postawienie na skromne technicznie środki, uroczo wiarygodne, a i bliskie niezwykle, analizującemu relacje uczuciowe wrażliwemu też intelektualnie sercu. Kino niezależne, więc produkcyjnie silą rzeczy, bądź może jeszcze lepiej z nieuświadomionego wyboru intencyjnie oszczędne, a jednocześnie bogate emocjonalnie i w tej swojej ascetycznej formule stawiającej wyłącznie na autentyzm magnetyczne. Głęboko romantyczne jak przystało na romansowy charakter, poza tym przez elementarnie może nie kompletnie, lecz jednak szablonowe wykorzystanie gatunkowych klisz nie nowatorskie, ale jednocześnie odważnie przełamujące pewne tabu czy stereotypy i koncentrujące się na niebanalnym oraz sprowadzanym tym mocniej współcześnie do dziwactwa punkcie widzenia, więc i w rzeczy samej inne. Kino mające na celu wywołać w człowieku poznawcze wątpliwości w aspekcie seksualnej sensualności, choć przecież to w sumie nic odkrywczego taki jak tu tylko pozornie nietypowy intymny wątek emocjonalny. Bo czymże jest tak w rzeczywistości miłość, jak nie chemią trudno wytłumaczalną, prowadzącą do potrzeby fizycznego zbliżenia. Seks natomiast to seks i tylko tyle, albo aż tyle. Niechże każdy sobie wybierze wedle potrzeb. :)

środa, 27 marca 2024

20.000 especies de abejas / 20 000 gatunków pszczół (2023) - Estibaliz Urresola Solaguren

 

Rozpocznę cytatem wprowadzającym i jak się okaże cytatem zamykającym z notek promocyjnych dystrybutora zakończę. Dziecko, które zakwestionuje zastane normy, zasady i tradycje, sprawi, że na jaw wyjdą długo skrywane tajemnice, a kobiety z rodziny przyjrzą się własnym wyborom i stłumionym pragnieniom. Dziecięcy bunt przypomni im, że prawdę o sobie można manifestować na wiele sposobów”. Stąd nie jest to tylko jakby radykałowie z różnych stron ideologiczno-światopoglądowej, dzielącej społeczeństwa zazwyczaj na dwie równe części barykady chcieli, film wyłącznie o (uwaga i szok) transpłciowym dziecku i tym samym jak sobie życzą jedni skrajni oszołomi sztandarowym do wykorzystania w polityce manifestem, a inni podobnie przez między innymi hardość przekonań zaburzeni, wykorzystywaniem dziecka do prowokowania tychże idelogiczno-światopoglądowych wojen, podważając jak to lubią podkreślać NATURALNE prawa BOŻE. To jest (proszę mi nie przypisywać protekcjonalnego, tym bardziej zadufanego tonu) obok właściwego i faktycznie prowokującego burzliwe, ale jednak dojrzałe merytorycznie dyskusje, mądry, wieloaspektowy i nieprzeszarżowany, więc i subtelny jako odnoszący się do poddawanych zbyt często etykietowania treści, film dla świadomego widza, jak i najlepiej widza po prostu na artystycznego ducha wrażliwego. Obraz o uświadamianiu sobie ogólnie swej tożsamości, kiedy wchodzi się z fazy dziecięcej nieświadomości, w fazę dojrzewania oraz w równym stopniu film o przytomniej i ciepłej opiece dorosłych, w tym trudnym burzliwym adolescencyjnym okresie. Okresie trudnej drogi pełnej zagubienia, złości i przygnębienia, wstydu i lęku, ale i buntu wobec niepojętej materii świata zewnętrznego oraz frustracji związanej z niezrozumieniem samego/samej siebie, gdzie też w tle rodzinne relacje pomiędzy dorosłymi, czy międzypokoleniowe komplikacje zrodzone ze zdarzeń z przeszłości. Ostatnie zaś sceny szczególnie mocno przemawiają do wyobraźni, lecz oczywiście widza z sercem, empatią i wyobraźnią właśnie, bo to jest film bez ograniczeń, ale z tak piękną metaforą w przesłaniu, że tu musi być w człowieku obowiązkowo na najwyższym poziomie wrażliwość, aby jednak w ten poetycko-intelektualny przekaz się chcieć i pozwolić zatopić. „Debiut Estibaliz Urresoli Solaguren to czuły, delikatny film o akceptacji, pełen zachwytu dla różnorodności świata, w którym jest miejsce aż na 20 000 gatunków pszczół.”

wtorek, 26 marca 2024

Cabaret / Kabaret (1972) - Bob Fosse

 

Ach te garlandowskie oczyska i ta też po mamusi charyzma oraz zwłaszcza głos Lizy Minnelli, ale i ach Pan porywający Konferansjer (Joel Grey), ach też te pamiętane przez już dekady piosenki/muzyka autorstwa tandemu John Kander, Fred Ebb oraz ach ta chorografia Boba Fossa! Rozbawiony i roztańczony w zadymionych klubach mimo kryzysów dekadencki Berlin na ekranie i same początki nazistowskiej ideologii, niszczącej systematycznie względnie demokratyczne struktury. Zestawienie ze sobą może nie całkowicie, ale jednak wolnościowych obumierających idei, z rozpychającym się ekstremalnym zamordyzmem potęgowanym sprzedawanymi znoszącemu wciąż upokorzenia Traktatu Wersalskiego społeczeństwu obsesjami. Dzieło z takimi scenami że dech zapiera, a jedną która prócz zachwytu dosłownie, gdy naturalnie znamy dalszą ewolucję radykalnych nazistowskich przemian, wręcz krew w żyłach mrożącą. Niezwykle jest w głównym wątku to namiętne połączenie miłości i zazdrości, musicalowej rozrywki z powagą tła społeczno-politycznego i sugestywnym komentarzem do wychwycenia pomiędzy słowami. To tło z obrzydliwie bogatymi elitami, kompletnie oderwanymi od rzeczywistości, pośród których także wkrótce bezlitosne prześladowane żydowskie rodziny potentatów finansowych. Żyjące jeszcze w oszukującej samych siebie radykalizującej się w dużej części podobnie jak plebs i wieśniactwo niemieckiej arystokracji – w złudnej symbiozie z traktowanymi jako pożyteczni głupkowie nazistami. Scenariusz bez wielkich fajerwerków, ale gruntownie przemyślany i dzięki temu naprawdę wspaniały. Rozwój w nim wydarzeń pasjonujący i ekscytujący do finału. Dzieło w historii kinematografii pełne pulsującej dramaturgii i jednocześnie uroczo niewinne i nie dziwię się, że otoczone aurą dzieła wyjątkowego. Wspaniały, mądry film - wspaniały, mądry musical. Kłaniam się mu nisko.

poniedziałek, 25 marca 2024

Pokolenie (1954) - Andrzej Wajda

 

To zawsze, za każdym wciąż razem niezwykłe doświadczenie, widzieć całą tą plejadę twarzy aktorskich znanych człowiekowi, ale znanych niemal wyłącznie w tym już dla siebie zaawansowanym wieku. Tutaj natomiast ikony mają szczenięce jeszcze twarzyczki i poza tym zawsze mnie uderza ciężar historycznego znaczenia, kiedy oglądam film uznanego reżysera z gigantycznym przez lata uzbieranym zawodowym dorobkiem, nakręcony akurat na samym starcie jego, jak się okaże pełnej sukcesów kariery. Pokolenie to pierwszy długi metraż Andrzeja Wajdy i dzieło zespołowe debiutanckie w zasadzie, w którym niby widać charakter rozpędzającego się kina z lat 50-tych, a które niejednokrotnie mogło być jeszcze mocno naznaczone charakterem kinematografii przedwojennej (szczególnie w kwestii operatorskiej i montażowej), ale mentalnie jest już obrazem wybiegającym poza dotychczasowe, typowo martyrologiczne kino dramatyczne. Obrazem też mocno politycznym i doskonale oddającym konteksty czasu w jakim powstał, odnosząc się dojrzale ale i wręcz erudycyjnie do okupacyjnej rzeczywistości o jakiej opowiada. Jak zawsze i wszędzie, do cholernego końca tego łez padołu ideologia i religia w centrum. Wyzysk pato-kapitalistyczny, a w jego kontrze zagospodarowane utopijne myśli marksistowskie, przemieszane z walką z okupantem nazistowskim i wyzwoleniem prostego robotnika z niewolniczych kajdan, ale i właśnie też religijność, wiara dodająca ducha, ale i stojąca ona w sprzeczności z socjalistycznym wyrugowaniem Boga z przestrzeni i z głów tegoż prostego animowego ludka. Uniwersalna treść pomimo wszystko także z dzisiejszej perspektywy - człowiek wolny w złożeniu teoretycznym, a zniewolony jednak w praktycznym, gdy każda, nawet najbardziej szlachetna idea wypaczana przez chciwość i pokusę władzy, jakiej człowiek powszechnie ulega. Uważam że pomimo drobnych wad związanych przede wszystkim z młodzieńczym wciąż zapałem, jakiemu brak naturalnie w dobrym znaczeniu wyrachowanego doświadczenia, Pokolenie jest wielkim filmem. Poniekąd jeszcze staroświeckim, bo praca ekipy oparta przede wszystkim na akademicko przyswojonym warsztacie, więc i przez brak pełnej autorskiej odwagi i wprawy może nieco ciosany, ale wchodzący widzowi pod skórę (mimo że to dramat bez totalnej depresyjnej aury) nie mniej niż współczesne, więc mocny dowód, iż Wajda od początku potrafił i miał intuicyjne czucie filmowej materii. Zgadzam się bez dyskusji, iż Pokolenie jest dziełem wybitnym, opowiadającym przejmująco o ludziach zupełnie inaczej niż współcześni poddawanych dla odmiany prawdziwej gigantycznej presji - ciśnieniu nieprawdopodobnemu. Debiutanckie dzieło, wbrew pozorom jednak nowatorskie, o pokoleniu któremu odebrano beztroskę i siłą poczucia misji narzucono zbyt szybką przemianę duchową. Bowiem młodzieńczość, to entuzjazm i naiwność, a w efekcie ofiary.

niedziela, 24 marca 2024

Deep Purple - Purpendicular (1996)

 

Informuję (jak się z lektury tekstu okaże dość pokrętnie i finalnie fałszywie), iż to ostatni studyjny album Purpury który darzę nie aż takim bezkrytycznym wręcz uznaniem jak myślałem, a który przecież w sumie (już się zaczyna krytykowanie, którego miało w założeniu nie być :)) ma więcej już wspólnego z ugładzonym progresywnym hard rockiem, niż hard rockiem na sprężystych bluesowych resorach i zastanawiam się jak to możliwe, iż niemal wszystko (bo są jakieś tam wyjątki) nagrane po nim, odbieram jako materiały pozbawione pierwotnej mocy i nie tylko manifestujące dojrzałość wiekową muzyków oraz takież same umiarkowanie/zrównoważenie kompozycyjne, ale również momentami wręcz lekko już starczy niestety uwiąd. Nie kryje że tak jak progresywność przykładowo współczesnych maidenowych płyt do mnie nie trafia, tak owa też charakterystyczna, choć nieco oczywiście odmienna purlowska, zasadniczo też nie potrafi mnie uwieść. Jednak zawartość Purpendicular absolutnie nie odrzuca, tak samo jak pomimo wszystko brakuje jej wspomnianego ognia sprzed laty, co jest naturalne, jakby nie pojawiały się w szeroko spostrzeganym rocku nazwy zespołów, które bez względu na cyfry w metrykach członków, nie wpływają na pozbawienie ich twórczości pierwiastka żywiołowego, czy świeżości. Nie o nich jednak tutaj chcę w konkretach pisać, a tylko praktyczna rozkmina w temacie Purpendicular pobudza skojarzenia, natomiast jej słuchając, mam też podejrzenia, iż to raz otwierający mega klasyczny Ted the Mechanic może poniekąd powodować, iż typowo progresywny krążek nie wpada w tony pretensjonalne, a przywiązanie do jednej z najbardziej ciekawie rozbudowanych kompozycji w historii DP (Sometimes I Feel Like Screaming mam na myśli) też nie przeszkadza w tym, aby nie dopuścić do siebie myśli, iż jest to płyta bliższa tym których słuchanie przyjemności mi nie dostarcza. To więc rodzaj kuriozum, ale z drugiej strony jakbym miał nie doceniać warsztatu, pomysłów i aranżacyjnego rozmachu, jaki elementem właściwym Purpendicular i nawet jeśli przy kilku fragmentach mógłbym pokręcić noskiem, to tego nie czynię gdyż, ponieważ i tak jak powyżej. :) Są tu bowiem takie chwile i jest ich w sumie sporo, które rekompensują mi nieco momentami zbyt artystowski sznyt albumu i zgrabnie jak na materiał o sporej długości i myślę też o wyraźnych ambicjach, swatają energię w pierwotnej postaci hard rockowej nuty, z potrzebą pisania i grania muzyki bardziej oswojonej, jak przystało na ówczesny wiek muzyków. Należy też dodać przez pryzmat formalnych roszad w składzie, że Purpendicular to pierwsze dzieło zespołu w składzie ze Steve'm Morse'm i gdy je z poprzednikiem bezpośrednio słuchać po sobie, to The Battle Rages On (jednorazowy jak się okazało powrót z Blackmore'm) gitarową maestrią obydwu znakomitych instrumentalistów się nie odróżnia, tak jak dla odmiany słychać że kierunki i pochodzenia ich estetyk jest jednak nieco inne. Wyciągam więc na koniec jeden konkretny i słuszny wniosek, że Purpendicular był dla mnie jeszcze ważny, bo stosunkowo przez wzgląd na osobę Morse'a nowy, a dalej już trudniej zdecydowanie było mi Purpli kochać (no może za wyjątkiem w dwa lata później zarejestrowanego, bardziej tradycyjnego Abandon), gdyż atut progresywności we wpływie nowego wówczas gitarzysty na charakter muzyki, nie rezonował z moją emocjonalnością tak jak to robił z innymi pewnie fanami. 

P.S. Wszystko fajnie, fajnie wszystko, ale jednak ten The Aviator to jejku - bardzo na nie jejku. Na szczęście zaraz po nim leci Rosa's Cantina i A Castle Full Of Rascals, więc już jest ok. Ok w miarę jest. :)

sobota, 23 marca 2024

The Holdovers / Przesilenie zimowe (2023) - Alexander Payne

 

Jeszcze około dekadę temu bym sobie nie mógł wyobrazić, abym czekał z wypiekami na buźce na nowy film Payne’a, bowiem zwyczajnie wówczas estetyka w jakiej on pracuje nie wzbudzała mojego gigantycznego entuzjazmu. Tym bardziej donoszę, iż teraz jestem podekscytowany, gdyż Przesilenie zimowe wpisuje się znakomicie w formę jaka dzisiaj u Payne’a mnie bez pytań kupuje, a oscyluje pomiędzy Bezdrożami, Spadkobiercami, a uważam najlepszym jego dziełem, czyli dla mnie wręcz kultową Nebraską. W dodatku ku jeszcze większej mej rozbudzonej tęsknocie, od ostatniego filmu reżysera minęło już bagatelka sześć latek, więc tęskno się bardzo mocno przez ten czas zdało zrobić - co zrozumiałe. Prawda że zrozumiałe? U Payne’a w największym skrócie (bardzo cenię) liczy się człowiek i jego historia, ale w balladowym tonie opowiadana, także immanentne warsztatowe, o artystycznym błyskotliwym pochodzeniu detale i w Przesileniu mam tego wszystkiego dokładnie w proporcjach jakich oczekiwałem, więc emocji na poziomie przeżywania opowieści i nasycania zmysłów pięknem detalu jest idealnie tyle ile być powinno, czyli tyle, ile nie przekracza MOJEJ potrzeby. :) To jest to (bardzo cenię) wyczucie artystyczne i umiejętność opanowania pokusy przedobrzania, jak i aktorskiej ekipy inspirowania aby było brawurowo, jednak unikając poczucia przesytu warsztatowych popisów na rzecz kluczowej naturalności i pewnej trudno opisywalnej i dobrze zabezpieczonej odpowiednio odpychającą miną wewnętrznej skromności tkwiącej w postaciach. Już samo pięknie rozwleczone wprowadzenie z muzycznym folkowym tłem a’la „dylanowskim”, potrafiło mnie oczarować i cudnie płynnie (jakbym wpadał w miękki śnieżny puszek i potem ogrzewał się przy trzaskającym ogniu z kominka) wprowadzić w klimat serwowany. Dalej paradoksalnie idealnie w tej lekkiej obyczajowej formule odnajdujące się cierpkie poczucie humoru o ironicznym obliczu celnej satyry, służebne na przykład niepoprawnym przekonaniom dotyczącym między innymi znaczenia pogłębiającej podziały i niesprawiedliwości - jawnie je rodzącej klasowości. Świadomie spłycając, białe zepsute lub rozpieszczone dupki z klas wyższych i Ci którym los nie zapewnił startu na elitarnymi poziomie. Patrząc szerzej i głębiej rożni młodzieńcy, którym rodzicielskie pieniądze mają zrekompensować brak uwagi, a nawet miłości. O tym Payne nawija i czyni to zgrabnie z wyczuciem niezwykle wrażliwej materii. Skupia się jednak w konsekwencji na jednym przypadku i buduje portret męskiej, poniekąd ojcowsko-synowskiej (patrz główny kontekst) w konsekwencji relacji dojrzewającej chaotycznie w okolicznościach świątecznego depresyjnego przygnębienia. Relacji zgorzkniałego i intencyjne się izolującego belfra, ze dyscyplinowanym przez rodzinę równie jak on trudnym charakterologicznie, skomplikowanym osobowościowo i pod grubą skórą sarkazmu wrażliwym studentem, pomiędzy którymi nie bez znaczenia dla ich przemiany w postaci otwarcia oczu na siebie i innych, też przedstawicielka z niższego szczebla klasowego. To obraz uroczo niedzisiejszy tak pod względem spojrzenia jak i technicznie świadomie zatopiony w aranżacji z epoki i jeszcze dodam, iż u żadnego innego reżysera tak poetycko nostalgicznie nie spacerują i nie jeżdżą autami. Można oczywiście podczas seansu ocierać nie pojedynczą łezkę wzruszenia na zmianę z łzami śmiechu, także nie rzadko pojawiającymi się pod jednym i drugim okiem, w tym najwyższej klasy intelektualnym feel good movie, który co zaskoczenie u Payne’a nie jest tak cyniczne, jakby można było się kierując pozorami po reżyserze spodziewać. :)

piątek, 22 marca 2024

Spiritual Cramp - Spiritual Cramp (2023)

 


Wrzucam Spiritual Cramp w pamięć do przegródki ekip obserwowanych i czekam na rozwój wydarzeń, rzecz jasna korzystając w międzyczasie na bieżąco z okazji spędzenia fajnych około trzydziestu minutek z ich drugą płytką, a być może luknę też co na debiucie zaproponowali. Spiritual Cramp w skrócie to zagrany przez młode pokolenie bezpretensjonalny rock jakiego zbyt często współcześnie się nie doświadcza, a jaki swoje najlepsze myślę lata przeżywał, kiedy to ja cieszyłem się jeszcze przez chwilę nastoletnią jedyneczką z przodu, a gdyby jaśniej określić przynależność stylistyczną gości bodajże z San Francisco, to nie wbijając się wprost w punk rockowe lata dziewięćdziesiąte i wszystkie te kapele spod znaku Green Day czy The Offspring, a jakie oczywiście inspiracje czerpały od wielkich nazw sprzed jeszcze minus około 20 lat, które grały mega przebojowe rockowe rzeczy, ale był w tym też całkiem ostry pazur i przede wszystkim kapitalnie bujający flow - to to właśnie to to! :) Grały one numery jakie wciskały się w główkę i człowiek mógł z nimi łazić godzinami po tym jak płyta (gdzie tam płyta, kaseta - kaseta!) przestała się obracać. Nie ma myślę miejsca do dyskusji gdzie inspiracje znalazły kapele amerykańskie grające chwytliwego punk rocka, który też często czerpał tak samo z surowej garażowej muzycznej materii, jak też reggae czy funky zajawkę można było w ich graniu usłyszeć. Spiritual Cramp jest właśnie taki i jestem przekonany, iż z tym z czym wyszedł do ludzi na s/t w latach dziewięćdziesiątych wyrwał by się na czoło gatunkowego peletonu, a nie wykluczone że mainstream podbity byłby przez nich, bo gdy patrzę na ich teledyski które śmigają dzisiaj w streamingu, to bez problemu mogę je sobie wyobrazić z logiem telewizji muzycznej, co w odpowiednim natężeniu emisji gwarantowałoby grupie szeroką rozpoznawalność. Spiritual Cramp nie jest szorstki, ani nie jest typowo wściekły, ale ta muzyka nie jest również pozbawiona buntowniczego charakteru, chociażby przez wzgląd na tekstową zawartość ale i prezencje sceniczną wokalisty i charakterystykę jego wokalu, w której spokojnie można wyczuć podobieństwo do Keitha/Miny Caputo, jak i ikonicznych brytyjskich głosów (dla odmiany :)) z ejtisowej epoki. Trochę taki jak na punk'n'roll misz masz, ale taki który świetnie działa i o to chodzi, by się spinało i żarło. A SC żre. :)

czwartek, 21 marca 2024

Napalm Death - Smear Campaign (2006)

 

Łapę jeszcze w minimalnym stopniu ochotę na muzyczny atak frontalny i tak się składa, iż nie wybieram wówczas poszukiwań tego co obecnie jest fali w gatunku death'u grind corem zainfekowanego, choć wiem że młodzi ostatnio z większym zapałem w brutalnym graniu się wykazują, tylko jako jednak dość niedzielny już miłośnik sonicznego gwałtu stawiam na nazwy z żelaznej klasyki i teraz donoszę (jednocześnie archiwum bloga uzupełniając), iż sięgając w tych sytuacjach po krążek brytyjskiej legendy coraz częściej zamiast dotychczas chyba mojego ulubionego Enemy of the Music Business czy w dalszej kolejności któregoś innego ze zbioru "nowego odrodzenia", czyli wszystkich krążków wydanych po roku 2000 ale paradoksalnie nie Smear Campaign dotychczas, to właśnie tenże atakuję. Jest to dla mnie zaskoczenie dość spore, bowiem wcześniej jakoś owy album mi się nie zapamiętał jako ten przyjemnie osłuchany i raczej traktowałem go z rezerwą graniczącą niemal z obojętnością, a tu taka niespodzianka - on na przełomie 2023/2024 wskakuje na pudło spychając w kategorii napalmowej współczesności z niego przykładowo Order of the Leech i wraz ze wspomnianym Enemy of the Music Business i Time Waits for No Slave, kompletując miejsca na podium. Cholera jednak wie czy to sytuacja długofalowa, czy może jednak efekt chwilowy, ale jak doczytuje teraz, kiedy sięgam po archiwalne teksty wywiadów z muzykami, to w tym krążku pokładali oni znaczące nadzieje na przedłużenie dobrej passy i wzbogacenie swojej propozycji o większe stylistyczne zróżnicowanie i to w kontekście poprzednika (The Code Is Red...Long Live the Code) poniekąd daje się usłyszeć, gdyż takie In Deference z finałowym motywem jakby z estetyki Cradle of Filth zaczerpnięte (a to akurat niespodzianka, bo dla smaczku Anneke van Giersbergen tam robi te charakterystyczne wokale), to raczej coś wyjątkowego. Ponadto Barney rzuca wyzwanie swym strunom głosowym i idzie w sukurs nieco bardziej melodyjnym motywom, próbując czystego śpiewu, więc to nie tylko podkręcone punkowe tempa i miażdżące zwolnienia w sensie instrumentalnym, ale obok eksperymentów głosowych, także motywy z większą dozą przestrzeni, choć nie nazwać Smear Campaign materiałem mega ekstremalnym, byłoby głupota rzuconą w eter, i to po ch**. :) Smear Campaign to energia, inteligencja i konsekwencja - napierdalanka ale z głową dla zwrócenia w sensie publicystycznym uwagi na wszystko to co od zawsze ten zaangażowany społecznie i politycznie band uznawał za godne potępienia. Smear Campaign to bez względu na tendencje do dźwiękowych urozmaiceń nadal zwarty i furiacko kopiący po zadzie kawał soczystego mięcha - jakby to głupio nie zabrzmiało w kontekście bodajże weganizmu frontmana. :)

środa, 20 marca 2024

Strapping Young Lad - Heavy as a Really Heavy Thing (1995)

 

Tak sobie zakładam, że bez względu na to jak wiele odsłuchów obecnie debiutu SYL wykonam, to raczej z różnych przyczyn, też nie około-muzycznych nie wskoczy od do mojej topki albumów kanadyjskiego ansamblu. W sumie jakiegoś bardzo jaskrawego powodu który by o tym zadecydował, to na Heavy as a Really Heavy Thing nie słyszę, ale też nie mam do siebie pretensji, iż skupiając się na późniejszych krążkach ten odsłuchowo zaniedbywałem. Sytuacja zatem zdaje się jasna i ten tekst to raczej formalność, aby skompletować wreszcie tutaj wszystkie materiały Devina Towsenda w tej konfiguracji składu i estetyki. Tylko jest jeden szkopuł, bo teraz napiszę coś co przeczy powyższym przekonaniom, chyba od początku wyłuszczonym bez większego przekonania, bowiem kiedy w ten bujający flow wchodzi In the Rainy Season, Goat wokalnie dalej po (ha ha) KORNowatemu skanduje, a muzycznie to się po mnie przeczołguje, natomiast Cold Metal King ładuje kapitalnym groove'm dziwnego samplowania, czy Critic przedzierzgając się z klimatów Fear Factory w melodyjny przebój, by powrócić w kolejnej części do łupania i finalnego bałaganu prawie kakofonicznego, a taki The Filler - Sweet City Jesus najzwyczajniej mnie swoją marszową strukturą bawiąc cieszy - nie pisząc jakie sympatyczne odczucia wzbudza przykładowo jeszcze  Drizzlehell, czy kompletnie jajcarski Satan's Ice Cream Truck, to mam ochotę wywalić z tekstu zwodniczy wstęp i napisać poważnie, że zamiast siłować się z City, mogłem już dużo wcześniej skorzystać z oferty debiutu, zatem mam jednak do siebie pretensję.

P.S. Może następne albumy są bardziej gwałtowne, intensywne i przemyślane aranżacyjnie, ale no umówmy się, Heavy as a Really Heavy Thing może nie będąc uczesany jest mega hipnotyzujący!

wtorek, 19 marca 2024

Slope - Fever Dreams (2024)

 

Względnie niedawno, a w moim wieku to to „niedawno” bez zaskoczenia może okazać się (gdybym sprawdził, a sprawdzać nie będę) juz grube miesiące temu, odświeżałem sobie po baaardzo długiej przerwie dwa kluczowe krążki niemieckiego H-Blockx i byłem ogromnie zaskoczony jak mało tandetnie ta nuta się zestarzała, ale jakoś nie przykleiły się ich odsłuchy na dłużej, być może dlatego że ta konwencja stylistyczna w której rzeźbiona, aż tak ciekawie mi w pamięci się nie odłożyła, a może współcześnie rzeźbiący w umownie podobnym stylu Turnstile mi podniósł wobec estetyki poprzeczkę. Tak tak - to to to! Piszę o tym teraz, gdyż los chciał bym trafił na krajanów wspomnianych Niemiaszków, którzy młodsi o pokolenie obecnie wycinają coś na podobieństwo nuty H-Blockx i tak samo są zapatrzeni w pierwsze dokonania „redhotowe”, jak wesołe hardcore’owe harcowanie czy crossoverowanie szerzej i czynią to tak po staremu jak i na kapitalnej swieżościo-witalności i nawet te ich liczne teledyski idealnie wbiłyby się w ramówkę oldschoolowego MTV, czy innej europejskiej VIVY z środkowo najtisowych na przykład czasów. Te zaśpiewy to jak w mordę strzelił ich starsi rodacy, a dokładnie Henninga i Dave’a, czy sięgając za ocean, skąd ta nuta przecież pochodzi gardłowego Dog Eat Dog frazowanie i ja jestem happy bardzo, kiedy taka bezpretensjonalna, a jednocześnie świetna instrumentalnie (ten funk basowy jest przezajebisty) się kręci i mogę położyć w zakładzie miliony monet oraz ręczyć swoim słowem, że fani grania podług zasad wspomnianych, będą Slope zachwyceni, bowiem jeśli ja częściowy fanboy tryskam młodzieńczym entuzjazmem, to co tacy oni maniacy. To jak dałem do zrozumienia na dwa wokale głosowe nawijka i mega z tych wokalnych mozaiek do przechwycenia frajda oraz sporo w nucie innego dobra w rodzaju zręcznych i dobrze wyczutych solówek na przodzie i podobnych w tle pod wokale wciśniętych, ale również całkiem ciekawych drobiazgów w postaci pisków, lekkich sprzężeń czy aranżacyjnych zdobień, przez co epigonizm Slope nie jest zwykłą kalkomanią tego co kiedyś powstało, a autentyczną porcją dobrej nuty od miłośników gatunku, niepozbawionych muzycznej wyobrazi, a tym bardziej zamkniętych na tego co już trzy dekady temu ograne dopieszczania. Nie daje kiedy ochłonę mimo tego powyższego wszystkiego gwarancji czy to rzeczywiście taka dobra obiektywnie muzyka, czy może w grę wchodzi subiektywny urok z wiekiem coraz silniejszej do smarkatych czasów nostalgii. Możliwe też, iż jeszcze wpływ tej fajnej okładki, lecz tak czy inaczej może wyglądać na to, że mam swoje redhotchilipeppers-owe, ciężko riffowane funky do w przyszłości obserwacji, mimo że nigdy fanem oryginału nie zostałem. :)

poniedziałek, 18 marca 2024

Next Goal Wins / Pierwszy gol (2023) - Taika Waititi

 

Nie będzie wyłącznie z goryczą że rozczarowanie i tak dalej i tak podobnie, choć oczekiwania po genialnym Jojo Rabbit były gigantyczne, a rzeczywistość rozbiła się o prozaiczność. Nie napiszę w tonie całkowicie krytycznym, mimo że duch poniższego tekstu z pewnością zdradza, iż zanim obejrzałem, a wręcz nim się dowiedziałem o czym tym razem Taika Waititi będzie kręcił, to liczyłem na kolejny film na mega wysokim poziomie błyskotliwości, a otrzymałem finalnie to czego w sumie trzeba było się spodziewać po specu od oryginalnego, jednak przede wszystkim po prostu wywoływania rechotu. Powinienem założyć, iż to nie Next Goal Wins będzie wypadkiem przy pracy, a właśnie Jojo Rabbit był tym fenomenalnym wyjątkiem, a teraz dostaję komedyjkę o tym że gruby według podwórkowych zasad stoi na bramce, ale jednak lepszy jest bramkarz postawny i wygibany jeśli walczy się o awans do Mundialu, bo na ekranie królują osobliwości pośród bohaterów i jeszcze Cindy Crawford futbolu rozkładająca na łopatki trenera z charyzmą i problemami egzystencjalno-osobowościowymi. Miks zabawnych sytuacji z boiska i w pigułce gamoniowatość na pełnej oraz najzwyczajniej banały, mimo że pod warstwą pajacowania dostrzegalny przekaz szlachetny. Historia przewidywalna, schematyczna ale wyobraźcie sobie jakby była nijaka, gdyby opowiedział ją ktoś inny niż Taika Waititi. Dzięki jego poczuciu humoru i autorskiej formie groteskowej można czasami szczerze buchnąć śmiechem, można też fragmentami zauważyć błyskotliwą inteligencję pod grubą warstwą głupkowatej fasady. Jeśli kochacie Eddie'go zwanego orłem, to będziecie chyba zadowoleni.

niedziela, 17 marca 2024

Het smelt / Kiedy stopi się lód (2023) - Veerle Baetens

 

Szalenie mocno w trzewiach pulsujące i tym samym niełatwe kino z traumą, a wręcz gehenną w centrum uwagi. Z pozoru i to wyłącznie tuż po starcie w pierwszej retrospekcji, dla ślepców emocjonalnych lub przez pryzmat własnych ciepłych doświadczeń wyłącznie może beztroskie, bo o dzieciństwie i wspomnieniach z wiejskich czy małomiasteczkowych z kuzynami wakacji, ale nawet w tych scenach, nad prozaicznym zewnętrznym „słońcem” wisi jakiś mrok i wyczuwalny ciężar potężny. Znakomicie zagrana (wybitne starsze i szczególnie młodsze wcielenie bohaterki) oraz wyreżyserowana (kapitalnie zbudowana atmosfera suspensu) konfrontacja z wydarzeniami z przeszłości - starcia wymagającego ogromnej siły i odwagi z bagażem koszmaru naznaczającego całe dotychczasowe dorosłe życie granej przez Charlotte De Bruyne i Rose Marchant Evy. To ten rodzaj zatopionego przez większość czasu w niedomówieniach i gęstniejącej tajemnicy dramatu, który dociąża konsekwentnie każda kolejna minuta seansu, intensyfikując już od zawiązania tematu odczuwalne uczucie miażdżącego i sprawiającego niepokojący ból napięcia. Przy pomocy sprawnie złączonych retrospekcji i bieżących wydarzeń filmowe pisanie sugestywnej kroniki wydarzeń z odwleczonym mocno w czasie tragicznym finałem. Mnie film Veerle Baetens zgniótł mentalnie, niemal zdewastował, bo ekstremalnie przygnębił, że aż serce bolało, mimo że odnosiłem wrażenie, iż jestem przygotowany, bo wiedziałem przed projekcją na co się piszę. Potwornie emocjonalnie dewastujące wręcz przez czynnik problematyki kino, ale też kino które szokiem otwiera oczy na głupie smarkate okrucieństwo, którego naturalnie wokół nie brakuje i czyni to warsztatowo oraz psychologicznie wręcz wybitnie.

piątek, 15 marca 2024

Amorphis - Skyforger (2009)

 

Skyforger to ten pierwszy spośród krążków z Tomim Joutsenem na wokalu, za sprawą którego kompletnie mi się od Amorphis ulało i tak sobie uczciwie zadaje pytanie, czy gdy wychodził ja już miałem do niego z góry negatywne nastawienie, bo poprzednik swoją robotę wykonał w tym względzie podstępnie skuteczną, będąc już na poziomie oprawy graficznej dla mnie nieatrakcyjny, a przez pryzmat zawartości muzycznej już jednoznacznie dawał mi do zrozumienia, iż to nowe otwarcie (Eclipse), nie będzie się już charakteryzowało tak jak czas z Pasi Koskinenem za mikrofonem rozwojem, w sensie całkiem wyraźnej ewolucji, choć bez cech rewolucyjnych. Eclipse było niby bardzo klasyczne, lecz udział nowego głosu (trzeba przyznać ma Joutsen czym pod tym względem zachwycić) pozwolił by ewentualną powtarzalność wybaczyć. Natomiast Silent Waters pojechała u mnie jeszcze z początku na rozpędzonym szczęściu, że Amorphis się w ogóle odrodził i bez wstydliwego aspektu związanego z kompletna porażką kompozycyjną. Artystycznie jednak obiektywnie nie miała podobnie jak poprzednik czym się pochwalić i kiedy zamęt z nowym otwarciem ucichł, a Skyforger wydany w trzy lata później nie przyniósł nic prócz odbijania numerów od sztancy, to powiedziałem pas i nie będę tutaj dzisiaj szerzej tłumaczył czy tym bardziej posypując głowę popiołem usprawiedliwiał swojego stosunku do krążka wydanego lat 15 temu. Wiem też naturalnie co było w tej historii dalej i że nawet jeśli Amorphis nigdy nie wydał gniota kompletnego i czasem rzucił fanom nawet jakiś wyjątkowo dobrze klejący się do ucha i zarazem względnie ciekawy kawałek, to żalu do siebie nie mam, iż sobie go odpuściłem. Skyforger akurat ma pecha że powstał po Silent Waters, a Silent Waters ma farta, że został nagrany przed Skyforger. Oprócz roku wydania, okoliczności i kontekstu, nic je w sumie od siebie nie różni, a SW na blogasku chwaliłem. Prawda że tak brzmiące komplementy są straszliwie przygnębiające?

czwartek, 14 marca 2024

Working Girl / Pracująca dziewczyna (1988) - Mike Nichols

 

Znamy, pamiętamy, w myk po motywie muzycznym, piosence rozpoznamy. :) Rozpoznamy jeśli wiekowi stosunkowo już jesteśmy, gdyż to hit lat osiemdziesiątych, jeden w dodatku z wielu przebojów Mike’a Nicholsa, jednak ten chyba, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych w jego karierze. Z doskonałą obsadą (jak od kalki zawsze, ale jednak to Harrison Ford i fajna startowa chyba dla kariery rólka Kevina Spacey’a) i przede wszystkim największą myślę rolą Melanie Griffith - w natapirowanych włosach zmienionych dla potrzeb kariery na szykowne fale i unoszącą się zwiewnie na tych charakterystycznych zgrabniutkich kończynkach. Ona jako Tess jest ambitna, wrodzony wdzięk posiada i nabyte umiejętności praktyczne oraz błyskotliwość wraz z rozsądną pokorą, co więcej niżby najlepsze college oferować jej mogły i zaczyna Tess od korporacyjnego poziomu zero i to w dobie jeszcze nie rozhulałej kobiecej emancypacji, pozornie wraz ze swoją szefową (wiadomo, zawsze z klasą Sigurney Weaver) łamiąc konserwatywne z gruntu ideologicznego i wykorzystując liberalne ekonomiczne zasady czasów wielkiego boomu reaganowskiej polityki, gdzie przyszłe tuzy budowały imperia na finansowym rynku. Kopciuszek innymi też słowy w księżniczkę się przeistacza, kiedy księcia zapoznaje. Ale to wszyscy starsi kinomanii wiedzą, bo wszyscy widzieli! A nie, co ja pisze - przecież to nie Pretty Woman! Choć w sumie happy end obowiązkowy i uroczo naiwny scenariusz w zasadzie, a jednak uroczy i uroczo jeśli mnie pamięć nie myli podobny.

środa, 13 marca 2024

Sentenced - The Cold White Light (2002)

 

Ot wielkie mi tam wydarzenie, że wrzucam sobie w roku 2024 do odsłuchu krążek sprzed (nie wierzę!) dwudziestu dwu laty i jest to krążek, który gdy się pojawił (nie-da-wno!) potraktowałem bez większego zainteresowania, chociaż go na taśmie nabyłem i jak już wydałem wówczas młodzieńcze wciąż pieniążki, to wypadało potraktować poważnie, doprowadzając do na tyle wielu konfrontacji, aby dostatecznie kompetentnie ocenić jego zawartość. Pamiętam jednak doskonale, iż ostatecznie szału zabrakło i pomyślałem sobie, że Sentenced od kilku albumów stał się straszliwie powtarzalny, jakby nie był przyjemny do konsumpcji, jako z definicji muzyka do beztroskiego czasu spędzenia, raczej nigdy nie posiadając waloru ambicjonalnego czy artystycznie wymagającego. Ot fajne pioseneczki do fajnego towarzystwa podczas codziennych prozaicznych czynności, bez względu jak w zawartości lirycznej stężenia ironicznej, ale jednak deprechy. Tak to wtedy widziałem/słyszałem i w zasadzie po przerwie gigantycznej więcej niby dodać nie mam pomysłu, prócz jeszcze kilku określeń typu: szablonowa kontynuacja tego co od Frozen grali, brzmiąca grubo pod względem produkcyjnym, bo aż dźwięk trzeszczy w głośnikach czy trochę podbijanego klawiszem ognia, odrobina quasi balladowego smutku i nic poza tym. Numery (szczególnie te o bardziej epickiej proweniencji) rozwijane od lajtowego plumkania do eksplozji, bez szczególnego, lecz mimo to porywającego napięcia, z dobrymi, nastawionymi na charakterystyczną smutalską melodykę solówkami, a te z większym pazurem dudniące, czasami nawet rock'n'rollowym sznytem przeciągnięte, lecz wszystkie one takie oczywiste i nie ma opcji aby po już dwóch kontaktach, w przyszłych odkryć coś nowego, intrygującego, więc od startu zdatne do przylepienia łatki "bo najbardziej podobają się te piosenki które już dobrze znamy" - toteż niestety kompletnie nie perspektywiczne, kiedy coś by się chciało więcej. Wygrywają one oczywiście w sensie emocjonalnej treści, szczególnie gdy refreny chwytliwe zaczynają za każdym razem podług filozofii powtarzalnie schematycznej budowy numeru przejmować kontrolę nad słuchacza stanem duchowym. Mówię tu rzecz jasna o uczuciach, jakie wywołują tak melodie, jak teksty o smutnych przypadkach miłosnych. :)

wtorek, 12 marca 2024

Eddie the Eagle / Eddie zwany orłem (2015) - Dexter Fletcher

 

Krzepiąca historia Michaela „Eddiego” Edwardsa - historia wręcz niewiarygodna, a jednak prawdziwa, zakładając przecież naturalnie podbarwiony jej fabularnie wygląd aby serduchem angażowała jeszcze mocniej i jeszcze większą atrakcyjnością rozrywkową się charakteryzowała. Jej atuty dość familijnego kina schematem nasiąknięte, ale to też fajni urodziwi aktorzy i sposób grania raczej lajtowy - bez spiny, doskonale w ramach gatunkowej konwencji się odnajdujący. Jednak dobrze się to jak na (używając określenia umiarkowanego) rzecz ubogą artystycznie ogląda, bo gwarantuje najzwyczajniej dobrej zabawy moc dla przekroju widza od dziecka po babcino-dziadkowe przedziały. Umawiamy się oczywiście na wstępie, że nie będziemy się czepiali szczegółowy, a tym bardziej odpuścimy sobie konsultacje ze sztabem którejś z czołowych reprezentacji skoczków co do metod i technik szkoleniowych. Przyjmujemy tym samym tą nie do końca tylko bajeczkę z pełnym przekonaniem i z całym bagażem realistycznych niedoskonałości, skupiając się na dodającej skrzydeł fantazji oraz inspirująco-motywacyjnej filozofijce, że jak się chce i jest się zdeterminowanym, to można wszystko. Przy wsparciu rodziny, dostarczając jej mnóstwa powodu do dumy.

P.S. Cykorem niezdarny chłopak okularnik nie był, ale bał się, bo nie bać się kiedy stanie się na rozbiegu, to być jeszcze bardziej szurniętym niż zrobić wszystko by dopiąć swego wbrew wszystkiemu. To bez wątpienia zasięg i intensywność nie naszej „małyszomanii”, ale Eddie ze swoim szoł gamoniowatym, został zapamiętany i to no tak romantycznie, więc jeszcze bardziej fajowo. :)

poniedziałek, 11 marca 2024

Passages / Przejścia (2023) - Ira Sachs

 

Ira Sachs rzadko i jak już to bez zachwytów i może z tego powodu przemknąłbym obok Przejść obojętnie, gdyby nie obsada, bowiem Adèle Exarchopoulos często bardzo bardzo i partnerujący jej kolesie (Franz Rogowski i Ben Whishaw) jak kojarzę też zawsze poziom aktorski intrygujący, a i ten niekonwencjonalny trójkącik w temacie może zwrócić uwagę. Postąpiłem więc właściwie, gdyż film to taki jaki sobie wyobrażam kiedyś myślę o opowiadaniu w gruncie rzeczy subtelnym o latach ze sobą bycia, uczuciach - zazdrości i miłości, o rozterkach. Mimo że jak się okazało spodziewać tu należy, też bezpośrednich fizycznych scen i jeszcze bardziej odważnego aktorstwa, co uważam w tym pierwszym punkcie znacząco popsuło ten wspomniany powyżej duchowy sens i pewnie skazuje go na zejście na margines w dyskusjach, bo przecież to faceci tu wprost spółkowali. Ale nie ważne, nie ważne - mimo że wiadomo! Ważne jest to o czym ja powyżej i istotne konteksty, także te iż paryska artystyczna bohema, to zepsute zachodnioeuropejskością (a fe) środowisko w którym żyją postaci tego leniwego dramatu. Bohaterowie w związku homoseksualnym i między nimi kobieta, stąd żyje się tu raczej na lajcie, z naciskiem na potrzeb ducha i ciała celebrowanie, bo namiętności czy dzikie seksy w obuwiu dają spełnienie. Tyle że w przypadku centralnej postaci Tomasa, też irytująca hipsterska drama, a silniej jeszcze szczeniacka nieodpowiedzialność za własne decyzje i czyny powodowana patologicznym egoizmem, narcyzmem i ogólnie na uczucia innych zaślepieniem, więc typ sobie zasłużył na ten finał na jaki zapracował.

niedziela, 10 marca 2024

My Dying Bride - Like Gods of the Sun (1996)

 

Wtłoczona pomiędzy darzoną ogromnym szacunkiem ultra klasyczną The Angel and the Dark River, a powszechnie raczej w momencie powstania pogardzaną, a dziś już nie tak bardzo eksperymentalną i rewolucyjną muzycznie 34.788%...Complete. Zawierająca dźwięki podobnie jak ta pierwsza z wymienionych mocno doomowe i jednocześnie takie, które mogły się w tej przygnębiająco mozolnej formule samym muzykom ulać, czego dowodem poniekąd jest właśnie program tej drugiej z wymienionych. Stoję ja po stronie zwolenników twierdzenia, iż potrzebna była ta przyszła z punktu widzenia chwili premiery Like Gods of the Sun przemiana, gdyż w konsekwencji brnięcie w okresie gdy gotycki doom przechodził zmianę warty i uszy sympatyków zaczęły często odwracać się od My Dying Bride w kierunku przykładowo kontynentalnych The Gathering, był jedynym rozsądnym wyjściem z tejże sytuacji na scenie, z której można było przewidzieć, iż zwycięzcą wychodzi ten bardziej odważnie spozierający na przyszłość i gotowy do ryzyka, a nie ten przykuty do defensywnej postawy. Ponadto uważam, iż bez 34.788%...Complete nie byłoby dalszego rozwoju zespołu i co w przypadku My Dying Bride na scenie wyjątkowe, paradoksalnie jeszcze przez długi czas rozwoju klasyczniej formuły. To może nie skomplikowana wyjątkowo akcja przemiany chwilowej skutkującej z sukcesem powrotem niby do korzeni i na nowo budowaniem z owego miejsca startowego swojej pozycji, ale akcja zdecydowanie niesymptomatyczna, bo nie przypominam sobie zbyt wiele grup, podobnie inspirująco dla przyszłych wydarzeń w zespole potraktowałaby epizod "eksperymentalny". Nie o tym jednak tutaj powinienem, bo to następstwa nie bezpośrednie powstania i przyjęcia Like Gods of the Sun skutki, która to płyta chyba furory w stylistyce nie zrobiła, choć nazwanie jej wyłącznie solidnym materiałem też nie oddawałoby jej jakości i znaczenia. Miała bowiem czwarta płyta smutnych Brytoli momenty, a nim z pewnością pamiętany A Kiss to Remember i może jeszcze coś by się tutaj wybrało, a co ja silniej zapamiętałem (kompozycja tytułowa i It Will Come bardzo), ale nie ukrywam, iż całość bez względu że jest od poprzedniczki żwawsza, to i tak nieco przynudza, choć brzmienie głośniki rozsadza, gdyż riffy surowe posiadają moc i dobrze korespondują z atmosferą jakiej niewątpliwie dodawały wówczas praktykowane brzmienia smyczkowe. Jednakowoż jeśli wybieram pomiędzy kolejnym krążkiem, a tym będącym w tym miejscu głównym tematem, to wrzucam do częstszego odsłuchu ten przez ogół fanów MDB mniej szanowany. Nie zmienia to jednak faktu, iż jeśli miałbym znaleźć w dyskografii te albumy ekipy z West Yorkshire, które najbardziej ze starym (uwaga wtręt) Paradise Lost w brzmieniu mi się kojarzą, to postawiłbym między innymi na Like Gods... - nie tylko, ale przede wszystkim jednak przez pryzmat paradajsowatego For You. :)

sobota, 9 marca 2024

Kamper (2016) - Łukasz Grzegorzek

 

Łukasz Grzegorzek ma to coś, to coś fajnego reżyserskiego i ta konstatacja moja jest sumą doświadczenia wpierw zapoznania z Córką trenera, później Mojego wspaniałego życia i potwierdzenia tego teraz właśnie za sprawą najstarszego w zestawie Kampera. Wszystkie one w kategorii dobre bo polskie, potwierdzające że wartościowe kino, to też to nakręcone za małe pieniądze, ale za to z kapitalnym wyczuciem formy, emocjonalnej zawartości o nieprzesadzonym stężeniu nadęcia bez sztucznej teatralności, jaka zabija autentyzm kina traktującego o współczesności. Ten autentyzm jest właśnie w filmach Grzegorzka ich atutem największym, a dokładnie wykorzystane naturalne dialogi, które nie trudno usłyszeć w takiej formule w kawiarni, barze czy spotykając kogoś znajomego, bądź prowadzać rozmowy w warunkach codziennej codzienności. Kamper jest pod tym względem dla mnie wzorcem takiego spostrzegania przez reżysera własnego sposobu na opowiadanie filmowej historii i czymś w rodzaju pośrednio kontynuacji tradycji kina moralnego niepokoju, lecz oczywiście o dzisiejszym, dużo bardziej nowoczesnym obliczu. Kamper tym samym jest psychologicznie zorientowaną historią miłosną opowiedzianą tak, że się człowiek z nią i z jej bohaterami wiąże, a wręcz nie wykluczone iż podobne zdarzenia mógłby w taki sam jak ekranowe postaci przeżywać - bardzo mocno w środku siebie je przetrawiać i reagować raczej na dość chłodno, bez eskalowania wbrew przedramatyzowującym wszystko wokół standardom. Przede wszystkim Grzegorzek ma wyczucie co do zachowań i reakcji swoich filmowych bohaterów, gdzie nie przejdą fałsze, te mimiczne ani te werbalne. To jest wspaniałe, bo nie ma co robić ulewającej się od emfazy dramy, kiedy zdarza się boczniaczek, a My się jednak mocno kochamy. Tak mocno choć bez zrozumienia, tak prozaicznie w relacji mijamy. :)

piątek, 8 marca 2024

Grand Magus - Wolf God (2019)

 

Grand Magus jest epicki i jest też przaśny, tak jak w zasadzie mało skomplikowane aranżacyjnie są kawałki wszystkich heavy metalowych bandów, tym bardziej tych, których twórczość może być kojarzona z wątpliwym artystycznie dorobkiem Manowar. Grand Magus niby to ta estetyczna kalka, ale też (żeby swoje zainteresowanie usprawiedliwić), to też oprócz podniosłego hymnicznego charakteru również odrobina stonera, a jak jednak ktoś jego na Wolf God czy innym albumie Grand Magus nie dosłyszy, to ja to zrozumiem, bowiem podejrzewam iż tylko osoba wokalisty tak nieco nadgorliwie stonerowo mi się kojarzy. Wiadomo (komu wiadomo temu wiadomo), że Janne „JB” Christoffersson swego czasu stał za mikrofonem Spiritual Beggars (kto zna ten zna) i akurat albumy z nim nagrane w mojej pamięci zapisały się nie tylko jako jedne z najlepszych, ale i najbardziej esencjonalnych w gatunku. Gdyby nie to powiązanie o jakim zapewne już kiedyś przy okazji recki krążka Grand Magus wspomniałem, to być może nawet na GM bym nie trafił, a jeśli trafił to tylko zainteresował się na chwilę, a że żal mi było odejścia z szeregów SB świetnego wokalisty, to od tamtej pory gdzieś z boczku, ale śledzę na bieżąco co wraz z macierzystym bandem nagrywa i tym razem pisząc z dużym opóźnieniem o jak dotychczas ostatnim studyjnym materiale GM pragnę sobie zarchiwizować, iż wyszło bardzo ok, znaczy fajnie w ich oczywistym stylu, a takie Untamed (ubrany w niczego sobie obrazek spokrewniony z animowanym Władcą Pierścieni), He Sent Them All to Hel (naj tutaj), Glory to the Brave (esencja esencja), czy bardziej jeszcze Brother of the Storm, nie tylko kapitalnie bujają, ale swoją melodyką zachęcają do wycia wraz z wokalistą - co absolutnie tym samym kiedy JB mocnym głosem intonuje, nie jest w sumie wyjątkiem. Każdy numer to wojownika najlepszy towarzysz i tak też ucieczka przed pretensjonalnością w objęcia niezłej rozrywki, ale też dla umiarkowanego fana stylistyki, a już najbardziej kompletnie jej nie miłującego typa, to po odtworzeniu całości powód do jej odłożenia do kartonu z płytkami opisanymi "nigdy więcej", "chyba jednak nie" lub "co najwyżej raz na jakiś czas". Innymi słowy kiedy ja słuchałem nic wielkiego się we mnie nie wydarzyło, ale w sumie nie wykluczam że dla kogoś kto się do klasycznego heavy z doskonałym wokalem lubi przytulić, ten solidny krążek może mieć większe znaczenie. Tak on, jak i każdy inny z logiem Grand Magus. 

środa, 6 marca 2024

The Age of Innocence / Wiek niewinności (1993) - Martin Scorsese

 

Chociaż nominacji oscarowych było kilka, to przełożenie ich na oklaski po zwycięstwie ograniczyły się wyłącznie do lauru za przygotowane kostiumy, a w przypadku Złotych Globów na bardziej rzecz oczywista prestiżową nagrodę dla Winony Ryder za rolę drugoplanową. Kostiumy, charakteryzacja i także scenografia na bardzo bogato, więc zauważenie pośród nich tego waloru i jego docenienie zdecydowanie zasłużone, ale że to jednak rodzaj porażki, kiedy wizualny majstersztyk się przygotowało, a zamiast deszczu zaszczytów tylko jeden na pocieszenie, to nie ma dyskusji. W kwestii natomiast słuszności uhonorowania Winony Ryder można jednako dyskutować, albowiem mam ja na przykład takie przekonanie, iż gdyby zamienić jej rolę May Welland z kreacją Miny Murray w nakręconej w rok wcześniej klasycznej adaptacji Draculi Coppoli, to w obydwu produkcjach nie zauważono zbytniej różnicy. Poniekąd jednak jest zrozumiałe, kiedy skonfrontuje się intensywność przeżyć podczas seansu Wieku Niewinności z rozbijającą wówczas w rankingach konkurencję Listą Schindlera, a i Fortepian Jane Campion, to też wrażenia jednak znacznie bardziej ekscytujące, choć już bardziej podobnie stonowane i jakby pod warstwą ochronną skoncentrowane. Stąd ten akurat film mistrza Scorsese krytyki decydującej o przyznawanych wyróżnieniach nie zawojował, choć obiektywnie na zbyt wiele słów uwag negatywnych nie zasłużył i ja tu ich oprócz kwestii gatunkowej przynależności (nie jestem fanem kostiumowych melodramatów i tyle) nie będę zamieszczał. Ot jeśli mowa o prestiżu festiwalowym konkurencja po prostu lepsza była, co nie znaczy, iż Wiek niewinności należy do tych słabszych prac scorsesowych, bowiem ich w sumie w jego karierze brak. Legenda hollywoodzkiej reżyserii lubiła kręcić o Nowym Jorku na/w rożnych etapach stawania się tego miasta ikoniczną metropolią, ale także już nią samą i nawet jeśli pojawiała się ona w tle opowieści, to zawsze jej rola wyraźnie podkreślona i sentyment mistrza do miejsca podkreślająca. Przyklejone do natury filmów Scorsese są też intrygi, ale żeby o konwenansach często rozprawiał, to nie bardzo - tak jak użycie postaci narratorki, to też nie w jego stylu, choć zawiłe historie jakie w mistrzowski gawędziarski sposób do dzisiaj z autentyczną pasją opowiada, może i miałyby prawo takowego posiadać, ale gdyby warsztat gawędziarski akurat nie był tak znakomity, by się bez roli takowej nie móc obejść. Ponadto zdobny dekoracyjny przepych i pośród klasycznej operatorki, także typowe dla filmów Scorsese tricki, a w tym przypadku także ukazane ulice Nowego Jorku z charakterystycznymi kamienicami, widziane z perspektywy dziewiętnastowiecznej dla mnie bardzo ciekawe, bowiem człowiek miał w kinie z nimi do czynienia niezwykle często, lecz jakby z przyklejeniem do współczesności, mimo że naturalnie bez teoretycznego odklejenia od wiekowego ich pochodzenia. Być może dlatego, że tyle w Wieku niewinności smaczków architektonicznych czy szerzej wizualnych, łatwiej było mi przebrnąć przez charakterystycznie emfazą z epoki nasączoną historię niespełnionego romansu Pana Archera z Hrabiną Oleńską, która bez buzi Michelle Pfeiffer i strzelistej sylwetki Daniela Day-Lewisa, też sporo optycznie by straciła.

wtorek, 5 marca 2024

Carrie (1976) - Brain De Palma

 

Sławna obecnością golizny i krwi menstruacyjnej kontrowersyjna czołówka w jednej z najbardziej znanych wczesnych produkcji Briana De Palmy. Nakręconej na podstawie poniekąd najintensywniejszej z bestsellerowych powieści Stephena Kinga - cholernie makabrycznej, ale i przez udział artystycznego spojrzenia De Palmy na obraz, także posiadającej charakterystyczny mroczno-krwisty urok wizualny. Siódma (jeśli dobrze policzyłem) z drugiej dekady pracy filmowa robota zasłużonego hollywoodzkiego reżysera, który zdaje się prawdziwą sławę zdobył dopiero w latach osiemdziesiątych i debiutancka powieść najgłośniejszego mainstreamowego prozaika, zapewniająca mu już od startu ogólnoświatową sławę oraz opinię speca - autora w przyszłości przede wszystkim tworzącego w segmencie literatury grozy. Powieść bardzo bezpośrednia i jednoznaczna gatunkowo, jednako z głębszym przesłaniem traktująca o upokarzaniu, przez pryzmat udręki jaką przynosi w rożnych formach (nastolatki, matka), bowiem jak domniemam King ukazując takież dręczenie jako zło rodzące zło, pragnie powiedzieć, iż upokarzanie jest instynktowne i takie bardzo niestety ludzkie. Plastycznie i operatorko jako film sugestywna (wirujące ujęcie od którego praktycznie zakręciło się w głowie), doskonale zagrana (młodziutka Spacek przede wszystkim) historia klasycznie dramatyczna i zarazem odważnie brutalna opowieść fantasy o nieśmiałej, odrzuconej i prześladowanej przez grupę rówieśniczą dojrzewającej uczennicy posiadającej zdolności telekinetyczne, wychowanej ku swojej zgubie dodatkowo przez ekstremalnie religijnie nawiedzoną matkę wariatkę. Rozrywkowa produkcja w założeniu z lekkimi ambicjami, lecz za bardzo nie wychodząca poza gatunkowe ramy młodzieżowego kina z dreszczykiem. To też więc dowód, że większość tych bestsellerów Kinga, to taka taniocha ekranizacyjna, często powielająca schematy i skupiająca się na infantylnym fasadowo szokowaniu. Nawet jeśli sam King nie jest jako intelektualista pozbawionym błyskotliwości nudnym oratorem, a Brian De Palma pierwszym lepszym jego książki przekładającym na język filmu wyrobnikiem.

Drukuj